Klip

piątek, 30 listopada 2007

Rozdział II - Czynnik logika cz.6

***

Minęła dobra godzina zanim spędzono całą służbę na górny dziedziniec. Niczym w wojskowej formacji ustawili się w szeregach, drżąc przed groźnymi grotami bełtów na kuszach, które mierzyły weń zewsząd dookoła. Poza wszystkimi podejrzeniami, stał uśmiechnięty, pulchny kuchmistrz, który był z rodziną hrabiego tak długo jak pamiętał. W grupie szczęśliwców poza podejrzeniami, znaleźli się także lokaje, ale skoro panienka Emma tak zarządziła, to lepiej ściągnąć i ich. Landgraf stał za kolumną rezydencji mieszkalnej, położonej najwyżej w zamkowej układance. Rezydencja w tym skromnym zameczku wyglądała dość intrygująco, jakby kawałek ozdobnego skrzydła cesarskiego pałacu, naprawdę mały kawałek, przyczepić do wnętrza jednego z murów. Dostrzegając kontrast między tym „kawałkiem pałacowego tortu”, a resztą zamku, czyli murami i prostymi, przysadzistymi zabudowaniami można by stwierdzić, że landgraf to ktoś kto lubi luksus, lecz nie przesadny, lubi także bezpieczeństwo, choć wydaje się być bezbronny.

Maurycy stał za kolumną, tuż przy ogromnych drzwiach z ciemnego drewna prowadzących z rezydencji na plac. Wzdychał ciężko gładząc siwe szlacheckie wąsy. Ciemno-purpurowy kontusz opinał się na mocnej sylwetce starszego pana. Landgraaf miał swoje lata, choć nadal był krzepki, stanowczy i bystry. Potrafił całkiem zwinnie mielić zawieszonym u pasa półtorakiem, z którym zawsze się nosił, mawiając, że: „Jeśli miecz zacznie ciążyć, to i w zajeździe i w łożu się nie nada.” Skutkiem czego, jeśli siły nie będzie miał by dźwigać miecz, odda władzę bądź to synom, bądź to braciom. Hrabia potrafił się uprzeć i bronić swego zdania. Nie był potulnym sędziwym panem, któremu daje się wmówić co się chce, strojąc minki. Z wyglądu nadzwyczaj uprzejmy, w obyciu, srogi i nieugięty, gdy postawi na swoim, żadne dywagacje nie mają sensu. Hrabia, o długich do ramion siwych włosach i chudej twarzy, nie należał do ludzi myślących szybko, co wcale nie było jego wadą, a wręcz zaletą. Nigdy nie odzywał się nie przemyślawszy kwestii dogłębnie, dlatego dialogi z magnatem zdawały się być długie i monotonne. Hrabia jednak myślał, cały czas planując, analizując sprawy bardzo dogłębnie, rozpatrując każde „ale”, każdą ewentualność. Był planistą, co to woli przygotować potężny plan działań, aniżeli rzucać się w wir chwilowej improwizacji. Tak zbudował swą potęgę... Inni chcieli go podejść w jednej chwili, podczas gdy on już założył sieci. Zawsze wolał myśleć powoli, a głęboko, aniżeli szybko i płytko. Można było na tym dużo ugrać na krótką chwilę, ale i dużo stracić.

Skrzyżował ramiona ukryte pod białą aksamitną koszulą. Rozcięte rękawy kontusza zwisały bezładnie.

Dwóch strażników w towarzystwie oficera trzymało chłopa za ramiona, gdy ten klęczał przed włodarzem ziemskim.

-A ty, jakiś miał w tym udział? – Spytał hrabia spoglądając z góry na mokrego biedaka, którego według przykazu Emmy oblano wodą.

-Ja? Jasny pan, ja w żaden czyn się nie pchał... – Chciał się złapać za serce, lecz powstrzymywali go groźni żołdacy.

Hrabia potarł czoło i postukał opuszkiem palca w dolną wargę.

-W takim razie, czemuś był na ów wiecu? Tym w chatce.

-Ach, no ja mówię przeta, panie. Ja nie wiedział co oni tam radzą. Mówili sąsiady, że pobór i że chcą rozmawiać na ten temat i spotkanie jest. Ja nie miałem pojęcia i pobiegłem, co by jaki konkret usłyszeć, bo jak do wsi posłaniec przyjechał, to list przybił do słupa przy kaplicy, ale ksiądz wybył na pielgrzymkę i zanim przyjedzie zastępca to minie szmat czasu, a z nas czytać to ja coś tam potrafie, ale kiepsko. My nie wiedzieli kogo chcecie w kamasze brać, wasza miłość, to myślelim, że jak się spotkamy, to ci z inszej wsi wszystek wytłumaczą. Bo ja mam syna, to dorosły chłopak... I... I miał się żenić...

-Dość... – Mruknął hrabia masując czoło. Westchnął ciężko. – Rozpoznasz wszystkich?

-Tych trzech co żem widział? Tak.

Wtem z drugiej strony placu wyszła córka hrabiego, Emma, ciągnąc za sobą mężczyznę w eleganckim ubiorze, który z tej odległości Maurycy od razu docenił. Lubił zestawienie czerni i czerwieni. Chłopak miał nadto u pasa złoty miecz.

Kiedy córka podeszła bliżej rezydencji, już zza muru widział, że ma twarz trochę jakby zmęczoną i spokojniejszą niż zwykle. Hrabiego bolała głowa. Kolejny amant... Wyhodował kurwę na swoim podwórku. Jeśli Emma nie pieprzyła się z jakimś mężczyzną na służbie w zamku, to zapewne był to stary Liongin – majordomus, kawaler, który samą szpetną facjatą musztrował pokojówki oraz kuchmistrz, tak pobożny i tak nietykalny, że do niego Emma dostępu nie mogła mieć. Kuchmistrz odpowiadał jedynie przed landgrafem i jego małżonką, a ci z racji dobrze wykonywanej pracy jak i długości zatrudnienia, nie mogli sobie wyobrazić sytuacji, w której ktokolwiek z rodziny obraziłby tego zacnego człowieka pracy. Hrabia Maurycy zwracał się do kilku osób per „Pan”, zazwyczaj byli to wyżsi stanowiskiem – a takich wielu w Zaudranie nie ma – lub osoby, z którymi robił interesy, ale dla tego jednego pana w fartuchu z okrągłym brzuszkiem, zawsze robił wyjątek.

Podeszła latawica. Hrabiemu wymiotować się chciało na samą myśl ilu ludzi zarazi jego córka, gdy tylko podłapie jakąś chorobę... I pewnie będą chcieli odszkodowania. Naprawdę chciał jej powiedzieć: „Zalicz jeszcze tego chłopa i jego konia, a będziemy mieli komplet.”

-Ojcze. – Pokłoniła się odrobinę, a na jej piegowatej, ślicznej buzi wymalował się ten... „uśmiech”. To jakby wymuszona grzeczność, hrabia nie cierpiał gdy się doń uśmiechała, wyglądała jak sęp, który stroszy pióra wypatrując śmierci błąkającego się po pustyni, starego woła, który lada dzień ma zdechnąć.

I co się tak śmiejesz, puszczalska zdziro? Jakby ci odpowiednio dobrze dmuchnąć w dziurkę od nosa, podwiałoby ci kiecę, tak jesteś przetarta.

-Emmo, kochane dziecko. – Odwzajemnił gest i po ojcowsku ujął ją za ramiona, ucałował w czoło.

-Ojcze, to jest Ulryk Brehn. – Przedstawiła Vasyla, który skinął hrabiemu głową.

Starszy pan uśmiechnął się życzliwie i uścisnął rękę chłopaka.

Kolejny... Usłyszał o tej kurwie to przyjechał na mój dwór załapać się na krzywy ryj. Dobrze, że chociaż jest schludny i czysty, bo inaczej byś się mała suko pieprzyła z jakimś pomywaczem, albo zamknęła się w kaplicy, a braciszek Tobiasz znów by narzekał, że świeca mszalna nie chce się zapalić.

-Bardzo miło mi pana poznać, panie Brehn. Przybył pan w jakimś konkretnym celu na mój dwór?

-Tato - ucałowała ojca w dłoń. – Pan Brehn pomógł znaleźć dowód. Gdyby nie to, nie uwierzyłabym w zapewnienia tego warchoła.

Hrabia z wyrazem szczerego zadowolenia na twarzy skłonił się jeszcze raz i Ulrykowi i córce.

Dobrze, że mnie tylko w rękę całujesz. Biada twemu mężowi, który kosztując twoich ust, zawsze będzie czuł posmak jakiegoś giermka, stajennego, czy innego pachoła.

-Panie hrabio, zmierzam na wschód, do Azarii – zmyślał przypominając sobie rady Numitora, o tym jak należy się zachowywać by wiarygodnie kłamać. – Zamierzam tam przestudiować kilka ksiąg oraz nająć geodetów. Mój ojciec rozwija swój zakład w Druan i pomyślał, że dobrze będzie skorzystać z usług azarskich specjalistów.

-Jest pan Kasaimczykiem? – Hrabia spytał przygładzając wąsy i otwierając szeroko oczy. – Proszę, proszę... Od dawien dawna nie odwiedzali nas goście z Republiki, choć handlujemy z ich przedstawicielami.

-Miło mi to słyszeć.

-Wiem, że „wy” nie przepadacie za monarchami i feudałami. – Hrabia sformułował to raczej jako zarzut, aniżeli stwierdzenie.

-To nieporozumienie... – Vasyl zaśmiał się jak prawdziwy republikański przedsiębiorca. – Z racji starych dziejów czujemy niechęć do tradycjonalistów i monarchistów, to prawda, ale tylko tych na terenie naszego kraju, którzy chcą nas przekonać do swoich racji. Nie obchodzi nas jaki ustrój panuje u sąsiadów. Jeśli można z nimi ubić interes, to każdy ustrój jest dobry, a żaden władca nie za bogaty.

-Podoba mi się pana światopogląd, panie Brehn. – Odpowiedział Maurycy po chwili namysłu.

Hrabia spojrzał na swoją córkę oczami troskliwego ojca.

Słyszałaś? Miałaś kochanka z zagranicy, zbierz jeszcze kilku i będziesz ekskluzywną kurtyzaną dla zamożnych z obczyzny.

Wplótł palce w jej ciemno-rude loki, następnie pogłaskał po głowie grzeczną córeczkę.

-Wierzę, że wszyscy już zgromadzeni, chodźmy zatem. – Poprowadził ich przed zebraną grupę służby.

Rośli strażnicy w zbrojach utworzyli „murek” przed hrabią masującym czoło, jego córką oraz nowopoznanym gościem z odległej krainy, tak by w razie nagłego ataku ochronić pracodawcę.

Przyprowadzono biednego chłopa, a ten postawiony przed armią sługusów, struchlał bardziej niż pod spojrzeniem pana ziemskiego. Wszyscy gapili się na prostaka z wyrzutem, jakby ten był winien całego zamieszania. Ale najbardziej bał się „ich”. Oni są tam gdzieś, przebrani i czekają, a jeśli ich rozpozna, to mogą z gniewu dźgnąć go nożem. W końcu jeden może go zabić, poświęcić się i zostać aresztowanym, by reszta wypełniła zadanie. Na szczęście hrabia posłał mu eskortę w postaci czterech najtęższych ochroniarzy jakich miał pod ręką.

Przyjrzał się pierwszemu chłopcu, który wyglądał na zamkowego gońca.

Pokiwał głową przecząco.

-Możesz iść - warknął drab wyrzucając młodego z formacji targnąwszy jego ramieniem. – Kolejny.

-Może, wszystkie kobiety od razu odrzucimy? – Zaproponował chłop. – To byli jeno mężowie.

Inny osiłek zdzielił go po łbie.

-To czemuś zawczasu nie powiedział?! – Przytknął dłonie do twarzy i krzyknął. – Wszystkie baby! Do zajęć! Ino od zara!

Pomocnice kuchni, pokojówki, szwaczki pobiegły szybko każda w swoją stronę, pochylając głowę, nie chcąc by ktokolwiek spojrzał im w oczy, czy to pan, czy jakiś strażnik, któremu mogłaby się niewiasta nadmiernie spodobać, a strażnicy, co nie było ukrywane, w posiadłości landgrafa cieszyli się ogromną swobodą. Tym bardziej bali się stracić taką pracę.

Od razu ubyła połowa służby.

Strażnicy, co bardziej podejrzanym kobietom unosili głowy by rozpoznać twarze, nie wiedzieć czemu wyczuwając, że potencjalny najemny żołnierz mógłby przebrać się za zgrabną pokojówkę, albo przysadzistą niańkę.

Chłop popatrzył po zebranych. Stali w bezładnie poprzecinanych i wybrakowanych rzędach. Kuchmistrz Riff Lock wystąpił z szeregu i z irytacją pomachał do hrabiego Maurycego, ten skinął głową przepraszająco i machnięciem ręki pozwolił mu odejść, a strażnicy szybko go przepuścili, widząc scenkę migowej, bezsłownej rozmowy.

Obejrzano i sprawdzono kilkanaście osób. Mężczyźni w różnym wieku, od młodych po siwych, szewców, pomywaczy, stajennych, giermków, posłańców, murarzy, cieśli, ślusarzy, oraz przedstawicieli innych profesji potrzebnych do utrzymania posesji.

Hrabia zaczął się denerwować. Nie okazywał uczuć, bo był zbyt zmęczony by ciskać przekleństwami, czy chociażby słowami krytyki. Szczerze wątpił, czy donosiciel był taki znowu bez winy. Zapewne sam się złożył na zamachowca jeśli takowy istnieje. Po cóż w przeciwnym wypadku miałby przyjeżdżać tutaj? Gdyby zaiste życie było mu miłe, wziąłby ze sobą rodzinę, sprzedał majątek i uciekł... Bo kto by szukał jednego chłopa? Ohhh, nie. Landgraf wyraźnie czuł w tym „zły interes”. Co znaczy, że czysto hipotetycznie, motywacja tego chama powodowana jest brakiem satysfakcji z usługi niewspółmiernej do zapłaconej sumy. Dał pieniądze, dużo pieniędzy, by ktoś wbił hrabiemu nóż w szyję, teraz chce je odzyskać, a być może i liczył na ugranie większej sumki w ramach rekompensaty za lojalność. To byłoby logiczne. Landgrafowi przemknęła przez głowę myśl, by chłopa wynagrodzić, ale przypomniawszy sobie stare prawidło „daj palec, a wezmą rękę”, od razu odpędził tą myśl. Wynagradzanie dobrze działało, gdy ktoś robił coś dla „ciebie”, nie dla „siebie”. Wszyscy współpracownicy hrabiego, którzy przysłużyli się sprawie, w imię majestatu Maurycego Siemieńskiego, robiąc coś „dla niego” dostawali regularną rekompensatę za trud i lojalny wkład w czyjś interes, często ryzykując całym swoim dorobkiem. Gdy ktoś taki poszedł za hrabiego do lochu, Maurycy za okazaną lojalność dokładał wszelkich starań, by wyciągnąć biedaka z aresztu i jeszcze „trochę” go wynagrodzić, kupując nowy dom czy załatwiając awans na spokojnym stanowisku, a jeśli ktoś oddał zań życie, to Maurycy dbał, by nigdy wdowie, sierotom i najbliższym skazanego, nie brakowało środków do życia i by nigdy nie zaznali obelg. Dzieci dostawały dobre wykształcenie, wdowa - niemały majątek, rodzina – zastrzyk finansowy, wraz ze szczerymi kondolencjami i Maurycy tak samo opiekował się rodzinami tych, którzy oddali zań życie, niezależnie, czy byli to najbliżsi przyjaciele, czy nowopoznani szeregowi pracownicy jego kartelu.

Tutaj sprawa wygląda inaczej. Od początku do końca ten prosty rolnik działa ze względu na siebie. A co gdyby wypłacić mu nagrodę? Ile razy taki incydent się powtórzy? Gdy wieść się rozniesie, że Maurycy Siemieński, płaci byle komu za donos, jak grzyby po deszczu wyrosną chętni na łatwy zarobek. Wpierw dadzą trudne do zweryfikowania informacje, wezmą pieniądze i uciekną, bądź sprowokują dziwaczne sytuacje, co nie jest czymś trudnym, hrabia sam wiedział jak zrobić coś takiego i sam się na takich szwindlach nieźle dorobił za poprzedniego landgrafa. Podrzucając sąsiadom koperty z listami, w których ci wyznają, że zabiją hrabiego, bądź jego rodzinę w zamian za pieniądze, można ugrać niezłe sumy. Wystarczy po takiej operacji szepnąć słówko, ludziom „łaskawie panującego”, by ci nawiedzili domostwo konfidenta i przypadkiem natknęli się na dowód. Ludziom chcącym nagrody, nie należy jej dawać. To ci, których priorytetem jest szczery wkład w dobro protektora, na nagrodę zasługują.

Chłopina miał już podejść do jakiegoś chłopaka, młodego, widać, że nie żaden bandzior, gdy nagle, kilka rzędów dalej. Średniego wzrostu i wieku mężczyzna, wyglądający na pomocnika kowala, wyciągnął spod skórzanego fartucha długi nóż i cisnął nim w chłopa, po czym zerwał się do panicznej ucieczki!

W ostatnim momencie jeden ze strażników uniósł tarczę, a wirujące w powietrzu ostrze wbiło się w nią. To był żołnierski rzut. Dobry, celny, mocny. Nóż przebiłby hełm lub kolczugę.

Zamachowiec przebiegł kilka metrów, gdy jego plecy najeżyły się dziesiątkami bełtów!

Padł...

Hrabia szeroko otworzył oczy, Emma uchyliła usta, tylko Vasyl nie był w pełni zaskoczony.

Maurycy wraz z córką, dopuszczali taką możliwość, że ktoś zakłuci święty spokój zamkowej rezydencji i postanowi zaatakować, ale dotąd klasyfikowali taką sposobność jako marginalne zagrożenie.

Ktoś wtargnął do domu hrabiego!

Strażnicy złapali skulonego na ziemi chłopa, każąc mu powstać.

Nie musiał rozpoznawać kolejnego napastnika, ten sam się ujawnił. Stał obok jednego z żołnierzy, którzy przeładowywali kuszę. Miał na sobie strój cieśli, za pas zatknięty młotek i kilka innych narzędzi. Był podobny do poprzednika.

Dopadł żołnierza przytykając mu nóż do gardła i wciągnął go między kolumnadę krużganek, gdzie zasłaniając się pochwyconym zakładnikiem, zaczął krzyczeć i robić hałas.

-Rzućcie broń! Bo go zabiję! – Wykrzyczał absurdalny rozkaz.

Vasylowi coś tu nie pasowało. Tak nie zachowuje się profesjonalista.

Strażnicy wymierzyli w nich kusze. I tak nie strzelą. Groty bełtów ugrzęzłyby w ciele, a gdyby bandyta zabił swoją jedyną osłonę byłby bezbronny.

-Zabiję go! Nie żartuję! – Ściągnął na siebie uwagę wszystkich, w tym landgrafa, jego żołnierzy i służby na placyku, która profilaktycznie padła na ziemię.

Vasyl zmarszczył brwi. Mężczyzna wykrzykiwał takie bzdury, że aż chciało się zobaczyć co zrobi dalej, jakie słowa wypowie.

Świetnie ściągnął na siebie uwagę.

Ależ oczywiście...

Vasyl obrócił się kładąc rękę na rękojeści miecza.

Od strony rezydencji szedł elegancko ubrany lokaj. Starli ze sobą swoje spojrzenia. „Sługa” hrabiego zacisnął zęby i z tacki, na której stał srebrny dzban i trzy kielichy, podjął długi, srebrzysty puginał! Rękę odchylił błyskawicznie za siebie!

Vasyl nie miał czasu!

W jednej sekundzie wsunął stopę pod długi, czerwony dywan, prowadzący po schodach z rezydencji na plac i kopnął mocno, ciągnąc materiałem!

Dywan pośliznął się na gładkim marmurze, a zamachowiec runął na plecy!

Hrabia, Emma i strażnicy obrócili się i zaskoczeni wbili wzrok w leżącego mężczyznę, gdy tylko taca wraz z metalowymi kielichami i dzbanem, gruchnęła o schody.

Vasyl dobył długiego, wąskiego miecza i wystrzelił przed siebie!

Zamachowiec usiadł i wyprowadził cios!

Ostry sztych koncerza przebił jego pierś, gdy jasnowłosy szlachcic wykonał śmiercionośne pchnięcie. Ostrze, po którym spływała teraz stróżka krwi przeszło na wylot przez płuco napastnika.

Puginał wypadł z jego ręki i upadł obok osuwającego się ciała.

Hrabia spoglądał to na zabitego „lokaja”, to na niejakiego Ulryka Brehna, szczerze zdumiony. Rzucił i przelotne spojrzenie zamurowanej Emmie, sądząc, że wreszcie jej „talent” się przydał.

Za ich plecami rozległ się jazgot.

To strażnicy pojmali ostatniego z trójki zabójców, który zrezygnowany poddał się.

-Oh... – Westchnął hrabia spoglądając z żalem na martwego mężczyznę. – A już miałem nadzieję, że ktoś przyniesie chłodne napoje.

Widok bandyty nie zrobił na nim takiego wrażenia co reakcja młodziana. Jako jedyny tego się nie spodziewał. Szybki i sprawny, a jaki spostrzegawczy.

-Nieczęsto widuję synów bogaczy tak prędkich w oku i w dłoni. – Oznajmił starszy pan przyglądając się mu podejrzliwie.

-Ojca stać było na posłanie mnie do szkoły oficerskiej w stolicy. – Odparł spokojnie Ulryk, zatoczywszy dwa zgrabne koła ozdobnym koncerzem. – Stąd ta pamiątka – schował miecz do pochwy.

-Ach... wojskowy, bardzo mnie to cieszy. Lubię ludzi myślących trzeźwo i zawsze wiedzących co robić. – Maurycy kiwnął na swych strażników, a potem na leżącego na schodach trupa. – Zabierzcie mi stąd to ścierwo i przeszukajcie.

Zamkowi gwardziści krzątali się po całym placu sprzątając po zamieszaniu.

-Z czystej grzeczności powinienem pana zaprosić, panie Brehn, na kolację, w końcu uratował mi pan życie – mówił przemęczonym głosem, jakby bezuczuciowo - temu też grubiaństwem by było zmuszać pana do płacenia za pobyt. Jest pan mym gościem honorowym, kłaniam się wasz mości i hołd biję ku waszemu ojcu, że was zawczasu na misję wysłał.

Hrabia pokłonił się przed Vasylem rozkładając szeroko ręce. Emma, skonsternowana, wykonała podobny gest. W końcu uratował jej ojca. Kilku najbliższych strażników, przyłączyło się doń.

Gdy Maurycy się wyprostował, zażądał widzenia z chłopem. Rosłe draby w zbrojach ruszyły biegiem, by go dorwać i sprowadzić przed majestat.

-Zastanawiam się jak go ukarać... – Ojciec spojrzał na córkę. – Jakieś sugestie?

Justus postanowił się wtrącić.

-Przepraszam, mości hrabio, ale czy nie lepiej go po prostu wypuścić, bez nagrody? Przecież ujawnił wam spisek, bezeń, bylibyście martwi.

Ten zaś rzucił mu przelotne spojrzenie gładząc siwe wąsy.

-Konkretnie, to bez pana, panie Brehn, byłbym martwy, choć on ma swój udział w mym ocaleniu, to fakt. Ale widać jak na dłoni, że chciał się na mej skórze dorobić. Ja się dowiem do jakiej najemniczej organizacji należeli i postaram się by już więcej roboty na tych terenach ich bracia z grupy nie znaleźli, ani w kilku sąsiednich prowincjach. Jeśliby mu naprawdę zależało na zdrowiu pana ziemskiego, to zgłosiłby się do mego pełnomocnika, w mieście. Ten by mnie poinformował w bardziej dyskretny sposób. Fortel zdemaskowalibyśmy w kilka godzin, a ja bym tego prostaka znalazł i sowicie go wynagrodził. On natomiast od razu ruszył do mej posiadłości, strasząc przyjezdnych i wyczekując zarobku. Niech pan, panie Brehn, tą radę zaniesie ojcu, to może nikt nie będzie w nim widział źródła pieniędzy łatwych do zdobycia.

Chłopa podprowadzono, lecz nie na tyle blisko by słyszał dyskretną rozmowę.

-Podwójna danina winna starczyć. – Rzekł przygładzając siwe włosy.

-Ojcze... – Emma ujęła jego ramię. – Tak sobie myślałam, że to chyba zbyt okrutne. Czemu chcesz obciążać całą jego rodzinę?

-Mówił, że ma jednego syna, co się ma żenić dopiero... więc chyba starczy im sił...

-Bądź wspaniałomyślny – zaapelowała przerywając ojcu. – Każ dla niego pal zaostrzyć.

Justus popatrzył na słodką, pełną miedzianych piegów buźkę Emmy, z obrzydzeniem.

-Pal?

-A czy to nie najlepsze rozwiązanie? Starca poświęci się jako przykład dla wioski, nowożeńcy dostaną całą jego ziemię i nie będą musieli pracować dwa razy ciężej, gdy młoda matka będzie się starać o dziecko. Jego ukarzesz, a młodym dasz szansę w życiu.

Vasylowi serce zabiło szybciej, znów miał ochotę na tą bezduszną sukę.

Hrabia z podziwem patrzył w oczy córki. Pogładził ją po rudych lokach. Wysłuchawszy całej argumentacji, pokiwawszy odrobinę głową i przemyślawszy kilka kwestii, odrzekł:

-Słusznie prawisz, kochaniutka... – poklepał ją pieszczotliwie po policzku.

-Ależ panie... – Wtrącił się Justus chcący ratować chłopa. – Chcesz pozbawić rodziny pomocy ze strony ojca, a przyszłego dziadka?

Emma wychyliła się zza Maurycego, obeszła go dookoła i tym razem objęła ramię chłopaka.

-Panie Ulryku - zaczęła wlepiając weń szkliste oczy, pełne udawanego smutku. – A chce pan, by młoda rodzina nienawidziła swojego dziadka z racji jego wybryku, musiała pracować dwa razy ciężej, opiekując się starszym mężczyzną, kobietą w ciąży, a potem i małym smykiem, przez cały czas skrycie złorzecząc o jego osobie i dręczyć się z nim w jednym ciasnym domostwie? Co musieliby czuć, śpiąc w jednej izbie, na ciasnych siennikach, traktując starego jako zło konieczne, przez które muszą dzielić mniej jadła na więcej osób?

Przycisnęła się mocno do jego ramienia, w wiadomym celu. Obfity i miękki biust Emmy zrobił swoje.

Vasyl uciął dysputę. Na chwilę obecną nie obchodził go chłop i jego rodzina, lecz wdzięcząca się doń córka hrabiego.

-W takim razie – zaczął hrabia zwracając się do biedaka, masując przy tym czoło – nie pozostaje mi nic innego, niż nawlec was, dla przykładu.

-Nawlec, jaśnie panie? – Nie zrozumiał.

-Tak... – Odwrócił się od chłopa i trzymających do strażników. – Ustawcie go w jego wsi, na najtęższej sośnie jaką uda się wam ociosać. Do pnia przybijcie, że nawleczon za w spisku uczestnictwo.

Machnął dłonią i odszedł.

-Nie! Wasza miłość! Czym sobie na to zasłużył?! – Biedak skamlał wleczony przez strażników.

Maurycy Siemieński podszedł do obściskiwanego przez Emmę Ulryka i złapał go za ramię odwracając uprzejmie w stronę rezydencji. I dobrze, bo Justus nie mógł uwierzyć w scenę, która się przed chwilą wydarzyła.

-Jeśli można, panie Brehn, zapraszam na kawę. Sprowadzona z daleka, doprawdy wyśmienita. Zechce pan wychylić filiżankę w moim towarzystwie, a być może gustuje pan w trunkach znacznej mocy? Jeden z moich lokajów przechwalał się, że potrafi zrobić wspaniałą nalewkę kawową, grzaną i słodką. – Pociągnął go za sobą po schodach w górę, w stronę masywnych drzwi do bogatej rezydencji zamkowej. - Dostał z razu awans za ten trunek, który sobie wielbię, a proszę mi wierzyć, że ja promocjami wśród personelu nie szastam i na próżno ich nie rozdaję.

Chłopak nie mógł się nie zgodzić. Nie wypadało.

Wtem, wchodząc po schodach coś zauważył. Spoglądał na cień, cień rzucany zza jego pleców, który był cieniem stołpu – najwyższej i najtwardszej wieży zamkowej, od której rozpoczyna się budowę każdej warowni. Na szczycie wieży, według tego co cień ukazywał, znajdowała się masywna, człekokształtna forma. Że też wcześniej tego nie zauważył! Ani hrabia, ani Emma tuląca się do jego ramienia, nie zauważyli niczego podejrzanego.

-Przepraszam bardzo, hrabio, z chęcią skorzystam z zaproszenia, ale wszystko stało się tak szybko, a ja niedawno przyjechałem. Zanim zjawię się na kolacji, chciałbym wrócić do pokoju i odrobinę się odświeżyć.

-Ach, tak, naturalnie... Przepraszam, panie Brehn. Rozkażę w takim razie strażą by pana przepuścili, a służbie polecę by poprowadzili pana do mego gabinetu, gdy pan się tylko zjawi... Trafi pan tu i z powrotem, czy moja córka ma panu towarzyszyć?

-Dziękuję, poradzę sobie. – Odpowiedział zanim Emma zdążyła się odezwać.

-W takim razie, będę na pana czekał. – Hrabia skinął głową z szacunkiem, pozwalając młodzianowi odejść.

***

Wrócił do swego pokoju po przejściu drogi jaką przeprowadziła go dziewczyna. Ostatni odcinek, przez krużganki niższego dziedzińca, przebiegł. Czuł się nieswojo zamykając za sobą drzwi. Dopadły go nerwy, które teraz miotały jego sercem. W środku, w kącie pokoju, na wygodnym fotelu siedział Numitor, krzyżując nogi. Klasnął raz, od niechcenia.

-Brawo, Vasylu.

Nie widział jego twarzy skrytej w cieniu.

-O wszystkim wiedziałeś, prawda? – Spytał z wyrzutem. – Specjalnie posłałeś mnie z tym sztyletem, żeby Emma zaciągnęła mnie... na tamten plac i żebym zauważył trzeciego zamachowca.

Usłyszał cichy, głęboki śmiech.

-Widzę, że moje nauki nie idą na marne.

-Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?

-Żebyś się nauczył działać samodzielnie. – Odparł spokojnie. – Żebyś był podejrzliwy, bo wierz mi, w przyszłości, która cię czeka, nie zawsze będę w pobliżu, by uratować sytuację i podpowiedzieć ci co należy na daną chwile zrobić. Zauważ, Vasylu, sam przeprowadziłeś właściwe wnioskowanie, byłeś jedynym, który zamiast przyglądać się „spektaklowi”, analizował fakty i działał.

-Więc to wszystko było planowane?

-Moje zachowanie, tak. Sprawa z czwartym zamachowcem, nie.

-Czyli okłamałeś mnie?

-Och nie... – Sapnął udając, że poczuł się urażony, rozkładając przy tym na boki czarne rękawice. – Ja po prostu nie powiedziałem ci całej prawdy. Gdybym, zachowywał się bardziej spokojnie, nie zmotywowałbym cię do odczucia zagrożenia, twój rozum do dziś był uśpiony przez to, że ufałeś w moją wiedzę i moje umiejętności, a wszak powinieneś przede wszystkim polegać na swoich... – Cicho parsknął. – Wystarczyła odrobinka niepokoju, byś „otworzył oczy”.

Chłopak dyszał... Czuł się jakby został przez przyjaciela wrzucony na głęboką wodę i cudem się zeń wydostał. Prawda, nauczył się pływać, przetrwał, „przyjaciel” słusznie argumentował, że zrobił coś dla jego dobra, choć teraz chłopak miał coraz więcej wątpliwości czy przyjaciel jest rzeczywiście kimś komu można ufać.

-Masz w tym jakimś interes, prawda? – Spytał oczekując jasnej odpowiedzi, a Numitor z mroku widział, że jej brak nie usatysfakcjonuje Vasyla na tyle, by chciał kontynuować znajomość. Miał to wypisane na twarzy.

-Nie będę cię okłamywał - zaczął po chwili namysłu. – Jedziemy na tym samym wózku. Nie jestem jakimś tam altruistą, który chce pomóc pewnemu młodzieńcowi, co to przez przypadek trafił w nie swoją rzeczywistość i nie wie jak wrócić. Możesz surowo oceniać moje czyny, ale to co nas czeka, wcale nie będzie łatwiejsze niż próby, które teraz przed tobą stawiam. Jeśli bym o to nie dbał, zginąłbyś w połowie naszej misji, a jeśli ty zginiesz, to polegniemy i ja i tysiące moich braci. Opowiem ci resztę w swoim czasie, jednakże w rzeczywistości tej, w której teraz się znajdujemy, dojdzie do zdarzeń, po których nieskończone liczby mi podobnych, przestaną być potrzebne, a społeczeństwo, które mnie stworzyło, nie lubi marnować surowców i utrzymywać jednostki nieprzydatne. Co więcej... Rozlew krwi, o którym ci wcześniej mówiłem, stanie się rzeczywistością. Ludzkość nie przetrzyma tych, czasowych „turbulencji”. Przykro mi, że stawiam cię w takiej sytuacji i muszę poddawać cię takim próbom, ale nie mam wyboru. – Odgarnął z twarzy pasemko granatowych włosów. – Nie każę ci wierzyć w moje słowa. Zaufasz mi, bądź nie, to twoja sprawa, ale jeśli możesz, to postaw się w mojej sytuacji.

-Wciąż nie wiele mi mówisz... Jak mam ci ufać, skoro nie chcesz mi odpowiadać na pytania... Skąd jesteś, kim jesteś i tak dalej?!

Numitor powoli wstał, a jego głowa pochyliła się ku drobnemu Vasylowi. Chłopak wiedział, że gdzieś tam, pod sufitem, znajduje się para czarnych oczu, która przewierca go teraz bezuczuciowym spojrzeniem.

-Jak już powiedziałem, dowiesz się w swoim czasie. Nie mogę ci tego wyjawić teraz, bo efekt byłby tego taki sam, jak gdybym ci powiedział co się stanie na placu. Prawdopodobnie zabiłbyś zamachowca, ale stracił umiejętność analizy faktów. A jest i gorsza opcja, wcale mógłbyś go nie zabić. Gdybyś rozglądał się za podejrzanym człowiekiem, lokaj nawet by nie podszedł, a zaatakował gdzieś w posiadłości. Rozumiesz, do czego zmierzam?

-Tak, rozumiem... – Młodzian opuścił głowę i przeczesał jasne włosy.

Chwycił luźny rękaw koszuli i lekko nim szarpnął.

-A to? – Uśmiechnął się będąc jednocześnie wewnętrznie zdegustowany całą sytuacją. – Specjalnie wziąłeś ten cały rynsztunek, nieprawdaż?

-Tak. Oczywiście, że wiedziałem co tu się stanie, przewidziałem też, że hrabia zaprosi cię na kolację. I dobrze nam to posłuży, bo zamiast włóczyć się po okolicy landgraf będzie sobie gaworzyć z nowopoznanym gościem, nie dając się zaskoczyć czwartemu zamachowcy.

-Właśnie... Co z nim? Też mam go wykończyć?

-Nie, ty się dobrze posilisz, pogadasz przy smacznej nalewce, a potem co bardzo prawdopodobne, będziecie się z Emmą pieprzyć jak króliki... Ja załatwię czwartego, a w zasadzie „czwartą”, była na placu i rozpoznałem ją. Wiem gdzie się ukrywa.

-Zaraz... – Vasyl podszedł do stolika, na którym rozłożył swój bagaż. – Sądziłem, że mieliśmy dopaść Sarę Vian, nie jej pomagać? Przecież jeśli tu była, a hrabia powie agentom, to co chcą usłyszeć, pomożemy ją tylko kryć.

-To prawda, ale żeby walczyć z wrogiem, potrzebujemy jego broni, potrzebujemy jego narzędzi by naprawić co zostało zniszczone.

Numitor obszedł powoli pomieszczenie, stukając palcem w wargi.

-Sara ma jedną księgę - kontynuował - a my potrzebujemy dwóch, by przystąpić do działania. Niestety nie mam pojęcia gdzie się znajduje ta druga, wiem, że gdzieś w Kasaimie, ale to Sara zna jej dokładną lokację. To tak jakbyś chciał naprawić dom, ale potrzebne do tego narzędzie ma twój wróg. Zamiast go zabijać i błądzić, ułatwiasz mu drogę i go śledzisz, by w końcu wyjął przedmiot ze skrytki... Potem przystępujesz do dzieła i zabierasz to czego potrzebujesz... To jedyna droga.

-Rozumiem... – Westchnął ciężko. – Tylko... to się wydaje tak rozległe i... i złożone, ja nie wiem czy podołam...

-Dlatego musisz mi zaufać, jeżeli będziesz się stosować do mych rad i próśb, wszystko się uda.

Chłopak odetchnął wpuszczając do serca odrobinę ulgi. Wciąż czuł przygnębienie, ale to i tak lepiej niż być osamotnionym i nie wiedzieć co robić. Numitor wiedział, a to co robił i mówił świadczyło o jego profesjonalnym podejściu do sprawy, o jego wielkiej determinacji. W końcu dziś odniósł sukces, a olbrzym w czerni wróżył mu jeszcze większe zwycięstwa. Warunek – nie zbaczać z wytyczanej przezeń ścieżki.

-A teraz, przygotuj się, uczesz, ogól jeśli chcesz i idź Vasylu, czeka cię ostatnie zadanie dzisiejszego dnia.

Chłopak obrócił się i spojrzał na wielkoluda z lekkim wyrzutem.

-A właściwie... To czemu ciągle mówisz do mnie „Vasylu”? Mam też inne imię.

Numitor wzruszył ramionami dając mu do zrozumienia, że dlań ta sprawa wydaje się być błaha.

-Jeśli chcesz, mogę ci mówić „Tereso”...

***

-Nie wiem czy mu ufam - syknął Wingo ponownie upchnięty z Baflinem na jednej kobyle. Marudził Nerze, że ten „koleś”, który jechał przed nimi, i któremu dali konia, to na pewno jakiś złodziej, oszust, szpieg, a przynajmniej cwaniak.

Wojowniczka biorąc pod uwagę całą antypatię jaką czuła do rasy ludzkiej, dodając do tego odrobinę sympatii do rudzielca, za pomoc w ucieczce i uratowanie życia, musiała się z nim zgodzić w danej materii. W szlachcicu, który im towarzyszył było coś podejrzanego, dlatego postanowiła związać siodło jego i swoje liną wspinaczkową. Męczyło ją to całe przemierzanie powierzchni... Znów robiło się ciemno... Chciała wrócić do domu, do jaskiń, do podziemnych miast, do czystego od smrodu powietrza, do czystej wody, skalnych źródeł i jezior, gdzie woda była zimna i słodka od minerałów, gdzie nie było żadnego wiatru, gdzie mogła położyć się w swoim domu, zdjąć kombinezon, oręż zdać w zbrojowni i pospać przez tydzień, spotkać się z braćmi i siostrami od miecza, porozmawiać na „swoje” tematy. W końcu musi powiedzieć synkowi Teleriona, co się stało, a jego partnerce, że już jest wolna. Był dobrym mężczyzną, musiała to przyznać, jednym z niewielu partnerów, którzy kochali swoje partnerki i dzieci.

Quereal zginął... teraz cała jego posiadłość przejdzie na nią. Generał był najwspanialszym elfem jakiego poznała w zyciu, traktował ją surowo, ale z honorem i szacunkiem. Był wymagający, przygarną ją i nigdy nie okazywał jej wzgardy, w przeciwieństwie do innych, znających jej przeszłość.

Ach, jak bardzo tęskniła za domem!

Ale najpierw obowiązki.

-Też mu nie ufam. – Odpowiedziała, opierając kciuk na długim nożu u pasa. – A niech tylko źle na mnie spojrzy...

Pół dnia spędzili na jeździe w stronę gór, wzdłuż stawianych umocnień. Zajechali tak daleko, że trafili na przerzedzoną część warownej linii, gdzie żołnierze dopiero dotarli i stawiali płoty. Być może faktycznie szlachetka miał rację, być może jest tu jakieś przejście.

-Wiesz jak wyleźć przez kordon po drugiej stronie lasów? – Spytała stanowczym głosem.

-Ależ pewnie, droga pani. – Zaśmiał się mężczyzna w czarnym, eleganckim stroju, przygładzając długą kozią bródkę. – Giovanni zawsze ma w zanadrzu jakieś rozwiązanie.

-To może szepniesz nam słowo na ten temat?

-Ach, jest tam taki mały, nieoficjalny szlak przemytniczy, prowadzący przez bardzo stare szyby kopalniane. Toż to większość znaczna wam powie, że szaleństwem jest się w te ciemne szyby zapuszczać, bo zawalić się mogą w każdej sekundzie... Co jest prawdą jakby nie spojrzeć. Sęk w tym, że te na prawdę „ważne” szyby, jeśli pani wie co mam na myśli, są pielęgnowane i twardsze niż mury niejednej fortecy. Trzeba tylko mieć w zanadrzu jakiegoś przemytnika, by bezpiecznie przeprowadził.

-Byłeś przemytnikiem? – Spytał Wingo.

Szlachcic zaśmiał się rubasznie.

-Ależ, oczywiście, że nie! Giovanni Gacciano nigdy się bandyckimi występkami nie interesował i nie zamierza...

-To skąd o tym wiesz? O tych całych tunelach?

-Ach, była jedna taka liderka przemytników... Naprawdę, palce lizać.

-Rozumiem... – Odburknął Wingo nie chcąc kontynuować tematu.

Zbliżyli się do kolejnego, strzeżonego przyczółka, który wyglądał dość komicznie ze względu na całokształt postępu w pracach budowlanych nad umocnieniami.

Dwie budki strażnicze, szlaban między nimi, a dookoła... nic.

-Po kiego pieruna żeśmy tu podjeżdżali? – Spytał krasnolud. – Adyć moglim, przefrugnąć bez te puste pola.

-Pozwólcie, drodzy panowie i drogie panie, że porozmawiam sobie z tym strażnikiem. – Zaśmiał się szlachcic, kłaniając im w siodle.

Jedyną osobą, która się nie odzywała była Sindeya. Nie była zła na jej mroczną kuzynkę, a wręcz pozwoliła jej uwierzyć, że czuje się urażona, pozwoliła jej wierzyć, że skoro dostała wciry to będzie grzeczna, pokorna i spokojna. W głębi serca śmiała się do siebie wyczekując okazji by zbiec. I tak spotkają się w tym samym miejscu, co więcej kapłanka nawet poczeka na drogą przyjaciółkę, by zobaczyć jej minę.

To co naprawdę ją denerwowało i wprawiało w zakłopotanie, były głosy, które słyszała w szumie traw i drzew. Jako kapłanka Kedebry, słyszała głosy w modlitwie i medytacji, a że byli z dala od lasów Dolfe, głosy były niezwykle ciche i trudne do zrozumienia. Ktoś się organizował, tyle zdążyła zrozumieć, głównie dlatego, że jej męczeni w Deirunie bracia i siostry, zakłócali swymi chaotycznymi pojękiwaniami zmysł jej telepatii, co mogło być celowym działaniem paladynów. Oni zawsze myśleli na wielu płaszczyznach... Taka dezinformacja może im pomóc.

Zmrużyła oczy.

Słońce właśnie zaszło za horyzontem, to dobrze, w ciemności jest spokojniejsza, łatwiej jej się skupić. Serenady świerszczy wprawiały w trans, co także pomagało jej oczyścić umysł z niepotrzebnych myśli i skupić się na jednym.

Słyszała coś o Gaju Złotych Dam - stowarzyszeniu najwyżej postawionych w hierarchii kapłanek, stanowiących władzę kolonii... Uszły z Ykkercast... osiadły w górach, otoczone przez doborowe oddziały Złotych Grotów. Za to bogata szlachta... ci wierni ideałom Złotego Imperium, nie rządowi kolonialnemu, postanowili wyruszyć z powrotem do stolicy by ją odbić i walczyć... Głupcy, zawsze byli butni, bogaci, dzielni – to fakt i do tego honorowi, ale zbyt pyszni by zdać sobie sprawę, że idą na śmierć... Usłyszała, że kapłanki wybrały Dyktatora i oddały mu władzę... I coś jeszcze... Szlachta nie słucha, a to standard – pomyślała sobie... chcieli by to ich przedstawiciel został obwołany Dyktatorem... dobre, wyśmienite, bardzo śmieszne... Co tam jeszcze? Ach tak. Wzywają, by ci, którzy przetrwali uszli w góry, na twarde skały, gdzie mgła nie dociera, a otwory w ziemi nie powstają, tam gdzie jest zwierzyna, czysta woda i nieskażona roślinność... Przekazywali, by się pospieszyć, im szybciej zbiorą wystarczająco dużo sił, tym szybciej ruszą z odsieczą potrzebującym.

Sindeya się skupiła wypuszczając powoli powietrze.

Idźcie do Ykkercast bracia i siostry, przybędą posiłki. W słońcu Kederby powrócę z apostołami. Wam oddana, Radosna w Łzach.

Radosna w Łzach, jakież piękne imię jej nadano. Teraz się zorientowała jak bardzo jest adekwatne do sytuacji. Nie trzeba dodawać żadnych „Mam nadzieję, że się uda.”, czy „Mimo strasznych krzywd i smutku, raduję się bo nadciąga pomoc.”

Shean Di... Radosna w Łzach, a w uproszczonym, kolonialnym dialekcie Sindeya.

Uśmiechnęła się. Pracowała bardzo długo by jej słuchali, by zdobyć wysokie miejsce w hierarchii. Na oczach sióstr z Gaju Złotych Dam tak gorliwie czciła Kedebrę, że po wielu latach wzorowej posługi, nie powinni mieć wątpliwości co do wagi jej słów. Na pewno ktoś ją usłyszał, a jeżeli tak, to posłucha i nawiąże kontakt, by dowiedzieć się w czym rzecz i co się dzieje. Sindeya powinna częściej przekazywać te informacje. W końcu robi Ottonowi przysługę. Zaserwuje mu całą kolonię jak na talerzu, a i Numer Cztery winien być zadowolony. Jego ludzie obeszli się z nią przyzwoicie... O ile można ich nazwać ludźmi.

Potem odpłynie do ojczyzny, a wtedy Książęta ukorzą się przed nią i przyznają, że miała rację.

Shean Di... Ileż to lat minęło odkąd ostatni raz słyszała swoje imię poprawnie wypowiedziane?

Rzuciła przelotne spojrzenie na Nerę. Nie przejmowała się nią, to jeszcze dziecko... Ile może mieć, z osiemdziesiąt lat? Toż to dziewczynka. Może kiedyś zrozumie, co to być przedstawicielem swej rasy, co to z sobą niesie, jakie doświadczenia i jakie nauki oraz z jakim wiekiem one przychodzą.

Jej nie musi się obawiać. Winna raczej dołożyć wszelkich starań, by nie zawieść Ottona.

Powiedzieć, że był kimś wyjątkowym to za mało. Znała wielu wyjątkowych, on zaś był jedyny w swoim rodzaju.

Zrobiłby dla niej wszystko, absolutnie wszystko, dlatego był przydatny, lecz Sindeya wiedziała, że Otton zrobiłby wszystko również dla nieśmiertelności. I gdyby miał wybierać między nią, a nieśmiertelnością, nie wątpiła, że byłaby na przegranej pozycji. Otton ją ubóstwiał i uwielbiał ją „smakować”, zarówno w przenośni jak i dosłownie.

Na ścieżce życia jaką obrał panowała wszechogarniająca go obojętność, gdzie Sindeya, dzięki swemu silnemu darowi nie poddała się zgubnemu działaniu klątwy wieczności, jaka spadła na paladyna. Kontakty z nią wciąż dostarczały mu doznań. Dzięki niej, wciąż pamiętał co to uczucia...

Rozumiała czemu jest dlań skarbem, którego nie będzie chciał łatwo wypuścić z rąk. W jego świecie, gdzie jadło i trunki nie mają smaku, a spożywanie ich przypomina żucie papieru i picie popiołu, ona jedna była słodką i wonną istotą, której skórę mógł całować, lizać i czuć jej smak, w której włosy mógł się wtulić i czuć ich zapach. Gdyby teraz od niego odeszła, wzbudziłaby jego gniew i tego się obawiała...

Mogłaby uciec do ojczyzny i czekać tysiące lat, lecz znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że on nie zrezygnuje, przybędzie po nią i należycie ukarze. Był jednym z niewielu, który używał swojego gniewu, furii i szaleństwa w osiąganiu celów... Tak, to dobre słowo - „używać”. Podczas gdy inni dawali się im ponieść, Otton jako jedna z niewielu wyróżniających się istot, które Sindeya w życiu poznała, okiełznał swą wewnętrzną pasję i przeistoczył w niebezpieczny oręż... Co najważniejsze, potrafił nim władać.

Zauważyła jego dar, dawno temu, gdy młody Otton, był oficerem w Deiruńskiej armii i słusznie postąpiła, że zainteresowała się jego osobą. Widziała wiele i z oczu mężczyzny wywróżyła jego wielką karierę, a była w nich olbrzymia determinacja, nieposkromiona ambicja.

Kilkadziesiąt lat później, wzorowo przeszedłszy wszystkie próby, dostąpił zaszczytu uczestnictwa w zakonie wiecznych strażników Pana Sądu.

To wszystko przyprawiało ją o dreszcz emocji. Bała się nieznanego w jego oczach, bała się bezkresu mocy po jaką Otton może jeszcze sięgnąć w swym gniewie, bała się nie mogąc przewidzieć jak może się skończyć igranie z nim... Choć tysiące lat żyła, choć wiele widziała, rozgryzienie jego osoby nadal stanowiło trud nie do przebycia...

I to ją właśnie rozgrzewało, sprawiało, że się czerwieniła, że na jej twarz wypływał rumieniec, serce zaczynało bić szybciej, a z jego głębi płynął głos, którego nie potrafiła rozpoznać, a który nakazywał jej by stać u jego boku i pozwolić mu zlizywać krople potu perlące się na szyi, drugi zaś głos, ten cichy, z głębi umysłu, ledwo słyszalny, przez zakłócającą go serenadę organizmu, krzyczał: „Uciekaj!”

Zatęskniła za człowiekiem... Za człowiekiem?

Żałosna jesteś, Shean Di. – Rzekłby jej krajan z dalekiego imperium.

Zatrzymali konie.

Niejaki Giovanni zeskoczył z konia i podszedł dumnym krokiem do pulchnego gwardzisty, który ciągle poprawiał spadające z nosa okulary.

-Roberto! – Uśmiechnął się szlachetka, rozkładając szeroko ręce.

-Gacciano?! – Wystraszył się strażnik odskakując w tył. – Cz... Cz... Czego tu chcesz?!

-Przywitać się.

-Ooooo Nieeee! Łapy precz! Ja przez ciebie zawsze mam jakieś problemy!

-Słuchaj, Roberto... Zrobimy tak. Przepuścisz mnie przez to przejście, a ja zniknę.

Pulchny żołdak rozejrzał się dookoła, obserwując puste połacie terenu, wokół szlabanu.

-Przecież możesz przejechać w każdej chwili!

-Nooo... – Giovanni wsparł się pod boki, podkręciwszy wąsik. – Ale ja chcę przejechać za przyzwoleniem zacnego oficyjera. – Elegancko gestykulował. – Gdzieżbym śmiał łamać prawo.

-Chcesz mi powiedzieć, Gacciano, że mam ci pozwolić na przejechanie, tak?

-Zgadza się.

-Żebyś mógł pojechać, o tam? – Wskazał palcem na ciemne lasy.

-Nie inaczej.

-Tam gdzie grasują liczni bandyci, wściekli chłopi poszukujący ofiary by w niej ostrze umoczyć, którzy zabiją i okradną każdego, kto ma choć dobrą parę nieprzetartych butów i nie przepuszczą nikomu, zgadza się?

-Tak.

-Chcesz iść na pewną śmierć?!

-No, skoro obrałeś taką retorykę, to w jej świetle odpowiedź brzmi: „Tak”.

Pulchny strażnik wpatrywał się weń z niedowierzaniem.

-To wspaniale! – Wystrzelił nagle uradowany jakby wygrał całe królestwo we władanie.

Ruszył unosić szlaban. Spełniały się jego marzenia! Giovanni Gacciano chce pójść tam, gdzie na sto procent odetną mu łeb! Nigdy więcej Giovanniego! Hurra!

-A już myślałem, że dzień będzie nudny! – Grubasek w zbroi pisnął radośnie, ocierając palcem łzę szczęścia spod oka.

Szlachcic opierając dłoń na rękojeści szpady, wskoczył na grzbiet wierzchowca, gdy wszyscy przyglądali mu się z lekkim niedowierzaniem.

-Na moje oko, jego entuzjazm w stosunku do twojej osoby jest nieco podejrzany. – Stwierdziła wojowniczka.

-Ależ droga pani... – Zerwał z głowy elegancki kapelusz, przyciskając go do piersi. – Tak to już jest, że niewielu potrafi się oprzeć memu wewnętrznemu urokowi... No bo, czy można odmówić, gdy mężczyzna wychowany w rycerskiej tradycji ładnie i uprzejmie prosi?

Nie odpowiedziała... Miast tego wysoko uniosła cienką czarną brew.

***

-Ach, pan Brehn! – Uśmiechnął się pan dworu przygładzając wąsy. – Dobrze, że pana widzę. Napijmy się.

Hrabia uniósł dwa kieliszki gorącej nalewki i ruszył w kierunku młodego mężczyzny, przebywając elegancki gabinet wyłożony ciemnym drewnem. Całe pomieszczenie zdobiły płaskorzeźby wykonane w bodajże mahoniu lub hebanie, czego Vasyl nie był w stanie dokładnie stwierdzić, nie znał się zbyt dobrze na ciesielce. Przez środek gabinetu ciągnął się czerwony dywan. Trzy wysokie okna przesłaniały koronkowe firany, ciężkie kotary zsunięte na boki. Na jednej ze ścian, ogromnych rozmiarów mapa handlowa znanego ludziom świata z nakreślonymi liniami wyznaczającymi szlaki. Na specjalnych stelażach, nad mapą, umieszczone cyrkle, rysiki, szkła powiększające. Przed mapą zaś szerokie biurko pełne listów, dokumentów i przyborów codziennej pracy oraz wygodny fotel obity czarną skórą. Po drugiej stronie biurka, podobny, choć nieco skromniejszy.

Vasyl skinął głową starszemu panu i odebrał kieliszek.

Oboje wychylili jednym haustem ciepły mocny napój stuknąwszy się uprzednio kieliszkami. Nie wznosili toastów...

-W czym rzecz, panie hrabio?

Landgraf odwrócił się w stronę biurka i zaprosił go grzecznym gestem.

-Proszę, rozgośćcie się, panie Brehn.

Oboje podeszli do wyznaczonych foteli i usadowili się wygodnie.

-Chce pan wiedzieć w czym rzecz? – Magnat skubnął czubek nosa. - Otóż, jestem człowiekiem interesu i wiem jak bardzo wy, Kasaimczycy cenicie dobry biznes.

-Rozumiem.

-Czy mogę się dowiedzieć, w jaką branżę zamierza zainwestować pana ojciec?

Vasyl spoglądał mu spokojnie w oczy.

-Planował zbudować sieć sztolni do pozyskiwania barwników odzieżowych. To dobry interes, jeśli znajdzie się odpowiedni teren. Nie będę brnął w geodezyjne szczegóły, od tego są specjaliści i tych zamierzam wynająć, w każdym razie, w starych, wyschniętych korytach rzek, tak przynajmniej jest u was, znaleźć można specyficzny rodzaj glonu dostarczający barwników od głębokiego brązu, po intensywną żółć.

Vasyl uderzył w samo sedno, jak radził Numitor. Hrabia to przedsiębiorca, który specjalizuje się w szwalniach, a interes polegający na handlu tkaninami, zawsze widział jako coś godnego poświęcenia uwagi. Coś co oscyluje wokół jego specjalizacji – to temat, o którym chciał coś usłyszeć. Vasyl musiał być jednak ostrożny, by nie uderzyć w konika rozmówcy... Jeszcze może się zdradzić.

-My szukamy pokładów podobnych glonów – kontynuował – pod ziemią. Te sfermentowane resztki, a niekiedy i skamieliny, pozwalają otrzymać z jednego grama urobku nawet trzy litry barwnika. Substancja jest bardzo stężona.

Hrabia wysłuchał ciekawego wywodu.

-No, no... – Przygładził wąs. – Wiele wiem o waszym doskonałym przemyśle, ale żeby robić „kopalnie farby”. Ciekawe... Nigdy wcześniej o tym nie słyszałem.

-To nowy pomysł. – Odpowiedział szybko chłopak, nie dając hrabiemu czasu do wysnucia podejrzeń. – Ojciec wyczuł niszę w tej dziedzinie, więc postanowił szybko zainwestować. Póki co, są dwie takie kopalnie na terenie Kasaimu.

Po tym kłamstwie, landgrafowi błysnęły oczy.

-Tylko dwie? – Otworzył usta ze zdumienia.

-Jak powiedziałem, to nowa koncepcja, choć przynosi duże profity.

-Tylko dwie, na całą republikę? – Spytał raczej sam siebie, ignorując chłopaka. – Przecież to prawie żadna konkurencja... i raczkujący interes.

-Dokładnie.

-Panie Brehn... Chciałbym, by przekazał pan ojcu mój list. Chciałbym kupić od niego pierwszą porcję barwnika, po standardowych, rynkowych cenach, niezależnie od tego jaki będzie kolor. Jutro wręczę panu na piśmie mą propozycję w szczegółach.

-Ależ hrabio, jesteście pewni? Ceny będą znacznie niższe, to jest właśnie siła tego rozwiązania.

Starszy mężczyzna zaśmiał się cicho splatając palce i opierając się wygodnie o oparcie fotela.

-Uratowaliście mi życie, chłopcze, zatem jestem wam coś winien. Gdy kupię pierwszą partię barwnika po standardowej cenie, spłacę swój dług, a pana ojciec dostanie potężny zastrzyk gotówki na rozwój zakładu... Mam nadzieję, że rozwinie przez to swój zakład szybciej i wyprzedzi konkurencję, skoro biznes raczkuje... Możemy się przez to zmówić na wzajemne współdziałanie gospodarcze. Ugramy więcej, a Zaudran to potężny rynek zbytu, pan to wie.

-Będę zaszczycony móc przekazać ojcu tą szczęśliwą wiadomość. Oczywiście nic nie obiecuję, jak to w interesach, choć z chęcią przybędę by wręczyć odpowiedź od ojca, zobaczyć się z moim obecnym gospodarzem, jego piękną córką.

-Zawsze będziecie mi gościem, panie Brehn... Ach... jeśli to nie kłopot...

-Proszę.

-Jesteście kawalerem?

-Naturalnie.

-Zaręczeni?

-Nie.

-A macie kogoś tam, na oku?

-N-nie... Raczej nie. Tylko „przelotne” znajomości.

-Rozumiem... – Starszy mężczyzna uśmiechnął się, zadowolony z odpowiedzi. – Jeśli byłby pan zainteresowany współpracą na poważnie, sądzę, że przeforsowałbym w cesarskiej radzie gospodarczej wyłączność na import dla pana ojca.

-Ależ, mości gospodarzu, skąd taka hojność?

Hrabia oparł łokcie na twardym, lakierowanym blacie biurka z ciemnego drewna.

-Nawet nie wiesz młodzieńcze, jak sowicie wynagradzam tych, którym jestem coś dłużny, ale! Nic nie pozostawiam przypadkowi i oczekuje podobnych uprzejmości... Tak załatwiamy sprawy w cesarstwie. Ręka, rękę myje.

-Rozumiem... W zamian, chcielibyście hrabio, by mój ojciec załatwił ulgę celną dla waszych produktów.

-Bystry z pana młodzieniec. Ojciec musi być z pana dumny.

-Mam nadzieję, że jest. Tylko, że mój ojciec jest zapalonym wolnorynkowym ideologiem i raczej wzbrania się od takich praktyk.

-Ale lubi brzęk monet, nieprawdaż?

Ulryk się uśmiechnął.

-Ideologią rodziny nie wykarmi.

Hrabia Maurycy powoli wstał i postanowił, że zasłoni kotary, skoro słońce i tak już zaszło. Złapał za czerwoną płachtę i pociągnął ją za sobą. Nigdy nie lubił wołać służby by ta wykonywała zań tak proste czynności, nie jest w końcu przewlekle chorym, czy jakąś rozpieszczoną babą jak jego żona.

-Chyba nie muszę panu przypominać...

-Ależ nie ma powodu, panie hrabio – zaśmiał się Ulryk Brehn, przerywając starszemu mężczyźnie. – Po cóż, miałbyś mi przypominać, że rozmowy nie było, skoro rozmawialiśmy o jeździe konnej i polowaniach?

Otrzepawszy czerwony kontusz i potarłszy czoło, Maurycy Siemieński odwrócił się doń uśmiechnięty i pokiwał w powietrzu palcem.

-Słuszna uwaga.

Chłopak wstał z miejsca, gdy landgraf podszedł doń i poklepał po ramieniu.

-Chodźmy zatem się posilić, moja małżonka nie może się doczekać by poznać tego, co ukrócił dziś spisku i ode śmierci mnie uratował. – Zaśmiał się starszy pan otwierając przed chłopakiem drzwi do przedsionka.

Wyszli i udali się do sali jadalnej.

Gabinet ogarnęła cisza.

Po jakimś czasie, ciężka kotara poruszyła się. Wydął nią podmuch wiatru. Szum...

I znów cisza... Ciemny materiał zwisał z ozdobnego, złotego karnisza, jak uśpiona istota.

W mrok pokoju wbił się Numitor, wychodząc powoli i dumnie zza zasłony. Był ledwo widoczny mimo swych rozmiarów, a poruszał się nie wydając najmniejszego dźwięku. Gdy chciał, stąpał głośno, na tyle głośno, że jego młody kompan był go w stanie rozpoznać z drugiej strony zatłoczonej ulicy, podczas gdy ten po prostu beztrosko szedł... Teraz jednak w pomieszczenie bił „hałas” jego ciszy.

Drewniana podłoga winna zaskrzypieć... Nic.

Połcie materiału czarnego płaszcza mogły zaszumieć w każdym momencie... Nic.

Komuś, kto hipotetycznie mógłby go obserwować, zdałoby się, że to sama ludzka twarz pozbawiona oczu, brnie przez pokój ciągnąc za sobą mrok.

Chwycił za klamkę i bezgłośnie wniknął w sąsiednie pomieszczenie.

Zatrzymał się na chwilę w skromnej poczekalni, opustoszałej i cichej.

Pora ją zlokalizować.

Naprężył mięśnie... Odetchnął głęboko i zatrzasnął powieki.

Przechylił głowę, a na jego szyi, tuż pod żuchwą nabrzmiała czerwona bulwa. Rosła osiągając rozmiar męskiej pięści. Pod skórą Numitora pełzły czerwone, wrzecionowate obiekty wijąc się w ogromnej chmarze, pulsując i przeplatając jak gromada robaków wyciągnięta prosto z pożeranych zwłok.

Nagle, wszystkie wystrzeliły brnąc pod jego skórą, rzekami, w stronę oczu. Jak glisty czy dżdżownice, pełzły pod twarzą, na której malowała się ledwo widoczna nutka bólu. Wszystkie wniknęły w oczy...

Po jego bladym czole spłynęła kropelka potu, którą błyskawicznie starł palcem w rękawicy i zlizał, nie chcąc marnować zapasu wody.

Powoli otworzył oczy...

Te nie były czarne.

Teraz oblepione przez setki drobniutkich, krwistoczerwonych kształtów tańczących na sobie. Jak gdyby żyłki w oku zwykłego człowieka urosły, ożyły i postanowiły wyjść na powierzchnię tocząc ze sobą batalię.

Odsapnął spokojnie... nieprzyjemną część ma za sobą.

Spojrzał nowym wzrokiem na okolice.

Kształty i formy widział mgliście, wszystko skąpane w czerwieni – wściekłej i pulsującej.

Widział przez całą rezydencję jak przez ciecz. Dziesiątki białych punkcików jawiły się niczym gwiazdozbiory... to płomienie świec.

To na czym postanowił się skoncentrować, to plątaniny białych nici przypominające ludzkie formy zrobione z makaronu, bądź kłębków włóczki. W każdej z takich ludzkich figur, widział dudniące serce i niemal słyszał jego bicie, a na pewno bezbłędnie potrafił określić co za emocje przeżywa dana osoba. Oglądał parady układów krwionośnych pulsujących ciepłem zza ścian. Rozróżnienie płci nie stanowiło problemu ze względu na cechy charakterystyczne.

Teraz Numitor szukał. Wiedział, że ona tam jest. Miał świetną pamięć, a nie ma dwóch osób z identycznym układem żył. Jeśli ją zobaczy, już mu nie ucieknie. Przyjrzał się jej na placu. Rozpoznał całą czwórkę po biciu serc i zachowaniu. Nie musiał poznawać twarzy... Wiedział kogo szukać...

To Numitor, on wie wszystko.

Przejrzał przez dziesiątki komnat przyglądając się głównie niższej rangą służbie. Wiedział, którzy służą landgrafowi i to bardzo dobrze, a wszystko dzięki biciu serc. Ci najwyżej postawieni, byli spokojni, opanowani, a ich jedynym zmartwieniem było dyrygowanie resztą sług w posiadłości. Podwykonawcy czuli strach przed panem, a większy przed przełożonymi mającymi pełnomocnictwo w karaniu za niedociągnięcia. Najgłośniej i najszybciej biły serca najniższej służby, tej która bała się utracić pracę, a przed każdym dziennym wyzwaniem, takim jak posiłki, spotkania, ścielenie łóż, podawanie przekąsek i trunków, sprzątanie, ich serca łomotały jak szaleni kowale w pracowniczym amoku, walcząc z czasem i starając się nie popełnić żadnej pomyłki. Dobrą porę wybrał na wyśledzenie zguby... Na takim głośnym tle, pełnym waleń i jazgotów, jej serce będzie niczym punkt ciszy, niczym bezwietrzny obszar spokoju w oku cyklonu, dookoła którego szaleje tajfun.

Nasłuchiwał i wyglądał serca, które nie daje echa, a uderza właśnie najciszej jak potrafi - bo nie chce być zauważone...

Uśmiechnąłby się, czy powiedział coś sarkastycznego, gdyby był zwykłym człowiekiem. To był Numitor, nie musiał wypowiadać słów, ni okazywać ludzkich uczuć...

Serduszko znalazł... i ciągnące się zeń żyły – błyszczały, cudownie błyszczały. Jak sieci rybackie wyciągnięte z wody, z których jeszcze ściekają krople i mienią się, gdy patrzeć na nie pod słońce.

Upewniwszy się, że nikt nie zauważy go na korytarzu, bezgłośnie weń przeniknął, ruszając w głąb rezydencji.

Wierzył swej przywołanej chorobie, darowi jego cywilizacji.

Uważajcie, bo was widzi...

***

Edmund obudził się w fotelu, w swoim pokoju.

Bolała go głowa, było mu niedobrze i co najgorsze, nie pamiętał co się działo... Czuł się jakby ktoś wyrwał z jego życia kilka godzin... Cuchnął ostrym, alkoholowym zapachem. Przez resztki świadomości przypomniał sobie, że ten stan to właśnie upojenie alkoholowe - był pijany!

Ale, jak to możliwe?

Mógł przysiąc, że nic nie pił. Nic, a nic, ani kropelki...

Nie mniemał, on to wiedział...

Spróbował wstać, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. W głowie mętlik! Świat zawirował, a jego skromny pokój wydał się mu taki wielki, ogromny. Rósł i kurczył się, ściany pulsowały chcąc go „uderzyć”.

Nie miał siły by unieść głowę... Wsparł brodę na piersi i spróbował się rozejrzeć... z ust pociekła mu stróżka śliny. Czuł zgagę, jak wzbiera w jego przełyku, a może to i gorzej, zaraz zwymiotuje...

Odetchnął z trudem, próbując się na czymś skupić, skoncentrować, tak by wirujący do koła świat go nie zemdlił.

Spojrzał na puste butelki ginu leżące obok fotela.

Skąd się tu wzięły?

Jasny gwint! Nic nie pamiętał! Ale przecież nie można się upić niczym i nie można się upić bezwiednie... no bo jak?

Może trochę przeholował i z jakiegoś powodu postanowił się urżnąć?

To jest jakaś koncepcja... Tak.

Miał dostęp do ginu i lubił ten trunek, był tańszy niż wino i łatwiej mógł się wystarać o jakąś butelkę w mieście. To co go denerwowało, to że jeszcze nigdy nie upił się tak bardzo, żeby nie pamiętać samego procesu spożywania, a co dopiero nabycia w sklepie, czy powodu dla którego sięgnął po butelkę. A może to dlatego, że mało pił? Słyszał opowieści, o takich co się budzą na pokładzie w obcym porcie po tygodniu i ze zdumieniem odkrywają, że znów zapisali się do marynarki.

Może to coś w tym rodzaju?

Z trudem wstał i chcąc ruszyć w stronę swego łóżka musiał wykorzystać stół jako podporę. Nagle stracił równowagę i runął na kolana zmiatając ze stołu to co na nim stało, włączając w to pusty, srebrny świecznik, stos kartek i kałamarz, który uderzywszy w podłogę zmienił formę w garść drobnych szklanych odłamków.

Na podłodze, wokół jego kolan utworzyła się kałuża ciemnego inkaustu, szybko wsiąkającego w spodnie. Edmund opadł połową siebie na łóżko, a kolanami podczołgiwał się by na nie wpełznąć. Nadepnął na szklany okruch!

Zabolało, lecz odrętwienie wzięło górę nad bólem tak samo szybko, jak ten dotarł do jego świadomości. Z jego nogi pociekła krew... Nie miał pojęcia na jak ostrym kawałku ułożył nogę.

Chciał spać...

Zamknął oczy. Na miękkim mu wygodniej.

***

Służka w długiej do kolan czarno-białej sukience wspinała się po schodach niosąc wazonik z kwiatami. Zastanawiała się czy ciemną apaszką dobrze zakryła bliznę na szyi. Stąpała spokojnie, a była zdenerwowana. Przeszkadzała jej myśl, że gdzieś na terenie posesji, jest ten blondyn co uratował Siemieńskiego od pewnej śmierci. Najpierw powinna wyeliminować jego, potem poderżnie gardło landgrafowi. Z drugiej strony, to trochę ryzykowne.

Powinni spożywać właśnie wieczerzę, to wyśmienicie... Ma w kieszonce pod fartuchem kostkę strychniny. Wrzucenie jej do herbaty i zaserwowanie, nie powinno być problemem, tym bardziej, że tam skąd pochodzi specyfik, alchemicy trudzący się truciznami nadali mu słodki smak, a sama substancja ponoć jest bardzo stężona.

Nie obchodziły jej szczegóły, ważne, że wie jak tego draństwa użyć.

Jeden łyk i minuta życia...

Tylko by ten młody jej nie przeszkodził!

W korytarzu, przez który szła do jadalnej komnaty, panował mrok.

Zaniesie im wazonik, rozleje herbatę, wyjdzie. Będzie przy bramie, nim ktokolwiek się zorientuje.

Czarne loki do połowy pleców świetnie pasowały do obecnego przebrania.

Była w średnim wieku, a jej twarz wyglądała jakby należała do wyśmienitej aktorki. Teraz jest spokojna, opanowana, chłodna. Lecz niech ktoś wyjdzie zza rogu...

-Panienko? – Spytał głęboki, acz uprzejmy głos za jej plecami.

Natychmiast się obróciła przybierając minkę zaangażowanej w obowiązek oraz pokornej służącej.

-Tak, panie? – Pokłoniła się, wlepiając oczy w ciemność.

Tam nikogo nie było...

Przecież, stamtąd przyszła, od strony schodów...

Wyprostowała się powoli, udając przejętą. Uniosła dłoń i zakryła nią usta.

-Panie? – Rozglądała się próbując zauważyć jakieś objawy życia.

Ktoś musi tam być skoro się odezwał, słyszałaby i czuła jego obecność... Takie rzeczy po prostu się wie... A może coś się jej przesłyszało?

-Przepraszam, czy pan... – Urwała.

Patrzyła w pustkę. Tam nikogo nie było... Odetchnęła przybierając na powrót chłodny wyraz twarzy. Chciała się skarcić, że jak głupia stoi i przejmuje się omamami, zamiast wykonać zadanie. Szefowie czekają na zapłatę za zlecenie i na raport.

Wolnym krokiem ruszyła w swoim kierunku.

-Już panienka idzie? – Znów ten głos!

Obróciła się w mgnieniu oka, tym razem przybierając postawę bojową.

Odstawiła wazon na ziemię, a z rękawa wysunęła rękojeść noża, tak by móc go dobyć i tak by nikomu go nie pokazać.

-Kto tam? – Spytała ciemny korytarz.

Cisza... absolutna cisza! Nie słyszała bicia niczyjego serca poza swoim, nie widziała nikogo, nie czuła ruchu...

-Kim jesteś? – Spytała.

Z mroku, za jej plecami, wynurzyły się dwie ogromne dłonie w czarnych rękawicach. Bezgłośnie...

Nie zauważyła ich, nie widziała jak ciemności ożyły.

Jedna dłoń zacisnęła się na jej ramieniu, druga na głowie!

Potężne łapsko przekręciło się, mała główka wraz z nią...

Jej kark gruchnął nim zdążyła zareagować!

Numitor zdumiony uniósł zwłoki. Jakież ich ciała są kruche, wystarczy nimi lekko szarpnąć. Zastanowił się co zrobić z trupem kobiety...

Złapał wazonik.

Westchnął podchodząc do schodów i spoglądając w dół.

Rzucił naczyńko na najbliższy stopień, a to rozbiło się bryzgając wodą.

Popatrzył w wywinięte oczy zabójczyni, unosząc jej małe zwłoki przed sobą.

Przekrzywił głowę.

-Tak już moja droga bywa - szeptał cicho - że gdy coś ze zdań wynika, tej zgodności strzeże strażnik, a orężem mu - logika.

Puścił zwłoki, a te sturlały się po schodach na półpiętro głośno przy tym łomocąc o drewniane stopnie.

Numitor splótł dłonie za plecami i dając powolne kroki w tył, wniknął w ciemność...

Pustka i martwa służka...

Jakaż ona głupia, by pośliznąć się na wodzie z upuszczonego wazonu.

czwartek, 29 listopada 2007

Rozdział II - Czynnik logika cz.5

***

Grupka podróżników dojechała do posterunku. Żołnierze zagrodzili trakt stawiając prowizoryczny szlaban, dwie strażnice, oraz proste fortyfikacje. Wingo na oko stwierdził, że stacjonował tam niemal cały regiment, rozciągnięty do granic możliwości wzdłuż rosnącego płotu, przy którym rozbito namioty. Przy wydeptanym szlaku robotnicy rozpalali ogniska. Byli żołnierzami, choć wyglądali jak pospolici fortowi pracownicy. Nic dziwnego, zdjęli kirysy i zbroje by łatwiej machać łopatami, siekierami i młotkami, przy tym nie napocić i nie namęczyć się zbytnio. Zbliżała się dla nich pora obiadowa. Gdzie indziej patroszono trzodę zwiezioną z okolicznych magazynów, gdy żołnierze szykowali kotły, menażki oraz ruszty, czy szorowali patelnie.

Gdzie niegdzie wisiało pranie rozciągnięte na sznurach między namiotami. Żołnierze w pełnym rynsztunku stali z kuszami przy płocie sięgającym połowy ich piersi. Nie był na tyle wysoki, by zabezpieczyć przed szarżą konnicy czy przeskoczeniem, ale był dostatecznie gruby by dostarczyć ochrony kusznikom, oraz halabardnikom. Wingo podejrzewał, że po drugiej stronie murku znajduje się głębszy rów czy przeszkoda złożona z wbitych na sztorc, prostych żelaznych, bądź drewnianych bolców, a najprawdopodobniej jedno i drugie. Żaden chłop w skórkowych butach nie odważy się ruszyć na takie zasieki, na których może podziurawić sobie stopy, a jeżeli zatrzyma się przed kolcami, to i tak będzie w zasięgu halabard.

Sindeya z uniesioną głową podjechała do jednej ze strażnic, w której czekał oficer opierający dłoń na rękojeści miecza.

-Proszę nas przepuścić. – Zatrzymała konia przed szlabanem, unosząc dłoń w rękawiczce z jarzącym się pierścieniem.

Strażnik zdębiał i już miał kazać otwierać przejazd, lecz zebrał się w sobie i przełknął ślinę.

-Przykro mi, jaśnie pani. Mam rozkaz. Bez przepustki nie można.

Zmarszczyła brwi.

-Wzrok ci odebrało, żołnierzu? – Błysnęła mu w oczy pierścieniem. – Natychmiast mnie przepuść.

-Jaśnie pani zdaje się być nie paladynem, ale pod ich protektoratem. Chciałem panią przepuścić, ale moim zadaniem jest panią chronić, nie mogę przeto posłać tam, gdzie pani grozi utrata życia.

-Jeżeli mnie nie przepuścisz i nie dotrę gdzie zmierzam na czas, to gwarantuję ci, że krzywd zaznam co nie miara. – Odgarnęła włosy z twarzy ukazując smukłe podłużne uszy. – Jestem tu z wizytą dyplomatyczną, chyba nie macie zamiaru powstrzymywać mej misji?

Teraz żołnierz zrozumiał, że ta piękna kobieta faktycznie może być pewnego rodzaju ambasadorem, to by tłumaczyło jej dziwną świtę. Ta w czarnym kombinezonie pewnie stanowi ochronę, a mnich i krasnolud zapewne służą za przewodników.

-Przykro mi, ale tym bardziej nie mogę pani przepuścić. – Wykonał nieznaczny ukłon, zagradzając jej drogę i przywołując kilku żołnierzy biwakujących kawałek dalej. – Winien pani jestem zapewnić opiekę i nie wolno mi na panią unieść ręki, ale w jurysdykcji wojska i obowiązkach wobec kościoła leży słuchać rozkazów paladynów, a nie osób objętych ich protektoratem. Jeszcze raz rzeknę, że niezwykle mi przykro. Jeśli pani chce, mogę zaoferować jakąś pomoc, być może wymienić konie, albo jednego podarować, bo widzę, że dwójka pani kompanów musi się upychać.

Wingo w odpowiedzi na tą propozycję pomachał głową z zadowoleniem.

Oficer dał rozkaz, a żołnierze przyprowadzili osiodłanego wierzchowca, choć Sindeya wcale się na to nie zgodziła. Szczerze mówiąc było jej wszystko jedno, co innego ją trapiło.

-Wiesz kto to Otton von Messergeist?

-Tak, wiem pani, dlatego tym bardziej nie mogę cię przepuścić i z własnej winy narazić na niebezpieczeństwo. Wiem o kim mówisz, darzę wielebnego Ottona szacunkiem i jeśli to on otoczył cię protekcją, pani, to wiem co spotkałoby mnie i moich ludzi, gdyby tu dotarł szukając winnych twej ewentualnej krzywdy.

-Czy jest tu jakaś inna droga na wschód? – Spytała wzdychając z rezygnacją.

-Tak, pani. Za dwa dni przybije tu prom przepływający jezioro... Jeśli zechciałaby pani zaczekać...

Nera złapała ją za ramię niezwykle mocno, chcąc przypomnieć czyim jest więźniem.

-Niestety to nie wchodzi w grę... Proszę poczekać – syknęła kobieta w futrze i jasnej sukni odciągana na bok.

Zsiedli z koni, odjechawszy od strzeżonego przejścia, by naradzić się.

Skryli się w cieniu, za drzewem.

Nera proponowała by wziąć ludzi z zaskoczenia, skoro nie mogą Sindeyi zranić, to gdyby przecież przeskoczyli nad szlabanem i pognali przed siebie, nikt by do nich z kusz nie szył. Wingo i Baflin przyznali, że to pomysł dobry, ale jakby nie patrzeć, ściągnął na siebie uwagę, być może i bandytów czy powstańców. Poza tym nie mają pewności, czy zostaną przepuszczeni przez straże z drugiej strony zamkniętej strefy...

-Przecież mnie przepuszczą... – Uśmiechnęła się jasnowłosa.

-Ale nas nie muszą – odparł Wingo. – Zawsze mogą sobie pomyśleć, że została pani porwana, a my próbujemy się przekraść wykorzystując kogoś z paladyńskim protektoratem. Mogą nas zatrzymać i najzwyczajniej w świecie rozstrzelać.

-Prawda – wtrąciła wojowniczka. – Za dnia nie dam rady aż tylu na raz.

-To wasz problem. – Złotowłosa wzruszyła ramionami.

-Nie, Delconda, to właśnie ty masz problem i to ze mną, a ja z tobą.

-No i... ? – Uśmiechnęła się szyderczo. – Jesteśmy przez to kwita? Ach nie... Poczekaj! Ty mi przecież nadal jesteś winna życie. – Robiła niewinne minki ironizując. – Patrz... Prawie zapomniałam.

Wtem zarówno Wingo i Baflin wzdrygnęli się, gdy groźna kobieta w czarnym skórzanym uniformie, jedną dłonią mocno chwyciła ramię towarzyszki trzymając ją w pionie, drugą zaś zacisnęła w pięść i mocno grzmotnęła ją w brzuch. Zrobiła to tak szybko, że nikt nie zdążył zauważyć czegokolwiek podejrzanego.

Kapłanka straciła dech i otworzyła szeroko oczy. Pięść zgniotła jej żołądek. Uderzenie było tak mocne, że wywołały weń odruch wymiotny. Na szczęście nie jedli śniadania. Na czerwieniącej się twarzy pojawiły się krople potu. Zakaszlała z bólu z trudem łapiąc dech. Nera wyprostowała ją, gdy z ust kapłanki wyciekła struna śliny. Nie mogła oddychać!

Winga i Baflina zamurowało. W jednej chwili oniemieli z wrażenia. Cały manewr wojowniczki nie wyglądał na cios, a odegrany spektakl przypominał raczej scenkę, w której to „pani ambasador” źle się poczuła, a jej ochroniarz-wojowniczka podtrzymała ją, zapobiegając upadkowi.

Nera nachyliła się nad jej uchem

-Jeśli chcesz to sprawię, że będziesz żałować dnia, w którym mnie ocaliłaś. – szepnęła całując jej ucho.

Poklepała uprzejmie po zaczerwienionym policzku uśmiechając się doń po przyjacielsku.

Dopiero teraz odetchnęła przezwyciężając skurcz i odrętwienie. Strasznie się trzęsła, było jej niedobrze, a powietrze wdychała głębokimi haustami, bardzo głośno.

-Mam nadzieję, że lepiej się czujesz, pani ambasador? – Spytała wojowniczka lekko przekrzywiając głowę.

Strasznie ją zemdlił ten cios... Ciągle zbierało się jej na wymioty i za każdym razem nie mogła nic zwrócić. Nie mogła też nic powiedzieć, jakby zesztywniało jej gardło. Potrząsnęła porozumiewawczo głową, dając znak, że wszystko jest jasne i rozumie przekaz. Ma się zamknąć... i tak zrobi, jeden cios to i tak stanowczo za dużo.

-Zapłacisz za to... – jęknęła. – Dojedźmy tylko do Lissen...

-Wpieprzyć ci jeszcze raz?

Sindeya nie odpowiedziała... Zamknęła oczy i opuściła głowę, naprężając z bólu mięśnie twarzy.

Nera wyciągnęła bawełnianą chustkę i wytarła dygocące wargi kapłanki ze zbierających się kropel śliny.

-No już, ogarnij się... – Ustawiła ją do pionu. – Grzeczna dziewczynka.

Jakiś żołnierz chciał podejść i pomóc wysłanniczce długouchej nacji, widząc, że odczuła mdłości, lecz jej „ochroniarz” wyratowała ją zawczasu.

Zebrali konie i cofnęli się odrobinę, zdając sobie sprawę, że są zbyt blisko, wzbudzając podejrzenia.

-Pssst! – Świsnął głos zza pobliskiej sterty siana, zwracając na siebie uwagę krasnoluda.

Ten truchtem podbiegł by zobaczyć kto nawołuje. Reszta dołączyła do niego powoli, zdając się niczego nie słyszeć.

Za wysokim kopcem, na drewnianej skrzyni po kartoflach siedział przystojny szlachetka skrywając twarz w cieniu. Wysokie buty, skórzane czarne rękawiczki, czarne spodnie, oraz rozsupłana elegancka czarna koszula... Musiało mu być gorąco. Nera nie widząc jego twarzy domyśliła się kto to... Gdzieś już widziała tego typa, a przynajmniej to mówiła jego broń. Srebrna szpada...

-Witam, zacne państwo. – Powstał wykonując głęboki skłon i zrywając z głowy kapelusz, którym omiótł ziemię. – Jestem Giovanni...

-Gacciano? – Wtrącił Wingo, przypominając sobie tajemniczego szlachcica z Rashfield.

-Ach widzę, że ma sława mknie szybciej niż konni jeźdźcy...

Wyprostował się powoli i spojrzał na wojowniczkę wzdrygając się z lekka. Nie zauważył jej w całym skłonie jaki wykonał. Obok niej natomiast, ciesząca wzrok piękność. Widziała go tylko kilka chwil, a już jest rumiana na twarzy. Nie czekając na przyzwolenie, jął ją oglądać, przyglądając się linią talii i nie tylko, a za razem wyceniając naszyjniki, kolczyki i pier...

-Miły bóg! – Jęknął jak oparzony. – To... – wycelował w czerwony pierścień na jej dłoni.

-Ja, panie kawaler. Mom kajn pojęcie co to, ale zdążył żeh skminić, że cosikej ważnego.

-Rozumiem, i rozumiem, że źle się państwo czujecie.

-Ja się czuję świetnie – sapnął chłopina ukryty za Baflinem.

-Miałem na myśli – kawaler pogładził bródkę - że jesteście państwo zawiedzeni. Nie chciano was przepuścić?

-Tak. – Nera westchnęła wzruszając ramionami. – Mam nadzieję, że nie zawracasz nam głów bo chcesz pogadać?

-Oj, nie, nie... Swoją drogą nie czuję urazy za wczorajsze. – Uśmiechnął się i pokłonił przed wojowniczką.

Ona to zignorowała.

-Do rzeczy.

-Ach tak... nie wiem kto obsadził tu tego oficyjera, ale świetnie postąpił. Nie jest to człek obdarzon dużą wyobraźnią, by móc mu skutecznie pogrozić, ale nie jest i głupi, by dać się nabrać na sztuczki i by nie znać swego obowiązku... Sami rozumiecie, niebezpieczny typ.

Czwórka podróżników spojrzała nań w ten charakterystyczny sposób, w jaki patrzy się na starszego pana na wsi, pytając o drogę, podczas gdy ten zaczyna wspominać jakąś wojnę namiętnie o niej opowiadając.

-Wiem gdzie można znaleźć bezpieczne przejście, drodzy państwo. – Dał im oczekiwaną odpowiedź.

-Doprawdy? – Kobieta w czerni uniosła jedną brew. – To czemu tu czekasz, zamiast przedostać się na drugą stronę?

-Bo gdym wczoraj uciekał przed motłochem, tutaj w okolicy padł mi koń... No może nie tyle padł, co stanął i już. Próbowałem prać go po łbie, ale widać miał stracha przed nadmiernym oddaleniem się. Zsiadłem z cholernika, patrzę, a tu blokadę rozstawiają. No i tak czekam i czekam, a państwo zdajecie się mieć konia w zapasie.

-A skąd mam wiedzieć, że nie chcesz nam go gwizdnąć?

Giovanni uśmiechnął się do podejrzliwej Nery, podkręcając spiczasty, długi wąs.

-A chcecie przejechać?

***

Wiwaty na cześć księcia sypały się ze wszech stron gdy ten, oparłszy na ramieniu kuszę, stąpał triumfalnie przez zgromadzenie gości, a za nim służba, na skromnym wózku, wiozła martwego niedźwiedzia z bełtem wbitym prosto między oczy bestii. Kobiety trzymały się z dala, poniekąd stroniąc od makabrycznego widoku martwego zwierza, poniekąd dla tego, że pchający się podziwiać zdobycz mężowie, wypychali je z grona najbliższej widowni.

-A niech mnie! – Warknął jeden z arystokratów przyglądając się bełtowi w czerepie stworzenia. – Wspaniały strzał!

W całym zamieszaniu Kordian gdzieś znikł... I dobrze, książę nie miał ochoty prawić morałów komuś takiemu jak on. Są ważniejsze sprawy, którymi należy się zająć.

Zostawił zdobycz dla oczu gości, by ci mogli nacieszyć się wyczynem następcy tronu. On zaś udał się na kolejne łowy, szukać prawdziwej zdobyczy.

Błądził w kółko zaglądając na każda altankę, gdy arystokracja i szlachectwo poczęło dyskutować w swoim gronie. Nie znalazł Izabeli...

Szlag! Machnął pięścią w powietrzu, znów gdzieś się rozwiała.

Ni stąd ni zowąd dopadł go Hanse ciężko dysząc. Chwycił księcia za ramię.

-Paniczu... – Sapnął nabierając powietrza. – Musimy wracać na komnaty, potrzebujesz straży.

-Dobrze, że cię widzę Hanse...

-Jaśnie panie – ściszył głos - na moich oczach ktoś dokonał zamachu... Ktoś wiedział o bełcie, wiedział gdzie będę, wiedział, o całym fortelu. Ktoś na waszą wysokość dokonał zamachu.

-Jak to?

-Kiedy oddałem strzał, nagle z krzewów wyleciało srebrne ostrze i rozbiło bełt. Nie wiem jak to możliwe, ale mamy w okolicy szpiega, który o wszystkim wie!

-Dziwne... – Franciszek potarł się po brodzie. – Przecież, gdyby ktoś chciał dokonać na mnie zamachu, to już dawno bym nie żył.

-Być może tu chodzi o pozorowany wypadek.

-Hanse... Tylko gdyby ktoś chciał upozorować wypadek, sam by to zrobił. Po co miałby pchać palce w mój plan, w dodatku chwiejny i na prędko ułożony... To za razem nieprofesjonalne, ryzykowne, jak i teoretycznie skuteczne.

Franciszek zauważył Izabelę stojącą na skraju lasu wpatrującą się w szeroki pas zieleni, odległe ogrody i wyrastający zeń pokaźny pałac.

-Potem o tym porozmawiamy...

Ruszył szybko w jej kierunku, zapominając o sprawie zamachu.

-Paniczu! – Krzyknął za nim weteran.

Zaczął go gonić, lecz gdy Franciszek zbliżył się do młodej markizy, doszedł do wniosku, że wtargnięcie w ich towarzystwo byłoby grubiaństwem. Stanął przy jednym z drzew obserwując ich bacznym okiem.

-Izabelo... – Skłonił się przed nią. – Składam w twoje ręce dzisiejszy...

-Dziękuję, ale nic mi po tak wielkim stworzeniu, zatrzymaj go sobie. – Odpowiedziała.

Odmówiła prezentu? Przez umysł księcia przebiegła myśl, że być może obyczaje obu cesarstw rozwijały się różnymi torami i ewoluowały w różnym tempie. Ale, żeby odmówić?

-Coś się stało?

-Ależ skąd, Franciszku. – Wzruszyła ramionami odgarniając pasemko kasztanowych włosów z twarzy. – Tylko, że skóra niedźwiedzia jest mi zupełnie nieprzydatna. Nie gustuję w zabitych stworzeniach, a pewna jestem, że niedźwiedź idealnie przyozdobiłby komnaty myśliwskie w twoim pałacu. Rozumiem, że w waszych stronach grzeczność nakazuje damie przyjąć prezent. W moich stronach grzeczność nakazuje spytać się uprzednio damy, czy owego prezentu chce.

Poczuł się niezręcznie ocierając czoło.

-Wybacz...

-Ależ ja nie prawię ci wyrzutów Franciszku! – Rzekła szczerze, podchodząc do księcia. – Stwierdzam fakt, byś nie przyniósł mi któregoś dnia zdechłego lisa ze strzałą w uchu.

Zaśmiała się rozpuszczając niepewną atmosferę.

-Dobrze, rozumiem. – Uśmiechnął się prostując sylwetkę. – Czego zatem byś sobie życzyła, Izabelo?

-Mniej rozłąk, więcej rozmów... Więcej uśmiechów i humoru w zachowaniu mego gospodarza – wykonała lekki skłon w jego stronę - mniej przepraszania, bo nie ma za co.

-Intrygująca z ciebie kobieta, Izabelo.

-A z ciebie, Franciszku, mężczyzna niezwykle... – Zastanowiła się – bogaty.

Oboje popatrzyli sobie w oczy, zanim parsknęli życzliwym śmiechem.

-Lubię to twoje zachowanie.

-Takie zadziorne?

-Raczej... odważnie-aroganckie.

-Większość arystokratek wokół ciebie nie cechuje podobne usposobienie, nieprawdaż?

-To też zapewne dedukcja?

-Powiedzmy, wielki dżokeju, że zauważyłam jakim wzrokiem na mnie patrzysz i co najważniejsze, w oczy, nie w dekolt.

Franciszek z wrażenia odrobinę zdębiał. Faktycznie, miała rację. W zasadzie odkąd pamięta, odkąd zaczął z nią rozmawiać, cały czas spoglądał na jej twarz, jak zaczarowany.

-Czy pan Hanse, się nas wstydzi? – Spytała spoglądając na żołnierza ukrytego za pniem.

-Nie, on lubi przytulać się do pni drzew... Pewnie przypominają mu jego małżonkę.

-Taka twarda?

-Raczej taka szeroka...

Ponownie wybuchli śmiechem.

-Książę, to niegrzeczne tak o kimś mówić... – Stwierdziła Izabela cichutko chichocząc. – Gdyby nas słyszał, pewnie by się pogniewał.

-To sługa, dostaje pieniądze za to by robić co do niego należy, bez względu na to czy się mu ubliża, czy nie.

-No, cóż... Ja w mojej sytuacji wolę polegać na sługach, którym nie ubliżam, a którym ufam. Gdyby jeszcze ktoś na mnie zamach planował, co mi wtedy po takim słudze, który może czuć do mnie uraz? Może i na mnie unieść nóż, wbić w plecy, a z zamachowcami podzielić się łupem.

Franciszek zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem.

-Skąd pani wiesz o zamachu?

Izabela spojrzała nań, nie rozumiejąc o czym mowa.

-Słucham, Franciszku?

-Powiedziałaś „zamach”. Skąd o nim wiesz?

-Ktoś dokonał zamachu? – Oczy szeroko się jej otworzyły. Była szczerze zdumiona, jego słowami. – Kiedy? Co się stało, książę?

Znowu palnął głupotę... Był przewrażliwiony całą sprawą. Ona tylko coś zasugerowała, to zbieg okoliczności, a on wszędzie widział, nawet w niej, jakiegoś konspiratora, wplatając w teorię spiskową. Bzdura! Po co w ogóle o tym myślał?! To pewnie ten Steiner... Dlatego czmychnął, bał się wykrycia! A może Izabela miała słuszność?

Spojrzał na Hasea... Że też był taki głupi! Srebrny sztylet pojawiający się z nikąd i niszczący lodowy bełt? Przecież to bajka! Na pewno zmówił się ze Steinerem, a ten nieźle mu zapłacił. Wypuścił niedźwiedzia, a pocisk zapewne potłukł z premedytacją... To ma sens! Zawsze miał przy sobie broń, a przecież ogniwo dźwiękowe w maszynie ukrytej w szopie przy pokazowym parkurze, było przecięte mieczem. Któż inny mógłby wiedzieć, którą z rur przeciąć, by zniszczyć mechanizm? Na winę Hansea nie było żadnych dowodów tak na dobrą sprawę, ale to tylko przemawiałoby na jego korzyść gdyby planował zamach. Franciszek miał właśnie całkiem zwięzłą teorię i to dzięki Izabeli. Póki co zachowa to dla siebie, a Hansea lepiej trzymać z dala.

-Nie, Izabelo, głupie skojarzenie... – Sklecił wymówkę na poczekaniu. – Ojciec ma tą paranoję na punkcie swojego życia i myślałem, że zaszczycił cię jedną ze swoich teorii... Poza tym... Ach, przepraszam jestem zmęczony i zdenerwowany dzisiejszymi emocjami, zapewne nasunęło mi się kolejne dziwne skojarzenie.

-No dobrze, Franciszku... – Mruknęła przyglądając się mu podejrzliwie. – Jeśli nie chcesz powiedzieć, nie musisz.

Nie dała się nabrać.

-To powietrze w lesie rodzi w mej głowie halucynacje... Może powinniśmy wracać. Gdybyś zechciała, możemy po posiłku wybrać się do ogrodów, tam nie będą nam przeszkadzać ani ochroniarze – ze sztucznym uśmiechem na twarzy, kiwnął w kierunku Hansea - ani tłumy gości.

-A twój przyjaciel, Edmund?

-Słucham? – Teraz on szerzej otworzył oczy czując przelotną zazdrość. – Edmund naprzykrzał ci się, Izabelo?

-Ależ skąd... To raczej ja postanowiłam się mu ponaprzykrzać i powypytywać o różne sprawy, w tym o ciebie.

-Tak? No cóż, mam nadzieję, że wyrażał się o mnie w samych superlatywach.

-W końcu to tylko twój sługa i płacisz mu za wyrażanie się o tobie w samych superlatywach, Franciszku. – Uśmiechnęła się figlarnie.

Ten jedynie westchną.

-W takim razie, skoro o nim mowa, postaram się by nam nie przeszkadzał... Oj bo jeszcze sobie pomyśli, że się nim, pani, interesujesz.

-Ja się wszystkim interesuję, Franciszku.

-Prócz łowów... – Wtrącił jej.

-Nie, nie koniecznie. Po prostu nie chcę skóry z misia, z którą nie miałabym co począć.

-Ja też cię interesuję, Izabelo Karolino?

-Książę... Powiedziałam przecież, że wszystkim się interesuję. – W kąciku jej ust zagościł nieznaczny uśmieszek. – A może chcecie, wasza wysokość, bym powiedziała to wam z osobna?

Nagle nabrała dystansu w oficjalnym tonie, zwracając się doń w osobie trzeciej, co książę odczytał jako gest odwrotu. Mimo, że stali od siebie w tej samej odległości, młoda arystokratka dała niewidoczny krok w tył.

-Nie Izabelo... Nie miej to za przejaw egoizmu, ale jak sama rzekłaś, mówisz szczerze i czuję to, dlatego wolę słyszeć prawdę o sobie wypływającą z twoich ust, niż kłamstwa z ust innych.

-Ja też bym tego chciała, Franciszku. Przestań się tak uniżenie zachowywać, a odwzajemnij mój gest i bądź szczery. Co nam po obustronnej grze pozorów?

-Słusznie... – potaknął.

-W takim razie moglibyśmy się stąd zebrać, nudzi mnie to miejsce. – Zakryła dłonią usta cicho ziewając. – Poza tym wolę rozmawiać na osobności. Gdy dookoła tyle oczu, czuję się przytłoczona.

-Dobrze zatem... Wydam stosowne rozkazy.

Przywołał do siebie Hansea machnięciem dłoni mając go cały czas na oku.

***

Posiadłość landgrafa składała się ze skromnego grodu, będącego czymś pomiędzy budowlą obronną, jaką był zamek, oraz rezydencją gościnno-administracyjną. Posiadłość ceglana i wiekowa, a mury dla mody pokryte białym tynkiem, co mimo strzeleckich okien i blank, dodawało uroku budowli. Na oko najstarszą część zamku stanowił stołp, teraz będąc wtopiony w resztę murów i sieć masywnych wież. Najprawdopodobniej tam znajdował się kasztelański skarbiec.

Kraty uniesiono, a majątek landgrafa zawsze ponoć otworem stał dla przyjezdnych. Położony nieopodal miasta, stanowił swoisty zajazd dla magnatów, czy ekskluzywnych kupców, którym pozwalano zatrzymać się w strefie gościnnej.

Numitor wraz z kompanem zostawili swoje wierzchowce i wykupili pokój na niższych kwaterach, podając się za „kartografa z dalekich krain”, oraz „przewodnika”. Jakby nie spojrzeć na Numitora, wyglądał idealnie do pełnienia każdej roli kogoś z dalekich krain. Mógłby być kupcem z dalekich krain, kartografem z dalekich krain, wojownikiem z dalekich krain, ambasadorem, tłumaczem, duchownym, odkrywcą. Był przerażający z racji swych rozmiarów i wyglądu ogólnego, a za razem niewiarygodnie miły i uprzejmy z racji łagodnej twarzy, jak i przyjaznego, głębokiego i spokojnego głosu jakim przemawiał.

Stał w drzwiach do pokoju, spoglądając z cienia krużganek na skromny dziedziniec ze studnią, na który zajeżdżały przeróżne persony. Vasyl przyglądał mu się dosyć długo, patrząc jak ogromna sylwetka stoi w bezruchu, zupełnie jak poprzedniej nocy, kiedy to starał się być „niewidzialny”... I świetnie mu to wychodziło.

Kilka godzin obserwował wjeżdżających przez nie gości.

Niedaleko od posiadłości Landgrafa, pokaźnych rozmiarów miasto, w którym królowały prawo sędziów, oraz trzymające sędziów na uwięzi majątki właścicieli zakładów rzemieślniczych czy manufaktur. Z chęcią płacili kasztelanowi podatki i równie chętnie wręczali łapówki, jeśli zauważyli w tym jakąś korzyść. To był również powód, dla którego landgraf tutejszej prowincji, nie musiał obawiać się przestępców z miasta czy miejskich karteli... Te najczęściej i tak robiły z nim interesy. Bramy posiadłości otwarte ku uciesze bogatych mieszczan nie mogących sobie wyobrazić bardziej sprzyjającego ich biznesowi landgrafa, aniżeli zacnie i miłościwie im panujący hrabia Maurycy Siemieński ze starej linii rycerskiej wsławionej w licznych bitwach z sąsiadami.

Jego dwaj bracia, Kazimierz i Stanisław, piastowali wysokie urzędy w mieście, kierując nie tylko gospodarką prowincji, ale samemu stanowiąc trzon napędowy rzemiosła tekstylnego i przetwórczego, wraz z potężnym kapitałem za plecami landgrafa. Żona Maurycego Siemieńskiego, Jadwiga, z wiekiem zmieniła się w starą, zrzędliwą i najzwyczajniej w świecie chamską babę, której mąż nie znosił i po długich przykrych wywodach, dał się przekonać do dopuszczenia jej na sztuczne stanowisko „dekoratorki” zamku. Być może dlatego ze wszystkich stron tak wieje chłodem.

-Czego konkretnie wypatrujesz? – Spytał Vasyl zmieniając szaty na podróżne, bardziej zwiewne, lżejsze i wygodniejsze.

Numitor spojrzał nań i poczekał, aż chłopak wciągnie na siebie czerwoną, workowatą koszulę. Machnął nań ręką zachęcając do podejścia, gdy Vasyl spuścił koszulę w czarne bryczesy spięte szerokim skórzanym pasem, do którego przymocował wąski koncerz oraz kilka długich i krótkich noży.

Chłopak podszedł odgarniając jasne włosy do tyłu.

-Jeśli można to tak ująć, to wypatruję ogniska zapalnego.

-Słucham? – Vasyl oparł się o futrynę wyglądając na prawie pusty dziedziniec, przez który przebiegła jakaś służka z wiadrem wody. Tu i tam stali strażnicy w zbrojach, rozmawiając ze sobą lub popalając fajki i leniwie wypełniając powierzone im obowiązki.

-Nasza „przyjaciółka” – podkreślił sarkastyczne brzmienie słowa - Sara, przejeżdżała tędy kilka dni temu.

-Co w związku z tym?

-Na dwór cesarstwa nie wpuszcza się nikogo od tak na słowo. Za pierwszym razem, gdy jakiś nowy magnat zjawia się na pałacowych salonach, tajna policja wszczyna swoje śledztwo.

-Myślałem, że tylko w Vianie istnieje inspektorat?

-Daj spokój, Vasylu – zaśmiał się olbrzym, machnąwszy ręką. – W każdym z sąsiednich krajów istnieje podobna instytucja. Inspektorat Cesarski w Vianie jest świetnym przykładem. I tu istnieje podobny organ. Jeśli na dwór cesarza wjechał ktoś nowy, to zapewne tajna policja już spuściła swoje harty ze smyczy, a te węszą bezustannie. Dotrą i tu...

-Wciąż nie wiem do czego zmierzasz.

Numitor poklepał go po ramieniu potężną dłonią w ciężkiej rękawicy.

-Zastanawiałeś się jak bardzo tutejszy landgraf jest oświecony?

-Zapewne jaśnie oświecony...

-Taaak... a przez co?

-Złoto.

-Trafne spostrzeżenie, a to daje nam powód by tutejszy władca żył do czasu aż dojdą doń cesarscy agenci i wezmą na przesłuchanie, albowiem co im ów władca powie?

Vasyl już rozumiał do czego Numitor zmierza.

-Powie to, za co zapłaciła mu Sara, racja?

Na znak oklasków, Numitor cicho i powoli zderzył ze sobą dłonie.

-Nadal czegoś nie rozumiem... – Vasyl podrapał się po policzku, czując, że najwyższy czas się ogolić. – Skąd ten pośpiech, co ma jedenasty dzień tygodnia, czemu nagle tak wystrzeliłeś, jak strzała z łuku?

-Powiedzmy, że wiem stosunkowo dużo, ale są pewne odstępstwa między planami a realiami. Ja natomiast jestem tym, który pilnuje, by właśnie te odstępstwa były jak najmniejsze.

-Ale skąd...

Numitor przerwał mu prostując sylwetkę.

-Chcesz zobaczyć ciekawy spektakl, chłopcze? – Olbrzym o długich granatowych włosach patrzył czarnymi mglistymi kulami na zdyszanego chłopa, który przed chwilą wjechał przez bramę wołając pomocy.

Vasyl także spojrzał na umorusanego, bosego mężczyznę w prostych portkach i lnianej koszuli, który przyjechał do zamku na pociągowej chabecie. Wąsal padł przed osłupiałym strażnikiem na kolana. Do niego podbiegł drugi strażnik i już chciał spuścić chłopu łomot, za to że wtargnął na bogatą posiadłość.

To prawda, nie trzeba żadnych oficjalnych przepustek by wjechać na dwór. Natomiast każdy kto jest w stanie zapłacić półtora florena za dzień gościny, jest mile widziany.

Chłop nie wyglądał na takiego, który miał przy sobie choć obłupanego szylinga.

-Wytęż słuch, Vasylu. – Rozkazał towarzysz w czerni, wskazując palcem na toczącą się na dziecińcu szarpaninę.

-Ale panowie! – Krzyczał chłop. – Jaśnie hrabiemu krzywda grozi! Napaść chcą! Napaść! Dzisiej go chcą... Puszczaj! – Wierzgał nogami, gdy strażnicy wlekli go za ramiona.

-Milcz chamie! – Jeden ze strażników zdjął z głowy hełm i walnął nim chłopa w brzuch.

Numitor przypatrywał się wszystkiemu z uśmiechem na twarzy. Wycelował palcem w puste wyjście z korytarza, co zwróciło uwagę Vasyla.

Nagle wybiegła zeń kobieta w bordowej prostej sukni. Była młoda, a w pełną loków fryzurę powplatała błękitne wstążki.

Vasyl oniemiał wbijając zagadkowe spojrzenie w towarzysza. Skąd on o tym wszystkim wie?!

-Zostawcie go! Natychmiast! – Skarciła żołnierzy, a ci puścili chłopa, w mgnieniu oka odstępując o krok i głęboko się kłaniając.

Wąsal padł przed nią na kolana i zwijając w dłoniach słomkowy kapelusz zaczął bić głębsze pokłony, niemal dotykając czołem bruku.

-Och! Młoda panienka... Najpiękniej jak mogę, dziękuję!

-Cóż się stało? – Mruknął Numitor.

-Cóż się stało? – Spytała szlachcianka.

-Waszem ojcowi szykują w zbrodni udział rychły, miłościwa panienko. – Powiedziała mroczna postać.

-Waszem ojcowi szykują w zbrodni udział rychły, miłościwa panienko. – Odpowiedział chłop.

Vasylowi zdawało się, że to absolutnie niemożliwe. Zdawało mu się, że Numitor dyktuje im słowa, a oni je wypowiadają, jak sufler aktorom w teatrze. Skąd on je zna?! Skąd zna słowa, skąd wie co się wydarzy? Szeroko rozdziawił usta.

-Jak to możliwe? – Spytał Numitora, lecz ten uciszył go, kładąc palec na swoich wargach, a następnie wycelował ponownie w toczącą się na dole dysputę.

-O czym to mówisz... – Szepnął towarzysz Vasyla.

-O czym to mówisz?! – Zdenerwowała się młoda kobieta, wspierając pod boki.

Numitor uznał, że już wystarczy popisów i nie powinien przeszkadzać. Pozwolił dialogowi toczyć się samemu.

Vasyl zdawał się być zupełnie zdezorientowany.

-Chłopi na wieść o poborze, najęli zabójców...

-Nonsens! Nie mieliby pieniędzy, a nikt nie waży się na mego ojca podnieść ręki.

-Ależ, kilka wsi oddało ostatnie grosze, panienko! A zabójcy już tu przyjechali! Są z dalekich stron! Wyczuli okazję bo w Vianie...

-Wiem co się dzieje w Vianie. – Westchnęła grożąc chłopu palcem. – Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?

-Bo można to sprawdzić, panienko... Już tu przyjechali! Są na dworze...

Na chwilę zamarła w bezruchu nie wiedząc co odpowiedzieć.

-Jak to?!

-Ja, panienko – znów uderzył czołem w bruk – umiem czytać... Pomagałem w kościele za młodych lat i zajrzałem w ich plany na zgromadzeniu. Wymieniali informacje na piśmie między sobą kiedy jakie ważniejsze były, a i twarze ich poznam! Za służbę się przebrali i zastawiają sieci! Chcieli szybko wykonać robotę, odebrać nagrodę i czmychnąć tego samego dnia, co by nie wzbudzić podejrzeń i z razu dalej w drogę!

Córka landgrafa przyglądała się wąsalowi w ciszy, tupiąc cicho trzewikiem.

-Co zatem proponujesz?

-Niech jaśnie panienka zbierze służbę na placu strzeżonym przez straże. Ja bym ich poznał, a jeśli to nie starczy... – rozejrzał się dookoła. – Na lewej łopatce każdy z nich ma wypalone znamię... A znamię to, dwie skrzyżowane błyskawice przedstawia!

Vasyl spojrzał pytająco na Numitora.

-To prawda? – Spytał chłopak.

-Gdybyś stał w tych drzwiach tak długo jak ja Vasylu, też byś ich zauważył. Wjechali na koniach, które widzieliśmy przy jednej z tych chatek.

-Wciąż nie rozumiem skąd ten nagły zryw? Przypomniało ci się zbyt późno, czy co?

Numitor skrzyżował ręce, opierając ramię o futrynę.

-Wiem co tu się stanie... – zaczął udzielać wymijającej odpowiedzi.

-To skąd ten pośpiech?

-Bo tam powinna być czwórka koni, nie trójka. Ten chłop nie rozpozna najważniejszego z morderców, bo nie było go w tamtej przeklętej szopie.

-Ale skąd to wiesz?

-Dowiesz się w swoim czasie... Nie niecierpliw się Vasylu, możesz mi zaufać, nie musisz, ale możesz... Ja muszę cię przygotować do roli, którą winien jesteś wypełnić na przestrzeni dziejów. Na wszystko będzie czas i wszystko zrozumiesz w stosownej chwili... Póki co obserwuj.

Vasyl, a w zasadzie Justus, bo to właśnie ta część osobowości dochodziła do władzy nad umysłem chłopaka, potakiwał decydując się na współpracę. Powracały wspomnienia świata bez waśni, wojen, świata gdzie Sara Vian, była wspaniałą młodą władczynią kochającą lud i prawo, a sąsiedzi żyli ze sobą w zgodzie, gdzie miał swoją Beatrice, z którą dzielił wolne chwile, gdzie nie znał sztuk krzywdzenia ludzi i czuł do tego typu praktyk wstręt. Zaczął tęsknić za sobą, za swoim dawnym życiem.

-Nie pleć bzdur! – Wydarła się dziewczyna. – Pewnie wyczekujesz zapłaty, tak? Pewnie sam brałeś udział w tym spisku, a teraz ze strachu przed konsekwencjami przybywasz na dwór, by mój ojciec ciebie jednego oszczędził, a może chcesz powiedzieć, że się mylę?

-Panienko! – Chłop przeraził się, na klęczkach podchodząc do niej, wyciągając błagalnie rękę, drugą zaś przygniatając kapelusz do serca. – Niech Pan w zaświatach mnie pokarze jeśli kłamię! – Prawie łkał. – Ale ja prawdę mówię!

-Wyrzućcie go. – Rozkazała, a strażnicy pochwycili biedaka. – Śmieszny jesteś, jeśliś sądził, że odeślę cię z pieniędzmi. Bajkami dzieci swe możesz straszyć, lub naciągać marnych kupców.

Numitor natychmiastowo złapał Vasyla za ramię obserwując co się dzieje. Obejrzał chłopaka patrząc na jego ubiór.

-Potrzebuję twej pomocy. – Jego twarz wyglądała zupełnie jak wtedy przy leśnej chatce, gdy zobaczył trzy konie, gdy coś nie zgadzało się z wersją wydarzeń znaną gigantowi. – Zrobisz jak powiem.

Vasyl kiwnął porozumiewawczo głową.

***

Kazała wywalić chłopa i dobrze. Nie ma głupich na takie historie, nie w rodzinie Siemieńskich. Ruszyła z powrotem, korytarzem, którym tu przyszła, prowadzącym pod krużgankami na wyższy dziedziniec zarezerwowany dla rycerstwa i rodziny.

Zjawił się w nim młody mężczyzna, blondyn. Miał na sobie eleganckie obcisłe spodnie, czerwoną koszulę, błyszczące, czarne skórzane buty. Jedną dłoń opierał na rękojeści miecza i beztroski zdążał przed siebie.

Ku uciesze córki landgrafa, był to mężczyzna w jej mniemaniu bardzo przystojny. Obciągnęła suknię pod pretekstem wygładzenia materiału, uwydatniając i tak notabene wydatny dekolt. Zastanowiła się, czy przypudrowała policzki i czy nie widać piegów na jej twarzy.

Vasyl był szczerze zaskoczony. Mogła mieć z siedemnaście lat, nie więcej, to stwierdził po samej twarzy. Była ładna... No może w granicach przeciętności, choć nadal ładna, a to w szeregach arystokracji rzadkość. Uśmiechnęła się do niego, gdy ten wykonał przed nią głęboki ukłon.

-Panienka wybaczy... Przepraszam, mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

-Ależ skąd. – Wlepiła weń spojrzenie miedzianych oczu. – Jeśli potrzebuje pan pomocy... A właściwie, czemu pan wychodzi przez ten korytarz? To strefa zakazana dla gości. – Spojrzała na niego podejrzliwie przekrzywiając lekko głowę na bok.

Znał to spojrzenie. Ładna, młoda dziewczyna, a wewnątrz dusza szpiega i trującej żmii. Na pewno jest wredna i natrętna, kapryśna i... rozwiązła.

W niewyjaśniony sposób, czego Vasyl nawet nie zauważył, rozwiązało się jedno sznurowadełko w jej sukni, luzując gorset. Nachyliła się trochę bardziej.

No tak... zapewne jest bezpośrednia, nie znosi sprzeciwu i nienawidzi rozczarowań.

Wyciągnął zza pleców długi sztylet i wysunął przed siebie, rękojeścią do przodu.

-Widziałem jak dwóch stajennych gnało tędy jak oparzeni... Jeden upuścił to, a że przywłaszczać cudzej własności nie wypada, chciałem oddać mu ten nóż.

Nadal wlepiała w niego tajemnicze spojrzenie, pytające i nikczemne.

Uniosła palec i zaczęła się bawić wstążką we włosach, próbując przeanalizować co ten przystojny mężczyzna powiedział.

-Skąd pewność, że to stajenni?

-Właściwie, to nie wiem... Przypuszczam. - Wzruszył ramionami zachowując się całkiem wiarygodnie. - Widziałem jak para prosto ubranych osób wybiega ze stajni i gna tym korytarzem... – Kiwnął dłonią w kierunku, z którego przybył. - Stajenni to moje pierwsze skojarzenie.

-Jeśli działa pan tak zapalczywie, szybko i dużo jak pan miele językiem, to będę zadowolona mogąc pogłębić znajomość.

Przełknął ślinę.

-Proszę wybaczyć. Zapomniałem się... – Wykonał nieznaczny ukłon, gdy odebrała sztylet. – Ulryk Brehn.

Ucałował jej dłoń.

-Emma... – Mruknęła spoglądając na klingę sztyletu.

Kątem oka zauważyła płytki grawerunek, wyglądał na pospiesznie wykonany, w zasadzie wyryty w metalu. Precyzyjny i to bardzo, acz nie wyglądał jakby był wyryty dłużej niż kilka godzin temu. Na szczęście dla Vasyla, Emma nie znała się dobrze na broni. Grawerunek przedstawiał dwie, krzyżujące się ze sobą błyskawice i to najbardziej rozgoryczyło córkę landgrafa. Westchnęła opuszczając ramiona. Teraz musi zostawić tego przystojnego młodziana i znów bronić bandyckiego tyłka swego ojca. Gdyby nie fakt, że to on funduje jej wszystkie zachcianki, dawno sama pchnęłaby go jakimś nożem.

Wróciła się na dziedziniec podciągając suknię odrobinę, by nie przeszkadzać sobie w truchcie.

-Pan wybaczy... – Rzuciła przez ramię.

Przy bramie chłop zmagał się ze strażnikami, którzy co i rusz, wyrzucali płaczącego biedaka, używając przy tym brutalnej siły. Rozdarł sobie kapelusz, potłukł twarz, rozciął brew, z której ciekła struga krwi.

-Błagam, panowie! – Jęczał, próbując się przez nich przecisnąć. – Oddajcie mi konia! Siwek!

Krzyczał. Dwaj żołnierze, zwerbowani zapewne z miejskiej bandycji mieli kupę dobrej zabawy maltretując ubogiego i bosego chłopa. Za tą starą szkapę dostaną trochę pieniędzy na targu, albo posilą się porządną porcją koniny.

-Wpuśćcie go! – Skarciła ich dziewczyna, a dwójka drabów w zbrojach mrucząc coś pod nosem, grzecznie ustąpiła miejsca.

Zmęczony i okrwawiony chłop dopadł swego, starego Siwka i pogłaskał go po szyi.

-Dobrze... Zwołam służbę. – Oświadczyła krzyżując ręce. – Wskażesz kogo masz wskazać... Lecz powiadomię ojca o twoim udziale i nawet nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Dopilnujemy byś ujawnił wszystkich uczestników spisku, byś podał imiona tych co zrzucili się na ten występek. Zostaniesz razem z nimi ukarany, o to sama zadbam... Biorąc pod uwagę okoliczności, odrobinę karę złagodzę... Powiedzmy – uniosła lekko głowę - dwukrotna pańszczyzna.

-Och dziękuję! – Padł jej do nóg rozpłaszczając się na bruku.

Dziewczyna cofnęła się odrobinę, czując wstręt do brudnego, poturbowanego prostaka.

Wcale nie było mu do śmiechu. Podwójna pańszczyzna to nie lada wysiłek. Ale lepiej nie odzywać się więcej, bo jeszcze pogorszy swą sytuację.

-Każcie komuś oblać go wodą, strasznie cuchnie... Wprowadźcie potem na wyższy dziedziniec. I zebrać mi tam całą służbę! Ktoś nie będzie się chciał stawić, to przywlec siła, albo... od razu stracić.

-Tak, panienko Emmo. – Skinął głową jeden ze strażników.

Wróciła spokojnym krokiem do lekko zdenerwowanego Vasyla. No dobrze, swoje zrobił i co teraz? Spojrzał na krużganki wyczekując wysokiego kształtu, spoglądającego nań z cienia, lecz Numitor znikł. Z resztą co by tu poradził? Vasyl musi sobie radzić sam. Pewnie zapytany o radę, towarzysz odpowiedziałby coś w rodzaju: „Myśl.”, „Kombinuj.”, „A jeśli mnie nie będzie w pobliżu, to co zrobisz?”

Vasyl teoretycznie wiedział jak postąpić. To znaczy wiedział jak zabić, ukryć się czy uciec. Nie miał ochoty na Emmę, a Emma, co rzucało się w oczy, miała ochotę na niego.

Tylko, który z nich jej na dobrą sprawę chciał, Vasyl, czy Justus... No właśnie. Nie Justus, którym był kilka chwil temu, ten odpłynął w ciemność, gdzieś tam się snuł, coś wołał, lecz zbyt cicho. Vasyl teraz doszedł do głosu, a mówił głośno i wyraźnie: „Bierz! Byłeś tyle dni bez kobiety.”

Podeszła do niego, chwytając go za rękę i zaborczo ciągnąc za sobą.

-Mówiłaś, pani, że to zakazana strefa, a prowadzisz mnie...

-Cicho. – Syknęła, przerywając mu.

Przeprowadziła go na drugi koniec tunelu-korytarza. Przeszli uliczką między murem, a wewnętrznymi zabudowaniami mieszkalnymi, odrobinę pod górkę.

Ciemno-rude włosy skręcone w loki, podskakiwały przy każdym kroku. Piegi, które Vasyl zdążył zauważyć na jej twarzy, były całkiem urocze, jak opiłki brązu wysypane na mąkę. Zastanawiał się ilu w ten sposób urządziła... Jej ojciec bogaty, nikt nawet nie myśli o tym, by skrzywdzić jego córkę i narazić się na najgorsze co w branży może się zdarzyć, nie tyle łomot i śmierć, ale strata najbogatszego klienta w okolicy oraz wszelkich potencjalnych klientów z nim związanych, wypad z branży i w efekcie skazanie się na chłopskie grosze, zlecenie plebejuszy. Faktycznie za zamach na hrabiego Maurycego musiała wziąć się jakaś najemna jednostka nie z tych okolic. Wieści o Vianie na pewno ściągnęły mnóstwo oddziałów najemnych w te strony i zapewne ci co wtargnęli na dwór landgrafa nosili na sobie wojskowe szlify. Kto by pomyślał, że to szczęście w nieszczęściu. Landgrafa i jego rodziny bali się atakować wszyscy w okolicy miasta rzemieślników, temu też nie było powodu by zamykać bram czy bać się napadów. Z drugiej strony, ktoś kto o tym wiedział, od razu mógł wtargnąć na dwór niezauważony. I taka kolej rzeczy nie zostawia luki na błędy, w takiej branży, w obrotach z takimi ludźmi, ważny był strach. I oto strach w prostej koszulinie, portkach, w słomkowym kapeluszu i z wąsami pod nosem przybył bojąc się kary, bojąc się hrabiego, jego przyjaciół, jego braci, jego niepodzielnej władzy, jego klientów i sługusów, strachał się na myśl o zbirach jedzących hrabiemu z ręki, kajał się przed synem hrabiego, żoną hrabiego i córką hrabiego. Wszyscy winni się przed nimi pokłonić, o ile nie chcieli dostać po pysku, albo i gorzej.

Niższa o głowę dziewczyna prowadziła Vasyla, wlekąc go za sobą. W tych stronach to chyba norma, a na pewno dla niej. Jak ojciec, wójkowie i brat, brała co chciała, kiedy chciała i jak chciała, a Vasyl nie czuł się lepiej niż kolczyk, bransoletka, czy naszyjnik... W każdym razie ładne świecidełko, które Emmę zainteresowało. Wzięła je zatem łapczywie, ponosi, ponosi, znudzi jej się i gdzieś zostawi.

Justusowi to nie pasowało...

Vasyl nie miał nic przeciwko. I tak nie zamierzał tu zostać za długo...

Emma zaciskając mocno palce na jego nadgarstku, otworzyła drzwi do kwater rodzinnych i wciągnęła go do środka. Znaleźli się w przysadzistym białym przedpokoju. Odtąd Vasyl postanowił zapamiętać każdy szczegół wnętrza budynku, by w razie czego ułatwić sobie ucieczkę lub donieść Numitorowi o jakiejś ważnej sprawie.

Przeprowadziła go przez kilka plątanin schodów, korytarzyków i komnat, rozsupłując przy tym gorset.

Vasyl nie mógł uwierzyć... rozbierała się wlekąc go zapewne do sypialni.

-Po cóż tyle chodzić, droga pani?

-Może ty, lubisz leżeć na zimnych kamieniach, stołach, czy snopach siana, ja wolę wygodne łoże. – Odpowiedziała nie odwracając się nawet na chwilę.

Jedna pętelka sznurowadła w gorsecie sprawiła jej problem, wyrwała zatem linkę mocnym szarpnięciem.

Stanęli przed wysokimi drzwiami, które Emma uchyliła.

Młodzian zajrzał do środka. Ściany komnaty były pełne bursztynowych zdobień i drogiego drewna i jak się okazało, była to sypialnia, zapewne Emmy.

W głowie świtała mu pamięć o Beatrice... Nie rzecz w tym, że nie powinien zaspokajać potrzeb, czy być wstrzemięźliwym, rzecz w tym, że może coś zepsuć, stracić kontrole. Plan Numitora miał w sobie ważne ogniwo, a tym ogniwem miały być wydarzenia w tym miejscu. Już dwa razy doszło do czegoś, co gigant nazwał „odstępstwami”. Co jeśli nagnie plan i przerwie strunę? Co jeśli przez to nigdy nie zobaczy Beatrice?

-Może nie powinniśmy? – Odezwał się Justus.

Wymierzyła mu siarczysty policzek. Włożyła w cios tyle siły, że chłopak prawie stracił przytomność. Na Adrena! Złapał się za zdrętwiałą część twarzy prostując i wpatrując w rozgniewaną Emmę. Stała tupiąc trzewikiem. Suknia była w każdej chwili gotowa z niej spaść. Piąstki oparte na biodrach. Jedna z jej dłoni zaszła purpurą, lecz na zimnej twarzy nie widać było ani odrobiny odczuwanego bólu. Gdyby włożyła w to więcej mocy, pewnie pogruchotałaby sobie palce... Niesamowite.

-Zamierzasz powiedzieć coś jeszcze? – Spytała przez zęby.

-Nie. – Odpowiedział krótko.

Justus brzydził się popędliwymi osobami. W Beatrice uwielbiał mądrość, wyrachowanie, ideały, dystans.

Zaraz... co w niej uwielbiał? Jakaś Beatrice... jakaś kobieta, gdzieś w pamięci, ta podobna do Laury...

Uniósł głowę.

Wskazała ręką na otwartą komnatę. Kiwnęła głową w tamtym kierunku, nakazując mu bezsłownie, by się pospieszył i wszedł do środka.

Bierz...

Vasyl uśmiechnął się, po czym ściągając z siebie koszulę. Spokojnie przestąpił próg sypialni.

Emma już miała zrzucić z ramion odzienie, gdy zauważyła na plecach mężczyzny plątaniny blizn.

-Kim jesteś? – Stanęła w drzwiach.

Niejaki Ulryk obrócił się powoli. Wyglądał zupełnie inaczej, niż jeszcze kilka sekund temu. Na jego twarzy gościł diaboliczny uśmiech. Spoglądał na jej skonsternowaną twarz, zza ostrych łuków brwiowych, pochylając nisko głowę. Zrzucił koszulę. Mimo faktu, że to kolejny mężczyzna, który nawet nie pomyślałby o zrobieniu jej krzywdy z racji na władzę ojca, po plecach Emmy przeszedł dreszcz... Zapomniała w całym pośpiechu, że ten mężczyzna jest uzbrojony.

On jednak odpiął pas i wyciągnął ze szlufek, rzucając gdzieś w kąt razem z przypiętym do pasa mieczem.

-A czy to ważne?

-Odpowiadaj na pytanie.

-Nie... Najpierw zrzuć ten ciuch.

Stała w bezruchu kilka chwil. Nagle na jej twarz wypłynął skromny uśmieszek, przestąpiła próg i zamknęła za sobą drzwi do komnaty.

Zrzuciła suknię z ramion...

***

Numitor stał na dachu wysokiej wieży. Dach z twardych dachówek winien i tak załamać się pod ciężarem olbrzymiego, mrocznego organizmu. Ten natomiast stał, jedną dłonią trzymając się strzelistej iglicy. Spoglądał na całą posiadłość landgrafa, na kilka kondygnacji zamkowych, upchniętych w tej skromnej budowli. Trzy małe dziedzińce, gdzie to wiele osób upchnąć się nie da, ale zawsze jakiś tam ład jest utrzymany. Na najwyższy dziedziniec zganiano służbę. Straże z kuszami zamknęły kordon ustawiając się na krużgankach okrążających placyk. Służby póki co było mało, cały czas dorzucali nowych, ledwo napotkanych w komnatach czy pomieszczeniach gospodarczych.

Numitor stał na dachu stołpu. Za plecami miał słońce, więc nikt nań z dziedzińca nie spoglądał, nie chcąc ryzykować oślepnięcia. To jednak nie pomarańczowa kula przyczyniała się do jego niewidzialności. Zastosował swój zabieg. Nic w tym specjalnego, po prostu stał... W inny sposób niż zwykły człowiek.

Stał na szczycie wieży, nieruchomy, pewny siebie.

Nie... to nie człowiek.

Stanowił jedną masę, jedną substancję z murami, dachówkami i drewnem, których dotykały jego buty. Był jak ta wieża i nawet gdyby ktoś go dostrzegł, mniemałby, że Numitor od zawsze stanowił jedność z budowlą... Ktoś taki byłby przekonany, że to kolejna część układanki. Część, którą widywał setki razy.

Człowieka tam nie ma.

Jest „to co zwykle”.

Jego długi płaszcz niemal do kostek, powiewał muskany chłodnym wiatrem, to samo włosy. Czarne jak smoła kule obserwowały każdy szczegół zgromadzenia. Z racji braku źrenic, braku czegokolwiek co przywodziłoby na myśl oczy, kule w oczodołach Numitora wydawały się być nieruchome, choć tak na prawdę przerzucał wzrok z osoby na osobę, zbierając potrzebne informacje w kilka krótkich sekund, próbując rozpoznać twarze lub je zapamiętać.

Przymknął oczy, gdy usłyszał znajomy głos chłopaka bardzo wrażliwym zmysłem słuchu. Obrócił powoli głowę spoglądając na zasłonięte kotarami okna. Słyszał ich przez ścianę...

Uśmiechnął się do siebie powracając do obserwowania służby zbieranej na placyku przed nim.

Może Vasyl wreszcie się odpręży i przestanie marudzić.

***

-Franciszku? – Spytała Izabela prostując się i siadając na szezlongu. – Coś się stało?

Przesiadywali w ogrodzie, nieopodal komnat księcia, tuż przy fontannie. Młody książę toczył z nią ciekawą dysputę i zabawiał ją w miarę możliwości ciekawymi anegdotami, historiami, opowieściami o sobie, a Izabela odwzajemniała się tym samym. Co jakiś czas jednak, następca tronu stawał doń tyłem wlepiając spojrzenie w daleki wschód, gdzie niebo powoli zachodziło granatową barwą. Wsuwał wtedy dłonie w kieszenie, wzdychał i cichł na chwilę.

-Kazałem aresztować Hansea... Nie wiem, czy cię to interesuje Izabelo, jednakże chciałaś bym był z tobą szczery.

-Aresztować?

-Tak... Pewnie zmówił się z tym Steinerem i chcieli mi dopiec.

-Ale, czy to rozsądne Franciszku, aresztować swojego ochroniarza?

Książę znów westchnął podkręcając wąsik.

-To nie jest „mój” ochroniarz, raczej ochroniarz na usługach ojca... Poza tym, mam jeszcze Edmunda.

-To ten miły chłopak potrafi śmigać mieczem?

Nazwała go miłym chłopakiem?

-Tak, i to bardzo dobrze. Mój ojciec nie dopuściłby go na stanowisko mojego adiutanta, gdyby nie miał bystrego umysłu, ostrego słuchu, wzroku oraz refleksu w bicepsie. A tak w ogóle... Czemu on cię tak interesuje, Izabelo?

-Zaczepił mnie kilka razy, czysto służbowo. Chętniej do mnie podchodzi by spytać się czy nie potrzebuję jakiejś pomocy, trunku, czy wskazówki. – Uśmiechnęła się i zaśmiała cicho. – To tylko sługa, ale i bardzo przystojny chłopak, co więcej potrafi mnie rozbawić. I nie jest tak sztywny w moim towarzystwie jak ty, Franciszku.

Twarz księcia znieruchomiała, pod skórą zaś mięśnie chciały sypać iskrami. Franciszek perfekcyjnie panował nad sobą. Wziął głęboki wdech.

-Doprawdy? Nigdy nie widziałem by się zachowywał w ten sposób w stosunku do szlachetnie urodzonej.

-Może to dlatego, że jeszcze nie spotkał takiej, która wpadłaby mu w oko. A w ogóle to chyba za słabo się mu przyglądasz.

Izabela dawała mu wyraźne sugestie i trudno się z nimi nie zgodzić. Nie dziwota, że wpadła Edmundowi w oko. Chyba nie ma takiego męża i kawalera w tym pałacu, niezależnie od wieku, który w Izabeli Karolinie nie widziałby atrakcyjnej kobiety.

-A może to tobie, Izabelo, wpadł w oko mój sługa?

-Gwarantuję ci Franciszku – odpowiedziała uśmiechając się doń bez chwili namysłu - że ktoś taki jak Edmund jest w moim oku co najwyżej ciekawą istotą, o której warto mieć jakieś zdanie, nie zaś obiektem bezpośredniego zainteresowania... bardziej fizycznego, jeśli do tego zmierzasz.

Książę słuchał jej wywodu unosząc lekko brew i odwzajemniając uśmiech.

-A co najważniejsze - kontynuowała - twój sługa nie posiada czegoś co najbardziej w człowieku mnie pociąga.

-Cóż to takiego?

-Możliwości... – Zmrużyła odrobinę oczy podpierając głowę ręką.

-Możliwości?

-Tak. To jak daleko ktoś potrafi zajść, to jakie granice potrafi przekroczyć, to jakich sposobów się przy tym chwyta, to co wie i co chce wiedzieć. To mnie w osobach pociąga, to do czego są zdolne. Edmund jest mężczyzną, który na twarzy wymalowane ma początek i kres swych oczekiwań oraz pragnień czyli codzienność. Jest tylko i tylko będzie... jak słusznie to nazwałeś... sługą.

-Potrafisz to wywróżyć z twarzy?

-Tak. Są różne twarze. Jedne obrazują obojętność, zrezygnowanie i przymus, to najczęściej te chłopskie. Inne z grubsza obrazują sytość, to te najczęstsze, które pojawiają się gdy człowiekowi jest dobrze, jest najedzony, wyspany i wypoczęty, a całe życie poświęca na zachowanie tego stanu. Takim człowiekiem jest Edmund i nie różni się od reszty karierowiczów, którym nie przyświeca inny cel niż teraźniejsza egzystencja. Ten rodzaj twarzy należy do większości ludzi od mieszczan, przez arystokrację, a coraz częściej i władców. Trzecim rodzajem, są twarze rozmarzone, wizjonerskie. Widać na nich punkt, od którego zaczęli poszukiwania, lecz nigdy nie widać dokąd dążą. Chcą osiągnąć coś wielkiego, są pełne mistycznych zagadek, pytań, nigdy zaś odpowiedzi. To rodzaj twarzy, który mnie pociąga, bowiem niesie ze sobą ogromne możliwości, a możliwościami są właśnie te ścieżki bez odpowiedzi, których końca nie widać. Nigdy nie wiadomo co czeka u kresu... Jeśli jakiś mężczyzna nie spełnia tego warunku, nie ma u mnie szans.

-Chyba, że ojciec wydałby cię zawczasu.

Zaśmiała się zakrywając usta dłonią.

-Wtedy byłabym okropną żoną.

-Oj, wierzę ci na słowo, Izabelo... – Podrapał się palcem po skroni. – A ja?

-Słucham, Franciszku?

-A moja twarz? Do której z tych najbardziej pasuje?

Izabela oparła się wygodnie zamykając oczy i chwytając między palce liść kolorowej byliny rosnącej w doniczce obok jej siedziska. Bawiła się listkiem zastanawiając nad odpowiedzią.

Franciszek patrząc na jej oblicze zrozumiał to co chciała mu przekazać i wiedział, który rodzaj twarzy w niej widzi... Wizjonerka. Nie mógł wyczytać z niej odpowiedzi, nie miał pojęcia jak odpowie, jedyne czego był pewien to, że Izabela go zaskoczy. Kiedy chciała, robiła to z łatwością.

-Tobie dałabym czwarty rodzaj twarzy. – Obróciła głowę na poduszce spoglądając mu w oczy. – Taki... wesoły, pocieszny szaleniec.

-Szaleniec? – Spytał odrobinę zawiedziony, choć spodziewał się, że Izabela jak zwykle ma gotowe bardzo sprytne sprostowanie.

-Tak... Jesteś szalony. – Zaśmiała się. – Szaleniec to często wizjoner, który nie wie gdzie zmierza. Nie wiadomo do czego się posunie, czym się posłuży, lecz wiadomo, że zrobi coś czego nawet sam nie przewiduje. Jesteś przy tym wesoły, a z obranych ścieżek wyciągasz pozytywne nauczki... Jesteś optymistą.

-Czy mam rozumieć, że to dobrze? To znaczy, jestem w „twoim typie”?

-Powiem nawet więcej... Wizjonerów też jest na pęczki, nie za wielu w stosunku do innych, ale sporo. I powiem ci szczerze, Franciszku... Oni to w gruncie rzeczy straszni nudziarze. Są ciekawi, racja, ale na dłuższą metę, wydają się być... „drętwi”. Wolę gdy wizjonerzy się uśmiechają, cieszą. Ty co prawda jeszcze nie wiesz dokąd zmierzasz, masz tą pustkę wypisaną na czole, ale przynajmniej jesteś wesoły i mnie rozbawiasz.

-Miło mi to słyszeć... Choć wcale nie czuję się jak szaleniec.

-Nie musisz się czuć... W każdym razie ważne, że ja nie widzę w tym wady.

Zastanowił się i usiadł naprzeciw niej.

-Wiesz, Izabelo? Gdyby jakiś baron, jak słusznie określiłaś, karierowicz nazwał mnie szaleńcem, zapewne dostałby w twarz, bo wziąłbym to za pospolitą obelgę, ale w twoich ustach słowa nabierają zupełnie innego znaczenia. – Zaśmiał się łapiąc symbolicznie za głowę, chcąc sparodiować przejęcie. – Nie sądziłem, że będę kiedykolwiek dumny z faktu, że ktoś nazwał mnie szaleńcem.

-Może wypiłeś zbyt dużo wina przy obiedzie?

-Ha! Tak, to musi być to! – Podśmiewał się. – Jakeż mą głową targnął duch wina!

-Duch wina?

-Nie znasz tego trunku, Izabelo? – Spytał Franciszek szczerze zaskoczony.

-Nie, nigdy o czymś takim nie słyszałam, nawet nie wiedziałam, że to trunek... – Odpowiedziała szczerze, nie mając pojęcia o istnieniu takowego likworu. - Dobry chociaż?

-Oj, Izabelo, najpierw powiedz mi szczerze iloma kielichami wina się upijasz?

-Książę, nie wypada o takie rzeczy pytać.

-Szczerość, Izabelo, szczerość... Co nam po grach pozorów?

-Zapamiętałeś! – Zaśmiała się mile zaskoczona, wspominając wcześniejszą rozmowę.

-Do rzeczy zatem. Ile w takim razie potrafisz przechylić kielichów, by w sam raz upoić dobrodziejstwami napoju? – Spytał bardziej umiejętnie rozbawiając partnerkę dialogu zmyślnie ułożonym zdaniem.

Podjęła zamysł.

-Cztery w pełni starczą by bez przesady docenić tą wartość.

-W takim razie wystarczą dwie łyżeczki ducha wina, by sprostać tej sumie.

-Dwie? – Otworzyła szeroko oczy.

-Och tak, jest to napój tak mocny, że zwala z nóg w kilka chwil, a w gardle piecze jak wrząca woda.

Dziewczyna pokręciła głową jakby czuła do czegoś wstręt.

-Nie wiem czy mam ochotę na coś takiego – odpowiedziała wyobrażając sobie jakie uczucie towarzyszy przełykaniu wrzątku.

-Ależ nie, Izabelo, to całkiem ciekawe. Brzmi groźnie, to fakt, ale nie jest takie straszne jak się może wydawać.

-Z czego taki dziwny trunek w waszych stronach otrzymują?

-W zasadzie, z każdego wina można uzyskać ducha. Należy wygotować to co słodkie, miąższ, nadmiar wody. Ja dokładnie się nie znam, choć wiem, że chłopi robią taki napój z ziemniaków, czy żyta.

-Ah, trzeba było od razu napomnieć, że to chłopski trunek. Cóż, z całą niechęcią jaką żywię do tych co napadli na mój rodzimy Overon, muszę przyznać, że żołądki mają żelazne. Któż by pomyślał... napój ze zboża. Przecież to w ziarnach nie ma ani krzty soków.

-Niektórzy wielcy czarodzieje – zaśmiał się – uważają to za kwintesencję magii. Wyobraź sobie, że chłopi wiedzą jak takie cudo wykrzesać z ziaren, a mistrzowie arkanów dwoją się i troją, a ducha wina wyskubać z tej żółtej drobinki nie potrafią.

-Zaciekawiłeś mnie doprawdy... może i bym się skusiła, na... – Westchnęła. – No powiedzmy na łyżeczkę.

Franciszek uśmiechając się tajemniczo wstał i przeszedł przez oszklone wysokie odrzwia do swojej komnaty. Izabela śledziła go wzrokiem, gdy zanurkował pod swoje łoże z baldachimem. Wyszedł po krótkiej chwili odrobinkę zakurzony, a widok lśniącej, czerwono-złotej kamizelki na ciemnozielonej koszuli poznaczonej gdzie popadnie szarymi pasami i cętkami, wprawiła młodą arystokratkę w jeszcze lepszy humor.

Wrócił do ogrodu otrzepując się z kurzu. W dłoni trzymał małą manierkę obciągniętą skórą brunatnej barwy.

-Chyba służba niezbyt solennie wykonuje swoje obowiązki w tych stronach? – Spytała ironicznie, komentując tym samym jego wygląd.

-Nie o to chodzi. - Wyjął z włosów mały kłaczek brudu. – Zabroniłem im tam sprzątać, bo... – Podał jej manierkę. – Bo przechowuję tam skromne „pamiątki”. Ojciec nigdy nie zagląda pod łóżko, bo nie chce mu się schylać, a poza tym mniema, że służba dobrze wykonuje swoje obowiązki.

Odebrała pojemniczek z chlupoczącą zawartością.

-A gdzie ty zdobywasz takie rzeczy, książę?

-Tą porcyjkę kupił mi Edmund, gdzieś w mieście. Jak ktoś chce to znajdzie odpowiedniego karczmarza.

-No, no. – Uniosła brew. – Znów ten Edmund, jakiż on poręczny i wszechstronny.

-Izabelo...

-Przepraszam, nie mogę się powstrzymać.

Odkręciła powoli nakrętkę, a w jej wrażliwy zmysł powonienia uderzył taran mocy. Natychmiastowo oddała mu pojemnik, dłonią zakrywając twarz.

-Dobrze się czujesz?

-Na litość Pana... – przetarła oczy. – Nie, chyba jednak podziękuję.

-Jak chcesz...

Dotknął gwint ustami i chcąc pokazać swe „możliwości”, zaimponować Izabeli, wziął dwa pełne łyki.

Patrzyła się nań jakby zaraz miał umrzeć, wyczekiwała momentu, w którym straci panowanie nad sobą i padnie nieprzytomny. On jednak stał twardo na ziemi, wzruszając ramionami.

-Nie jesteś pijany?

-Nie, ja już jestem z tym zaznajomiony. Poza tym, to działa z czasem.

Ujął nakrętkę i nalał doń odrobinkę przezroczystego płynu. Podał jej skromną porcyjkę.

-Proszę.

Odrobinę się wzbraniała, ale w końcu podjęła nakrętkę wpatrując się w oleistą ciecz.

-Przełknij szybko, nie trzymaj na języku. – Poradził, a ona jak grzeczna uczennica pokiwała głową.

Dziwne, Izabela miała wiele do powiedzenia na każdy temat i w kilku sprawach to ona dawała lekcję Franciszkowi, on natomiast, uczył jej picia alkoholu.

Szybko przechyliła nakrętkę.

Przełknęła.

Otworzyła szeroko oczy, garbiąc się i kaszląc!

Szybko usiadł obok niej i poklepał ją delikatnie po plecach.

-O boże... – Krztusiła się.

Chwycił szklanice ustawioną na murku obok, podjął zeń również dzban z wodą i lodem. Napełnił szklankę do połowy i podał jej.

Izabela szybko popiła i z ulgą odetchnęła.

-I jak?

Popatrzyła nań z lekkim wyrzutem. Wystarczyła odrobina wody, by poczuć się lepiej, więc nie było się na kogo obrażać.

Miała coś powiedzieć, lecz nagle poczuła w żołądku bardzo przyjemne ciepło. Promieniowało na wszystkie strony wraz z upajającym, przyjemnym odrętwieniem.

Spojrzeli sobie w oczy i oboje zdali sobie sprawę, że znajdują się bardzo blisko siebie. Franciszek nie chcąc jej urazić cofną dłoń z jej pleców.

Ona nie protestowała, choć zapewne też czuła się nieswojo.

Ktoś otworzył drzwi do komnaty księcia i wpadł do środka, a Franciszek szybko powstał, by zobaczyć twarz intruza i na wszelki wypadek nie rodzić podejrzeń.

To Edmund... No na szczęście nie ojciec.

Sługa wyszedł na taras gdzie zobaczył Izabelę i na chwilę zwolnił.

Ona zaś powstała.

-Przepraszam Franciszku, robi się trochę... gorąco... pójdę lepiej.

-Ależ nie musisz...

-Nie, wybacz, mam kilka spraw, którymi powinnam się zająć. – Przerwała księciu.

Wyminęła Edmunda, który podejrzliwie się jej przyglądał.

Przyjaciel zbliżył się do księcia w momencie, w którym Izabela wyszła z komnaty.

-No i coś ty zrobił?! – Spytał Franciszek z wyrzutem.

-O co ci chodzi, książę? Codziennie zjawiam się zdać ci raport.

-To od dzisiaj zwalniam cię z tego obowiązku.

Edmund przechylił głowę na bok przyglądając się podejrzliwie następcy tronu.

-Co ja takiego zrobiłem?

Franciszek Leopold chwycił go gniewnie za kołnierz.

-Zdać raport, tak? Wiem, że chciałeś ją zobaczyć, z resztą przyszedłeś później niż zwykle.

-O czym ty mówisz, Franciszku?! Kogo niby chciałem zobaczyć? A spóźniłem się, bo nie mogłem znaleźć Hansea.

-Ach tak? Kogo? Kogo?! Nie udawaj durnia! Słyszałem, że kleisz się do Izabeli, że nachodzisz ją na korytarzach... zapomnij o niej.

-O co mnie podejrzewasz?! Przecież wiesz, że nigdy...

-No właśnie nie wiem, Edmundzie... Nie wiem do czego jesteś zdolny.

Chłopak odrobinę spanikował. Pociągnął nosem czując dziwny zapach.

-Franciszku, ty piłeś, prawda?

-A może, i co w związku z tym?

Edmund wyrwał się mu z uchwytu i stanął o dwa kroki od niego.

-Coś się dzieje, książę, może nie powinieneś się tak garnąć do tej kobiety. Jest tu krótko, ale już w jej towarzystwie zachowujesz się inaczej. Coś z nią jest nie tak, ona coś ukrywa, powinieneś na nią uważać.

-Czyli jednak się do niej kleisz – zaśmiał się podkręcając wąsik. – Mam się od niej trzymać z dala, tak? Byś ty mógł podejść bliżej? Genialna rada.

Edmund nie chciał tego kontynuować, nie było sensu. Franciszek znów sobie coś ubzdurał.

-Jesteś tylko sługą! – Krzyknął, gdy Edmund przechodził z ogrodu do książęcej komnaty. – Dla ciebie tylko „teraz” się liczy!

Obrócił się spoglądając na księcia pytająco.

Chciał coś powiedzieć, coś dodać od siebie.

-A Hansea... – podjął na nowo książę. – Hansea kazałem aresztować.

-Co?! Franciszku! Za co?!

-Za niewykonywanie swoich obowiązków... – Odwrócił się i podreptał kilka kroków w stronę manierki leżącej na szezlongu. – Konkretnie, za nie wywiązywanie się z obowiązków w należyty sposób – podkreślił dwa ostatnie słowa.

-Nie wierzę własnym uszom!

-To lepiej uwierz, bo obowiązkiem twoich uszu jest wierzyć słowu cesarza. Chyba, że chcesz by twe uszy wpędziły cię do aresztu gdzie brak dyscypliny w postępowaniu przedyskutujesz z Hansem?

Edmunda zalała krew. Zacisnął mocno pięści. Pokłonił się nisko.

-Tak, wasza wysokość. – Odwrócił na pięcie i ruszył ku wyjściu.

***

Izabela z uśmiechem wymalowanym na twarzy odeszła spod drzwi wysłuchawszy rozmowy księcia i jego adiutanta. Przeszła kilka kroków i skręciła za pierwszy róg, gdy Edmund wypadł z komnaty urażony, maszerując w swoją stronę. Gdy tylko znikł z pola widzenia, wyszła zza ściany bawiąc się beztrosko małym pierścionkiem na palcu lewej dłoni i spoglądając przez dłuższą chwilę w kierunku, w którym się udał.

Była zadowolona z minionego dnia...

***