Klip

piątek, 24 sierpnia 2007

Rozdział I - Kontrtautologia cz.1

Numer Cztery

I

Kontrtautologia

A spośród niesprawiedliwych, nie przybył sprawiedliwy.

Spośród złych, nie wyłonił się dobry.

Wśród niewiernych, nie było wiernego.

Gdzie mieszkali szlachetni, tam nie było szczęścia.

Gdzie tryskały śmiechy... tam pustka.

Spadają głowy falami.

Władcy, władcom, władcami.

Co dobre, co złe, jeden zmienił.

I czas się zbliżał ku końcowi.

Ufali bohaterowi, co wbił im nóż w plecy.

I czas się zbliżał ku końcowi.

Bohater, co za nic miał przysięgi i słowa honoru.

Czas zbliżał się ku końcowi.

Pytali, czy można nazwać bohatera, bohaterem.

Coraz bliżej końca.

A zza ziemi białej i spod ziemi czarnej, wydobył się bohater.

Przyniósł koniec i tobie.

A spośród nieprawych, nie przyszedł prawy.

Spośród wojny, ni cienia pokoju.

Wśród zgubionych, nie było ocalałych.

I co budowali niewinni, legło pod stopą winnych.”

Otrząsnął się przeczytawszy słowa. Ból wypalał skronie. Dookoła fioletowo-granatowe błyski. Kokon światła i mętnego dymu. Ciężar wielki. Stopą trudno ruszyć. Ból wdziera się pod powieki. Syk! Świst! Odepchnąć się i poza ścianę energii! Już! Zebrał się w sobie, napiął mięśnie i odskoczył w tył.

Poczuł twardą powierzchnię pod plecami. Gruchnął o nią mocno i prawie stracił przytomność. Ból rozpływał się po ciele, cisza, spokój. Słyszał jedynie jak jakieś osoby kręcą się dookoła i próbują mu pomóc. Wciąż nie mógł otworzyć oczu. Wiedział, że gdy je otworzy porazi go jasne światło. Z pewnego punktu widzenia nie używał oczu przez dwieście lat.

-Niechaj Wielki Adren się nad nim ulituje.

-Nie ruszajcie go...

Do jego świadomości docierały głosy niezwykle ciche, ledwo słyszalne. W uszach szum, trzask. Skóra nadal piekła. Chłód bił od gładkiej powierzchni, na której spoczywał. Poczuł jak ktoś okrywa go delikatnym zimnym materiałem.

-Justus, słyszysz mnie? – Zabrzmiał dziwnie znajomy głos – Justus? Daj znać jeśli mnie słyszysz.

Skąd znał ten głos? Coś w pamięci mu świtało. Drgnął lekko i sapnął ciężko mając nadzieję, że wezmą to za potwierdzenie.

Ściągnięto z niego delikatny całun. Skóra przestała piec i wreszcie mógł rozprężyć mięśnie, które w swojej naprężonej formie skręcały go jak robaka. Odetchnął z ulgą.

-Justus, wszystko w porządku? – Słyszał wyraźnie słowa kobiety.

Pamięć wracała, a raczej on wracał do pamięci. Powoli otworzył oczy i powitało go mętne światło. Mgła, mleczna zasłona rozmywała kształty. W uszach dudniło echo kroków ludzi krzątających się wokół. Przypomniał sobie, że znajdował się w bibliotece... W komnacie głupca... tak... i czytał księgę. Wielką księgę.

-Justus? – Powtórzył głos nad nim. – Możesz opowiadać?

-Tak, moja pani... – Wykrztusił ledwo słyszalnym zachrypniętym głosem – mogę.

-Dobrze zatem. – Delikatna dłoń pogładziła go po czole. Chłodna i taka przyjemna. – Dajcie mu wody i połóżcie na miękkim łożu. Niech odpocznie.

-Czy wezwać marszałka Xina? – Spytał czyjś głos.

-Nie. Najpierw wysłucham dalszej części przepowiedni.

Potem słyszał tylko dudniące kroki.

***

-Nie wiem! Nie wiem co się stało... Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Najpierw zatrzęsła się ziemia, a wraz z nią cały las. Drgały wiekowe drzewa, a grunt pod naszymi stopami miękł, jakby zamieniał się w piach. Potem drżenie ustało... myśleliśmy, że już po wszystkim. Strażnicy pobiegli do świątyni martwiąc się o los kapłanek. Łowcy wybiegli na stanowiska... Ale nic nie przybyło. – Wziął łyk zimnej wody. – Ja ruszyłem na granicę sprawdzić, czy żadne z domostw nie zerwało się z drzewa... Nie przypuszczałem, że to uratuje mi życie.

-Co to było? – Spytała kobieta o spiczastych długich uszach odejmując bukłak od ust wycieńczonego uciekiniera.

-Kiedy dotarłem na skraj wioski... W ziemi pootwierały się małe dziury, niczym kopce kreta, wyskakując to tu, to tam. Patrzyliśmy na to niedowierzając własnym oczom. Kapłanka Sindeya wybiegła ze świątyni wiodąc zastęp wojowników kiedy z tych... dziur... wylała się mgła! Dokładnie taka jak obłoki sunące nad bagnem. I ten kolor jaki przybrała... brunatny, taki brudny. I ten zapach! Zapach pamiętam doskonale. Migdały, gorzkie migdały. Intensywna woń gorzkich migdałów! Na moich oczach moi bracia i siostry padali... Powoli słabli osuwając się na ziemię.

-Wtedy zacząłeś uciekać? – Spytała kobieta stanowczym głosem.

-Tak... – Odkaszlnął leżący na ziemi mężczyzna. – Kiedy wybiegłem poza granice wioski w leśną gęstwinę, widziałem jak za plecami wyrastają potężne cienie! Mój wzrok i słuch zmieszał się z mdlejącą jaźnią, ale byłem na tyle przytomny by słyszeć krzyki i poczuć mieszaną z wiatrem krew! Biegłem ile sił w nogach! Nie wiem co się stało! Nie wiem co się z nimi stało! Na pewno zginęli! – Spanikowany długouchy mężczyzna zaczął ronić łzy.

Jego skórę poznaczyły parzące różowe plamy, a spływające po nich łzy sprowadzały nań więcej bólu niż był w stanie znieść. Jego oczy pokryła sieć czerwonych niteczek, a powieki spuchły ograniczając zmysł wzroku biedaka.

Jeden z mężczyzn skrywający twarz pod głębokim ciemnofioletowym kapturem podtrzymywał głowę dyszącego elfa w podartym umazanym błotem ubraniu. Inny klęczał obok badając rany uciekiniera.

-On umiera, moja pani. – Zaświadczył mężczyzna okryty mroczną peleryną.

-Nie! – Krzyknął długouchy łapiąc stojącą nad nim kobietę za łydkę. – Nie! – Wydarł się próbując wykrzesać z siebie odrobinę energii.

Wojowniczka w czarnym skórzanym uniformie cofnęła nogę, a drżąca ręka konającego opadła bezwładnie na ziemię. Połowę jej ciała skrywała mroczna peleryna z wiszącym na plecach kapturem. Cerę miała białą jak śnieg, a twarz smukłą, przyozdobioną granatowymi wąskimi ustami oraz małymi seledynowymi oczami. Czarne wąskie brwi układały się w dwa groźne łuki. Wyglądały jak niteczki namalowane farbą na białym płótnie. Boki jej głowy zupełnie wygolone odsłaniały jedno długie ucho. Drugie zostało w połowie urwane i przypominało komiczny postrzępiony kikut. Czarne włosy rosnące na górnej części głowy spływały na plecy splatając się w długą gęstą i falistą kitę. W jej dolną szczękę, tuż pod policzkiem, wprawiono metalową blaszkę złączoną z kością maleńkimi nitami.

-Nie wyjdzie z tego. – Zaświadczył klęczący obok zakapturzony mężczyzna. – To nie czar, brak tu magii... Oddycha, żyje, a wszystkie organy powoli umierają. Nie mam pojęcia co to za choroba.

-Jesteś pewien, że Sindeya poległa? – Spytała krótko.

-Nie wiem... Nie widziałem jak ginie, po prostu biegłem co sił w nogach.

Kobieta odwróciła się i ruszyła przed siebie idąc w stronę kolumny żołnierzy skrytych pod mrocznymi pelerynami. Otaczał ją mrok jaki panował w wiekowych lasach Dolfe Eldarion.

Drzewa wzbijające się dziesiątki metrów ponad powierzchnię ziemi, całkowicie przesłoniły błękitne niebo rozłożystymi koronami.

Kobieta zatrzymała się przy szerokim pniu kładąc dłoń na chropowatej brunatnej korze. Zmrużyła wąskie oczy zanurzając się w zadumie.

Spojrzała na swoich żołnierzy czekających nieopodal traktu, którym zmierzali do wioski Lemalen. Mężczyźni skrywali twarze pod kapturami, a ich torsy oplatały długie peleryny w kolorze indygo.

-Nie idźcie tam! – Krzyknął zza jej pleców umierający elf. – Nie idźcie!

Kobieta szybkim krokiem podeszła do konającego otoczonego przez kilku jej żołnierzy. Spojrzała po zebranych nie odzywając się ni słowem.

-Zabijcie tego tchórza. – Rzuciła do jednego z podkomendnych, który jął wyjmować z pod peleryny zakrzywiony srebrny nóż.

-Nie! – Kaszlnął. – Dlaczego?! Pomóżcie mi! Nie zabijajcie! Błagam! Jesteśmy przecież w sojuszu!

-Ciesz się, że daję ci szybką śmierć – odezwała się ciemnowłosa – miast zostawiać tu zdychającego na pastwę losu i dzikich zwierząt...

-Bądź przeklęta! – Wychrypiał konający elf, krztusząc się krwią. - Ty i całe twoje plugawe plemię! Wam nie można ufać...

Mężczyzna klęczący obok ofiary tajemniczej choroby przyłożył ostrze do gardła biedaka.

-Proszę, nie... – Elf zaskomlał wysilając się i ostatkiem sił zrywając prawą rękę z ziemi, chwycił dłonią kaptur kata. Objął palcami jego szyję czując pod materiałem długie miękkie włosy.

Błyszczące seledynowe oczy świeciły z głębi cienia otoczonego mroczną materią.

Umierający pokręcił przecząco głową cedząc przez zęby błagalną prośbę. Wojownik ukryty pod peleryną skinął potakująco i ułożył dłoń na jego policzku. Klepnął go raz na pożegnanie, po czym zakrył jego oczy i szybkim ruchem przesunął ostrze noża po gardle ofiary, która chciała krzyczeć ale jedynie krztusiła się własną krwią.

-Robisz się bardzo sentymentalny, Telerionie. – Skwitowała kobieta odchodząc w kierunku reszty żołnierzy.

Podeszła do siedzącej grupy ponad dwustu wojowników, którzy odpoczywali przy drzewach, nieopodal drogi handlowej. Sylwetki skryte pod pelerynami szeptały i gwarzyły wymieniając się opiniami na temat lasów. Byli odrobinę zdegustowani faktem, że ktoś zmusił ich do opuszczenia jaskiń. Smród lasów niebywale ich denerwował. W dodatku ten okropny hałas wytwarzany przez okoliczną faunę po prostu katował wrażliwe uszy.

-Ruszamy! – Rzuciła kobieta stając na środku traktu.

Żołnierze jęli pospiesznie zakładać łuki i kołczany. W kilka chwil zebrali się w zwartą kolumnę gotową do dalszego marszu. Na przedpola wybiegli zwiadowcy kładąc strzały na cięciwy i mierząc do otoczenia. Inni zarzucili na strzeliste pnie liny zwieńczone hakami i jęli wspinać się na drzewa.

Do wysokiej wojowniczki podbiegł sługa stając u jej boku. Widział dokładnie szramę na jej karku, która znikała pod kombinezonem.

-Pani...

-Tak?

-Może powinniśmy wrócić i powiadomić granicę o niebezpieczeństwie. – Szepnął do jej oberwanego ucha.

-Nie będziemy wracać, Telerionie. – Odparła zimnym i opanowanym głosem. – Jeśli to co mówił ten tchórz jest prawdą nie wiemy czy Sindeya żyje, czy nie. Jeśli leży martwa to dobrze, mam dosyć tej wypachnionej suki. Ale jeśli przeżyła, a my się nie zjawimy wyjdzie na to, że złamaliśmy warunki przymierza.

-Proszę zatem o pozwolenie na wysłanie gońca...

-Dobrze... – Wojowniczka szczelnie okryła się peleryną i chwyciła białymi dłońmi długą kitę czarnych pukli wiszących na jaj plecach. – Masz moją zgodę.

Zwinąwszy włosy naciągnęła kaptur i stopiła się z tłem kolumny wojowników. Żołnierze stali za wojowniczką gotowi do drogi. Jeden z wyższych stopniem elfów wydał rozkazy posyłając najszybszego z biegaczy w drogę powrotną.

Kobieta nie różniąca się teraz od reszty mrocznych postaci okrytych pelerynami, uniosła dłoń wynurzając ją spod materiału. Machnęła przed siebie, a kolumna bezgłośnie ruszyła na przód szybkim truchtem.

Po zrównaniu kroków trucht przerodził się w regularny sprint. Żołnierze mknęli przez ciemną leśną gęstwinę traktem na zachód. Nad ich głowami śmigali zwiadowcy skacząc z pnia na pień. Wokół, zaroślami przepływały kształty strażników przedpola.

Las skąpany w soczystej zieleni i mglistym granacie zdawał się nie mieć końca. Dla nich każda paproć, każde drzewo, każdy krzew, czy kwiat wygląda tak samo... Jak kompost. Jeśli pozostaną na trakcie dotrą do Lemalen w pół dnia.

***

O stół uderzyły kufle piwa. Huczno i gwarno w karczmie, choć to jeszcze poranek. Atmosfera swojskości w tym drewnianym wnętrzu, niezwykle silna. Tam pijaczki śpiewają cicho, tu barmanka roznosi trunki, gdzieś indziej psy budzą językami wczorajszych biesiadników. W powietrzu unosił się zapach mocnych likworów oraz mięs wędzonych w piwnicy. Karczmarz głównymi drzwiami wjechał z wózkiem pełnym dużych okrągłych bochnów chleba.

Przy jednym z masywnych dębowych stołów siedziała dziwna para kontrastujących ze sobą osobistości. W błękitnej tunice wysoka szczapiasta istota gatunku ludzkiego - młody adept szkół magicznych o kończynach długich i kruchych jak chrust. Krótkie skręcone rude włoski odstawały w chaotycznym nieładzie od wychudzonej głowy, którą z trudem dźwigała zmęczona szyja obsypana piegami. Na twarzy duże okrągłe okulary, które co chwilę zjeżdżały z wąskiego nosa, aby chwilę później wrócić na miejsce za wstawiennictwem chudego palca.

Chłopak przyglądał się swemu kompanowi wsysającego ciurkiem zawartość kufla. Bęc i puste naczynie grzmotnęło o powierzchnię stołu.

Długa ciemna broda ociekała piwskiem. Na głowie twardy stalowy czepiec skrywał lekką łysinkę. Ciężka kolczuga zdawała się w ogóle nie przeszkadzać niskiej krępej istocie. Wąsidła splatały się z włosami z głowy spływając na plecy. Krasnolud utkał sobie ze swego włosia pelerynkę przyozdobioną koralikami i rzemykami. Pod pachą drzewce topora. Po prawicy - jeszcze większy oręż i pakunki różnorodne w skórzanych torbach.

Chłopak patrzył z podziwem. Jego taki ciężar z pewnością by zabił. Samo uniesienie topora zdawało się być nadludzkim trudem. Po co w ogóle zaprzątać sobie głowę takimi dywagacjami? A ten kufel? Taki wielki! Jak go podnieść i nie złamać sobie kręgosłupa?

Kościste palce zacisnęły się na uchu i jakoś uniosły naczynie do warg. Adept magii upił może z dwa łyki i odstawił.

-Chlastasz to, czy nie? – Spytał opancerzony towarzysz, gdy barmanka przeszła obok ich stołu zgarniając szmatą okruchy na podłogę.

-Ja w zasadzie, – wyjąkał chłopak chwiejnym głosem, – preferuję się trunkiem delektować. Lubię doświadczać głębi smaku i aromatu, upajać się każdą chwilą kiedy to ognista woda balansuje na moich kubkach smakowych wygrywając symfo...

-Birem z knajpy na czornej dziedzinie?

-Fakt... – Podjął kufel i wychylił kilka kolejnych łyków.

-Jak bejesz tak wolno pił, to nas noc zaścignie. – Mruknął brodacz.

-Mój przełyk to nie studnia.

-Dobra, dobra... – Uśmiechnął się karłowaty wojak. – Na początku to chlastosz wolno, a potem to się studnia może schowoć.

-Nie wiem o czym mówisz. – Sapnął młody adept.

-O nie wie, nie wie. Patrzcie go, był a nie wie. Toć zapomniał dwa dni temu, kierysi cię za szłapy spod ławy wywlekoł, a?

-Eghm... To ja ciebie wywlekałem spod ławy. – Chłopak uniósł palec jakby chciał podkreślić powagę słów.

Krasnolud zamyślił się i wlepił spojrzenie w dębowy stół mrucząc coś pod nosem.

-Oj, pomyłka moja.

-Byłeś pijany jak bela.

-Ja, pamiętom.

-Musiałem cię obwiązać liną, bo byłeś ciężki.

-Ja, pamiętom.

-I wierzgałeś jak dzikie bydle.

-Wim, pamiętom! Możeh sztopnąć?!

Chudzielec zaśmiał się w nienaturalnie szyderczy sposób. Przeczesał dłonią włosy, które odsprężynowały i miast przybrać ładną i składną formę powróciły do chaotycznego rozczochrania.

-Mamy dwa dni drogi do lasów Dolfe. – Chłopak upił z kufla, w którym pływało coraz mniej smaczne piwo nabierające temperatury otoczenia.

Krasnolud popatrzył na niego spode łba.

-Kaj do lasów? Mieli my iść do portu.

-Widzisz, mój dzielny kompanie – chłopak odstawił kufel i starł rękawem pianę z ust – kiedy rano jeszcze spałeś pozwoliłem sobie skorzystać z tej wolności i porozmawiać z innymi. My ludzie nazywamy to „komunikacją”. Używamy języka do czegoś więcej niż zamawiania jadła.

-Doprawdy? A ty chopie gut mosz zabawa robiąc ze mnie głupieloka? – Oburzył się brodaty kudłaty i krępy woj.

-Wybacz, ale jesteś tym, czym cię widzą, tak mówi stare porzekadło.

-Wasze porzekadło... To, żeh jest cichy dla niepilich w moich stronach postrzega się jako zaleta. Nasza powiadaczka pado, że lepi kiery ozorem nie bebla, bezto mogą go uciąć.

Rudzielec złapał się za głowę, syknął i poprawił ułożenie okularów.

-A czy którekolwiek z waszych porzekadeł głosi, że Deiruńscy Paladyni zarekwirowali wszystkie łodzie w tej krainie? Albo, że za trzy dni zamkną granice? Albo, że trwa powszechna mobilizacja? Albo, że Lord Van’Haas, wypowiedział vokand wobec traktatu pokojowego z Cesarstwem Vian?! – Młodzian uniósł się, zrywając na równe nogi. Pałał gniewem. Prawie wszystkie oczy w karczmie skoncentrowały się na wzburzonym piegowatym chudzielcu.

-Nie, żadneh tak nie fanzoli – odpowiedział ze spokojem krasnolud – a co?

Chłopak pacnął się otwartą dłonią w czoło.

-Przeanalizuj proszę jeszcze raz to co powiedziałem, a zrozumiesz czemu słuchanie plotek i wieści może wyjść na dobre.

Baflin krasnolud podrapał się po szerokim nochalu.

-Aha... Czyli, że będzie nieciekawie.

-Wątpię żebyśmy zdążyli do lasów Dolfe. Wiesz jak to bywa w tych tak zwanych kryzysowych sytuacjach. Całkiem możliwe, że zmienili zdanie i granica już zamknięta.

Chłopak usiadł i spokojnie dopił zawartość kufla.

-Ale nie zmieniom planów!

-No w zasadzie nie, ale proponowałbym...

-Planów nie chechlamy! – Uniósł się Baflin łypiąc groźnie na współtowarzysza podróży.

Młody czarodziej chwycił leżącą obok ciężką księgę i małą torbę na rzemieniu.

-No to się zbierajmy jak chcemy zdążyć.

-Racja. – Krasnolud zeskoczył z ławy.

Przyodziawszy toboły i oręż wyszli na zewnątrz starej karczmy. Powitał ich ciepły letni poranek. Słońce przypiekałoby dosyć mocno, gdyby nie nadciągające z zachodu chmury. Dookoła roztaczał się widok na zielone laski i polany. Na wschód, mała wioska, przed nimi trakt ubity końskimi kopytami i kołami wozów. Wysuszona droga, otoczona kępami soczysto-zielonej trawy, biegła ku zachodowi. W wejściu pożegnał ich karczmarz życząc dobrej drogi.

-Ale razi. – Mag osłonił oczy dłonią.

-Cosikej mi goda, że lunie dziś jak z cebra.

-A może wypożyczymy konie? – Zaproponował rudzielec.

-Nie, ja nie pszaje za końmi, a poza tym, jak masz je zamiar zwrócić?

-Czekaj... – Przypomniał sobie chudy chłopina. – I tak nas nie stać.

-No... W twoja czub się nie da wątpić.

-I kto to mówi?

Baflin ruszył w kierunku zachodu drepcząc wesoło.

-Idziesz chopie, czy nie?

-Już, już. – Chłopak otrząsnął się z matematycznego transu i stawiając chwiejne susy dołączył do brodatego kompana, który był tak obwieszony tobołami, że wyglądał jak zaspa rozepchanych sakw z nóżkami w potężnych buciorach. Obok siebie prezentowali się dosyć komicznie. Księga na łańcuchu wraz z torbą były na tyle ciężkie dla maga, że ten zaczął sapać już po przejściu kilku sztabl, natomiast jego przysadzisty kompan tuptał szczęśliwy przed siebie sprawiając wrażenie wytrwałego wędrowca, któremu koń na grzbiecie nie przeszkadza.

Maszerowali traktem na zachód. Słońce witało ich ciepłem, ale chmury przed nimi kłębiąc się złowrogo nie dawały spokoju.

-Też to czujesz? – Spytał młodzieniec.

-Co?

-Będzie burza.

-Burza? A co ty chopie się nagle taki chmuro-znawczy rajcar zrobił, a? – Wymamrotał krępy brodacz.

-Cóż, czynników jest wiele. Robi się duszno, ptaki nie świergolą i jaskółki nisko latają.

Na te słowa Baflin zwolnił i spojrzał na swojego kompana jak na przygłupa.

-Wy ludzie to dziwne jakie... Jaskółki mu za nisko frugają, no omen galanty.

-Nie rozumiesz. Ptaki przeczuwają niebezpieczeństwa, a przed burzą wolą się schronić. Jaskółki wtedy polują na owady, a silne pokłady energii kumulowane w wyższych warstwach atmosfery wyzwalają ładunki...

-Zamknij ta gęba. – Poprosił ładnie towarzysz dając do zrozumienia magowi, że nie ma zamiaru zagłębiać się w naukowe dysputy, od których mózg zmienia się w galaretę.

Przeszli koło szerokiego drzewa o rozłożystych konarach, które rzucało cień na skrzyżowanie dróg. Jedna prowadziła dalej na zachód, w stronę miasta portowego. Druga prowadziła do granicy, tym samym krainy gór i starych gęstych lasów.

Baflin zatrzymał się patrząc na drogowskazy. Coś go gryzło. Na myśl o przeprawie przez granicę włos mu się jeżył na plecach

-Te, Wingo, a niema kaj tej łódki chycnąć?

-Czyżby taki odważny krasnolud jak ty obawiał się lasów Dolfe?

-Nie, żeh się stracham... Wielgachne te strumy adyć są takie przytłaczające.

-Wiesz, możemy zawsze zawrócić.

-Nie... – Baflin zebrał się w sobie. – Idymy kaj żeh godał.

***

***

-Pani... – Do biegnącej szybkim truchtem wojowniczki przewodzącej grupie, podbiegł mężczyzna.

-Mów.

-Proszę o wybaczenie z powodu zwracania uwagi na taką błahostkę, ale zdawało mi się, że w tych lasach jest więcej zwierzyny.

-Zauważyłam. – Skwitowała zakapturzona postać.

-Kończą się nam zapasy, a zwiadowcy donoszą, że od kilku godzin nawet ptactwa nie widać ponad linią listowia.

-Zdaję sobie z tego sprawę, Telerionie. Do Lemalen niedaleko, tam pobierzemy prowiant.

Biegli przez gęstwinę. Przed siebie, kolumną. Identyczne drzewa, identyczne zarośla i identyczny smród lasu!

Cisza... Absolutna cisza. Żołnierze zdążyli zauważyć zmianę co poważnie ich zaniepokoiło. Robactwo jakby ucichło. Gdzieniegdzie świerszcze nuciły swą melodię, ale nie w takim natężeniu jak ci wyniośli leśni grajkowie kilka godzin wcześniej.

Trakt wiódł w dół zbocza prowadząc do krainy gdzie bór rozkwita pełnią swej mocy. Wieczne lasy Dolfe, ziemia szlachetnej rasy...

Złotowłose nadęte gnidy.

Nad głowami biegnącej kolumny skakali obserwatorzy wypatrując zagrożenia. Mroczne kształty płynęły z drzewa na drzewo huśtając się na długich ciągliwych linach.

Poruszali się prawie bezgłośnie, jedynie przy wtórze łopocących peleryn.

Rzut hakiem, zakleszczenie, przelot. I tak byle przed siebie, byle w głębię starodawnych lasów. Byle w mroczny granat i soczystą zieleń. Byle dalej, do krainy świetlików i mokradeł.

Byle zdążyć z odsieczą...

Jeden z wojowników przeleciał na linie, tuż ponad zakapturzonymi głowami dwustu mężczyzn biegnących po brukowanej drodze cicho jak koty. Wynurzył dłonie spod peleryny i przyczepił się do drzewa. Wbił w pień ostrza wprawione w czubki butów i z trudem oderwał dłoń od kory. Kolce wtopione w wewnętrzną część rękawicy wyśliznęły się z żywicznego pnia. Chwycił mocniej za linę, na której podróżował i szarpnął z całej siły, a ta odczepiwszy się od drzewa odskoczyła w jego kierunku.

Zakapturzony elf wykonał silny zamach i zarzucił linę na inne drzewo. Błyskawicznie oplątał koniec liny wokół prawej ręki. Odepchnął się mocno od pnia wyrywając ostrza butów i sfrunął w dół niczym duch, nurkując w ciemnym, mglistym granacie. Gdzieś obok przefrunął jeden z jego towarzyszy. Potem drugi... Przemykali przez mglisty mrok jak cienie przez koszmar dziecka. Płynęli w powietrzu skacząc z drzewa na drzewo, dotrzymując tempa swym towarzyszom na ziemi.

Zwiadowca już dolatywał do kolejnego pnia. Wyciągnął ręce i mocno się chwycił. Przywarł doń i już miał szarpnąć za linę, ale...

Coś się tu nie zgadza. Seledynowe oczy błyszczące w mroku kaptura zwęziły się nieznacznie.

Zbliżył głowę do pnia i wciągnął powietrze nosem. Miał na twarzy ciemnofioletową chustę, ale i tak czuł ten lekki ledwo wyczuwalny zapach. Delikatna i subtelna woń migdałów.

Poprzestał na refleksjach... Naprężył linę i wykonał zamach wyrywając hak z jednego pnia i zakleszczając na kolejnym, oddalonym nieco od sunącej traktem kolumny.

Oderwał się i poszybował w dół.

Las stawał się coraz bardziej mroczny, choć do jego prawdziwego serca jest dobry tydzień drogi. Górskie obrzeża Dolfe Eldarionu, którym zdążali żołnierze są wystarczającą wizytówką by zachęcić, lub zniechęcić ewentualnych gości do dalszego zwiedzania.

Zwiadowca wyciągnął dłoń by szybkim ruchem wbić kolce rękawicy w grubą mięsistą korę. Dopadł pnia i zahaczył o jego powierzchnię obiema dłońmi.

Wbił ostrza na butach i chwycił mocniej za linę, gdy nagle odrobinę się osuną. Zastygł w bezruchu słysząc jak gdzieś w mroku, dziesiątki metrów pod nim, łopocą peleryny biegnącego oddziału. Słyszał delikatne skrzypienie lin braci przemykających wokół niego.

To nic takiego...

Szarpną za linę i w tym samym momencie odpadł od drzewa! Płat kory, do którego przylgnął spłynął z pnia jak ciepłe masło z nagrzanego noża.

Spadał! Leciał w dół!

Błyskawicznie dobył spod peleryny sztyletu i wbił go w masywny pień! Złapał się rękojeści oburącz i zaparłszy stopami o śliską korę wytracał powoli prędkość. Pęd powietrza strącił kaptur z jego głowy ukazując twarz tropiciela. Na obu uszach pełno drobnych kolczyków, połowa głowy wygolona, połowa okryta długimi do ramienia puszystymi czarnymi włosami. Białą gładką skórę zdobiły liczne tatuaże. Ścisnął mocno brwi usiłując się zatrzymać. Zwalniał i zwalniał, ale nadal sunie zbyt szybko by przeżyć spotkanie z ziemią.

W ostatniej chwili uchylił się przed spadającą liną, zwieńczoną hakiem ostrym jak szpon skalnego glahada.

Koniec liny wciąż opleciony wokół prawej ręki!

Wykonał pospiesznie kilka zamachów podwijając linę na tyle, że mógł sięgnąć jej drugiego krańca.

Cisnął hakiem w pień przeciwnego drzewa. Lina zaskrzypiała naprężając się, gdy ostrze przebiło tym razem twardą korę.

Długouchy odepchnął się mocno wykrzywiając przecięte blizną wargi w grymasie bólu. Łupnął o twardy pień sąsiedniego drzewa, lecz nie wydał z siebie ani jęknięcia.

Usłyszał gwizd gdzieś z mroku przed sobą. Po kilku chwilach jeszcze dwa.

Trzymając się kurczowo pnia nasunął na twarz chustę i okrył głowę kapturem. Dobrze, że dają znak do zejścia. Widać drzewa potrafią być o wiele bardziej kapryśne niż skały i lodowe zmarzliny. Piechotą powinno być bezpieczniej, poza tym ten „mleczny mrok”... Nic nie widać! Choć nad zielonymi koronami bezkresnego lasu zapewne świeci gorące letnie słońce to tu wiecznie panuje noc. Ot całe Dolfe... Mrok jak w jaskiniach tyle, że więcej trawiastego smrodu! Okropność! I uwierzyć, że ich jasnowłosi „kuzyni” żyją w czymś takim...

Zjechał na linie w zielone zarośla. Tutaj zdecydowanie lepsza widoczność. Zauważył powoli spacerującą kolumnę żołnierzy w ciemnofioletowych pelerynach. Czegoś wypatrywali. Łuki w dłoniach, nie na ramionach.

Ściągnął z pleców i swój łuk, oraz odbezpieczył kołczan. Grząska ściółka miękka jak błoto powoli pochłaniała jego buty.

Przykucnął i powoli zaczął przekradać się w stronę traktu. Wszedł na małe wypiętrzenie twardszego gruntu zarośnięte ogromną soczyście zieloną paprocią.

Dookoła zwiadowcy, na linach zjechało kilku innych braci bezgłośnie lądując w miękkiej ściółce. Poruszali się jak duchy. Wypłynęli z mroków nieba i znikli w zielonych zaroślach pośród przerośniętych paproci, cierni, bluszczy.

Za jego plecami zmaterializował się przysadzisty kształt. Wyłoniwszy się z ciemności ominął zwiadowcę znikając w gąszczu paproci gdzieś dalej. Poruszał się bezgłośnie, a w wyciągniętych przed siebie dłoniach trzymał łuk i strzałę na naprężonej cięciwie.

Przewodniczka grupy zauważyła pierwsze rzeźbione w drewnie ozdobne latarnie usadzone wzdłuż traktu. Nie świeciły się.

Wynurzyła spod powłóczystej peleryny smukłą dłoń i uniosła ją w górę rozczapierzając palce.

Kolumna zatrzymała się czekając na rozkazy. Żołnierze stali w niemalże całkowitym bezruchu rozglądając się po cichym otoczeniu.

Wojownicza machnęła dwoma palcami w powietrzu, a kolumna pospiesznie rozmyła się po okolicy schodząc z traktu. Żołnierze kucali przy drzewach, w zaroślach wyciągając strzały z kołczanów. Wojowniczka skryła się za jednym z wiekowych szerokich pni, tuż obok rozłożystej paproci. Wychyliła zakapturzoną głowę sprawdzając czy wszyscy się ukryli.

Wyśmienicie... Są na miejscach.

Wyciągnęła strzałę i puknęła kilka razy grotem w najtwardsze zgrubienie na mięsistej korze.

Jakiś cień ruszył w jej stronę mijając zarośla, pnie i braci czających się to tu, to tam. Niska sylwetka sunęła tuż nad ziemią niczym ciemnofioletowa zjawa, starając się nie trącać liści okolicznych roślin.

Mężczyzna przycupnął nisko przy swojej przełożonej wysuwając nieco głowę za linię listowia. Rzucił okiem na dalszą część traktu obstawioną małymi drewnianymi latarenkami w regularnych odstępach. Z żadnej nie biło światło. Droga znikała w granatowym mroku, hen, hen w głębi lasu.

-Co sądzisz? – Spytała kobieta odgarniając połowę peleryny za lewe ramię i przypinając połacie ciemnofioletowego materiału do sprzączki z tyłu czarnego, skórzanego pasa. Na lewym ramieniu komplet sześciu noży w sztywnej uprzęży, pod pachą wąski miecz o długiej rękojeści schowany w purpurowej pochwie. Na pasku kolejne dwa sztylety i związana lina wspinaczkowa.

-Tu powinno być jaśniej... Kiedyś się tędy przeprawiałem z generałem Halmatim... – Szeptał mężczyzna w pelerynie. – Wszystkie świetliki pozdychały, nawet te w latarniach... Lasy Dolfe nigdy nie były tak ponure. A odnośnie obecnej sytuacji... Natknęliśmy się na pełno martwych owadów, ale dziwne, że zwierzęta zwiały, a robactwo nie. – Westchnął wracając do przywódczyni. - Przynajmniej nie czuć tego słodkiego smrodu lawendy.

Wojowniczka przyjęła do wiadomości opinię podkomendnego, lecz nie odezwała się słowem. Odpinała właśnie sprzączkę zakleszczoną na skromnym jelcu miecza.

Zakapturzony mężczyzna przyglądał się jej przez chwilę, po czym wynurzył obie ręce nad poziom listowia, poklepał się lewą dłonią po prawym przedramieniu, a następnie sam jął przygotowywać ekwipunek.

Dwustu żołnierzy ukrytych po okolicznych zaroślach przekazało rozkaz i jęło odgarniać pelerynę za lewe ramię, odsłaniając czarne skórzane kombinezony pościągane licznymi paskami i rzemieniami. Na ramieniu każdego z wojowników zestaw sześciu noży w sztywnej uprzęży, przy pasie dwa kolejne w towarzystwie spętanej liny z hakiem, a pod pachą purpurowa pochwa z mieczem.

-Daj mapę, Telerionie. – Zakomenderowała przełożona opierając się plecami o twardy szeroki pień.

Mężczyzna uwijający się z ekwipunkiem wyjął zza pleców pakunek z impregnowanej szarej skóry. Podał jej.

-Z tego co pamiętam, moja pani, to tu było aż różowo od tego plugawego świecącego robactwa... Teraz noc całkowita.

-Czy to normalne, że roślinność tu więdnie? – Spytała rozwiązując paczkę.

-Nie... – Odpowiedział przyglądając się nieco podgniłym listkom paproci. – Ale to może efekt braku świetlików? – Wzruszył ramionami. - Nie znam się na roślinach...

-Ani ja. – Odpowiedziała, otwierając pakunek.

Wewnątrz znajdowało się kilka map w różnych skalach wyrysowanych na ciemno-beżowym pergaminie. Kobieta przyjrzała się dziełom najlepszych kartografów w jej oddziale. Mapy dostatecznie precyzyjne by móc przeprowadzić z ich użyciem bardziej skomplikowaną operację wojskową. Zaznaczono potoki, ważniejsze wzgórza i wzniesienia, rozlewiska, bagna, nawet pomniejsze ścieżki, według których łatwiej zorientować się w terenie.

Kobieta zerknęła na mapę, potem na trakt i z powrotem na mapę oceniając odległość od celu. Kartografowie uwzględnili takie szczegóły jak jakość drogi czy jej oświetlenie, zaznaczając precyzyjnie początek i koniec obwarowanego lampionami odcinka traktu.

-Do Lemalen niedaleko, - powiedziała, – ale nie pójdziemy traktem.

-Można znać powód?

-Przed nami są mokradła, a za nimi Lemalen... Problem w tym, – wychyliła się zza drzewa by spojrzeć w gęsty granatowy mrok, – że stąd powinniśmy już widzieć wioskę.

Mężczyzna także wyjrzał zza osłony pnia i wlepił wzrok w absolutną ciemność.

-Przydałoby się nam trochę tego świecącego robactwa. – Sapnął wracając na pozycję. – Wysłać zwiadowców?

-Nie. – Odpowiedziała przełożona kładąc mapę na kolanie. – Pójdziemy całym szelatonem. Jeśli wioska upadła, to nie będziemy się ociągać i od razu ruszymy w dalszą drogę. Za dwa dni musimy dołączyć do generała Quereala, a ja nie chcę marnować ani chwili.

-Rozumiem.

Wskazała palcem na mapę, a potem gdzieś w kierunku północy.

-Weźmiesz pięćdziesięciu tropicieli i poprowadzisz ich tamtymi wzniesieniami. Zajdziecie wioskę od strony świątynnych jaskiń i w razie potrzeby będziecie nas wspierać... Ja wezmę resztę i ruszę przez mokradła. Jakby co dajcie nam czyste wejście.

Oddała mu mapę przywiązaną do wierzchniej strony szarego pakunku.

-Ruszaj.

-Wykonam rozkaz. – Zaświadczył skinieniem głowy, oddalając się powoli w stronę towarzyszy ukrytych w gęstwinie.

Wojowniczka wystukała grotem strzały, krótką kombinację, brzmiącą jak uderzenia dziobu ospałego dzięcioła. W kilka chwil dotarł do niej inny cień, wyłaniając się spomiędzy zarośli. Przycupnął zaraz obok kobiety w czerni.

-Tak pani?

-Melduj.

-Moczary około stu kroków przed nami. Przedpole czyste. Gładkie zejście, pełno wysokiej trzciny na odcinku czternastu stóp, piaszczysty brzeg około dziesięciu stóp, woda płytka, żadnego ruchu. Robactwo wyzdychało, zwierząt nie znaleźliśmy. Zwiadowcy czekają na linii zejścia.

-Znasz się na roślinach Deomerze. - Seledynowe oczy przełożonej spojrzały na przybysza spod kaptura. – Co się dzieje? Może ty mi to wytłumaczysz...

Mężczyzna wsparł się dłońmi o grunt i delikatnie przyklęknął na jedno kolano tak by nie wydać nawet najmniejszego dźwięku. Rozejrzał się po okolicy.

-Proszę za mną. – Szepnął cicho, po czym oboje udali się w dół pochyłego zbocza.

Minęli kilku żołnierzy, a długoucha wojowniczka wydała im rozkazy gestami dłoni. Ci przekazali je innym i ruszyli powoli za przywódczynią. Dziesiątki mrocznych postaci przesuwało się bezgłośnie, szturchając co jakiś czas kilka listków. Ostrożnie brnęli przez gąszcz, kuląc się za wiekowymi pniami i gęstymi zaroślami.

Przewodniczka grupy wojowników przystanęła przy jednym z drzew wraz ze swoim podkomendnym. Ten przeciągnął palcami po miękkiej korze o konsystencji błota. Na białych opuszkach osadził się beżowy osad.

Wojowniczka także zebrała odrobinę osadu i wsunęła palce pod kaptur wąchając substancję.

-Migdały... – Mruknęła cicho.

-Dalej las wygląda gorzej. Większość roślinności zwiędło lub gnije jak ta kora. Nie mam pojęcia co może być powodem. To pewnego rodzaju choroba. Trawy i paprocie dookoła umierają jak napojone trucizną.

-Co z drzewami? Czy to się roznosi i jak bardzo jest groźne?

-Jedynie kora uległa uszkodzeniu, wnętrze pni jest w dobrym stanie. Natura z czasem się zregeneruje, bo to raczej regionalne zatrucie. Coś co spowodowało tą chorobę ulotniło się dosyć szybko. Infekcja nie roznosi się, ale radzę zachować ostrożność i nie przemywać ran tutejszą wodą, ani jej nie pić.

-Dobrze, Deomerze. Poprowadź zwiadowców, będę zaraz za tobą. Przeprawimy się w grupach po dwudziestu.

-Zrozumiałem, moja pani.

***

Mężczyzna powoli odzyskiwał przytomność. Ktoś robił mu chłodne okłady. Nie były to jednak te delikatne chłodne dłonie damy, która dotknęła jego czoła wtedy, w komnacie głupca. Te były ciepłe, choć równie miłe w dotyku. Pod głową miał miękką poduszkę. Nadal bolały go mięśnie po tak długim skurczu.

Otworzył oczy. Widział już lepiej. Wyraźnie rysowały się kolory i kształty sufitu. Ktoś pozasłaniał okna ciężkimi i grubymi kotarami w kolorze granatu, by jasne światło nie wdzierało się do środka.

Czyjaś dłoń przeczesała jego gęste jasne włosy. Spróbował przechylić głowę i zobaczyć kto się nim opiekuje. Tak na prawdę to nie musiał, bo znał odpowiedź. Nikt, prócz jednej osoby, nie ma takich dłoni, tak ciepłych i tak troskliwych. Chciał się jedynie upewnić... Czyżby? A może stęsknił się za tą twarzą.

-Beatrice? – Spytał sapiąc.

Ręka gładząca jego głowę cofnęła się momentalnie jakby spłoszona słowami mężczyzny.

-Beatrice, – wznowił – wiem, że to ty...

-Ach, przykro mi Justusie, – odezwał się głos należący do młodej dziewczyny. – Musiałeś mnie z kimś pomylić.

-Pomylić... – Wysączył przez zęby. – To gdzie jest Beatrice?

Tęsknił za nią i to bardzo.

-Nie rozumiem... O jakiej Beatrice mówisz? Masz kogoś na boku?

Jej głos brzmiał znajomo, zbyt znajomo. Kim była? Znał ją na pewno. Ale kimkolwiek jest powinna znać jego Beatrice. To nie jakaś zwykła kobieta na dworze Cesarzowej. Jak można nie znać głównej radczyni i dyplomatki w cesarstwie? Poza tym ich romans był czymś jawnym. Nie kryli się ze swoimi uczuciami.

Justus spróbował się podnieść. Podpierając rękoma jakoś udało mu się usiąść. Pomogła mu w tym kobieta, której twarzy wciąż nie miał okazji zobaczyć.

-Czujesz się lepiej? Może chcesz się napić zimnej wody.

-Tak... Poproszę.

Ten głos był tak bliski i znajomy. Uniósł głowę i ujrzał kobietę w dziwnym stroju stojącą do niego tyłem. Stała przy stoliku napełniając kryształową szklanicę chłodnym napojem. Ciemno-brązowe włosy spływały po plecach do pasa, skręcając się u końca. Sylwetka niby podobna, ale co to za strój?

-Cesarzowa chce cię widzieć, kochanie, zaraz po ceremonii koronacyjnej.

Brwi Justusa wygięły się w zdziwieniu. Kochanie? Ceremonia koronacyjna? Kim jest ta kobieta, by mówić do niego, kochanie? Tak się nie zwraca byle kto do chrononauty o tej pozycji.

-O czym ty mówisz? Jaka ceremonia? I kim ty w ogóle jesteś?

Kobieta obróciła się trzymając w dłoniach szklankę wody. Mężczyzna w białych miękkich i lekkich szatach prawie się rozpłynął ze szczęścia. To była jednak ona, Beatrice, ale czemu w jakimś dziwacznym stroju? Wyglądała jak służąca.

-Justusie? Ty na pewno dobrze się czujesz?

Spróbował wstać, lecz był strasznie osłabiony, wyciągnął zatem ręce do swej oblubienicy. Odetchnął z ulgą.

-Beatrice, wystraszyłaś mnie... Bardzo proszę nie rób tego więcej. – Zaśmiał się cicho.

Kobieta zbliżyła się dziwnie na niego patrząc. Przekrzywiła głowę i wygięła cienkie ciemne brwi zupełnie nie rozumiejąc co on wygaduje. Usiadła zatem przy nim i dotknęła czoła jasnowłosego mężczyzny. Było chłodne, nie zdawał się mieć gorączki.

-Przerażasz mnie, mężu. Nie wiem co ci się stało i kim jest ta Beatrice, ale to na pewno nie ja.

Słowa grzmiały w uszach ścierając się z jego wspomnieniami. Każde wypowiedziane zdanie biło o szare kamienne ściany komnaty, dając wrażenie ledwo słyszalnego echa.

-Jak to nie ty? I jaki mężu? Nigdy nie wzięliśmy ślubu...

Młoda kobieta zrobiła wielkie oczy i zaniemówiła na chwilę, przyglądając się z bliska równie zdziwionemu mężczyźnie.

W najmniejszym stopniu nie rozumiał co się dzieje. Jest w swojej komnacie, jest przy swojej kochance, a ona twierdzi, że są małżeństwem. Czyżby stracił pamięć? Może przed czytaniem księgi działo się coś czego nie zapamiętał. Niemożliwe... Wcześniej się tak nie działo, co miałby znaczyć ten precedens?

-Nigdy nie miałem żony! – Rzucił łapiąc się za głowę. Ból powracał.

I jaka ceremonia? Sara Vian jest Cesarzową od dwóch miesięcy, od śmierci Cesarza Augustusa. Po co koronować się jeszcze raz? Władcy bywają ekscentryczni, ale Cesarzowa Sara zawsze zdawała się być racjonalną młodą następczynią tronu. Jej ojciec, stary poczciwiec, także cechował się rozwagą i umiarem.

Kobieta siedząca obok objęła go czule.

-Justusie, to ja, Laura. Nie pamiętasz mnie? – Podwinęła rękaw i pokazała mu złotą bransoletkę spoczywającą na nadgarstku. – Jesteśmy małżeństwem, widzisz?

Zaniemówiła. Na jego nadgarstku nie było żadnej biżuterii.

-Kochanie, pamiętasz mnie prawda? Powiedz, że mnie pamiętasz. – Zaczęła łkać, martwiąc się, że jej małżonek coś sobie zrobił.

To wszystko jest zbyt dziwne.

-Już, już... Oczywiście, że cię pamiętam. Coś mi się musiało stać podczas tej sesji. Może za długo czytałem księgę.

-A po co ją w ogóle otwierałeś?! Masz szczęście, że panienka nie kazała cię powiesić za to, żeś samowolnie wtargnął do zakazanej biblioteki

Co? Przecież sama go tam wysłała by odczytał przepowiednię. Jakie samowolne wtargnięcie? I wieszać ludzi? Sara Vian nie tyka się takich metod. Ktoś tak wyrozumiały i uprzejmy docenia wartość pokuty i kary. Augustus także brzydził się terrorem i uśmiercaniem dla przykładu.

-O czym ty mówisz? Jako chrononauta mam pełne prawo wstępu do komnat... – Próbował przeanalizować fakty. Sytuacja komplikowała się coraz bardziej.

-Och, głuptasie, ty chrononautą... Od kiedy? Pewnie od czytania księgi pomieszało ci się w głowie... Czyś ty zwariował?

Tego za wiele, czyżby ingerował w czas? Wykluczone... Czytanie księgi następuje w przyszłości, jaki ma to wpływ na przeszłość? Już, myśleć... Test! Zrobić test...

-Lauro... – Wykrztusił spoglądając na ciemnowłosą kobietę siedzącą tuż przy nim. – Czy możesz mi powiedzieć jak zginął Cesarz?

-No... Od ciosu sztyletem podczas snu. – Zasmuciła się służka. - Straszna hańba dla nadwornej straży... Wiesz, że panienka Sara kazała ściąć kapitana Frederica, a taki był z niego...

Zamyślił się, nurkował w pamięci. Pamiętał dokładnie, że Cesarz zginął w bitwie pod Górami Jagar. W bitwie z Deirunem. Trwała wojna, wielka wojna. Od natłoku myśli rozbolała go głowa. A kapitan Frederic? Doświadczony, prawy i zasłużony rycerz. Każdy pod wpływem gniewu może popełnić głupstwo, ale żeby ściąć człowieka z takim doświadczeniem? Czy na pewno mowa o tej samej Sarze Vian?

-Nawet nie wiesz jak się ucieszyłam kiedy cesarzowa okazała ci litość. Nie mam pojęcia w jaki sposób sobie zasłużyłeś na jej przychylność. – Laura wręczyła mu szklankę zimnej wody.

-Dziękuję... Kochanie, Lauro, - z trudem używał jej „nowego” imienia. - Przepraszam za ten mój wybryk. Teraz jestem przy tobie i to się liczy.

Upił chłodnej cieczy z kryształowej szklanicy. Dziwne, że Cesarzowa była tak uprzejma. Coś się nie zgadza. Nagle szlachtuje i wiesza, a jemu daruje życie. Chyba, że ona też się zmieniła. Myśl trzeźwo Justusie. Zbadaj otoczenie. Nie wpadaj w panikę. Jeśli to jest jakaś rozgrywka graj i nie odchodź od stołu.

-Kochana żono. – Podjął na nowo.

-Tak?

-Kochasz mnie? – Spojrzał głęboko w jej oczy.

-Oczywiście. – Pocałowała go w policzek i ujęła dłonie.

-Proszę cię, abyś nikomu nie mówiła o tym co tu wygadywałem. Trochę mi się pokręciło w głowie, nic więcej.

-Dobrze...

-Nawet Cesarzowej. Nikomu... Proszę.

-Cesarzowej? – Speszyła się służka. – Ale nie mogę skłam...

-Lauro, kochasz mnie? – Przerwał jej mężczyzna ujmując twarz dziewczyny w dłonie.

-Tak, przecież wiesz...

-A zatem wypełnij mą prośbę. Obiecaj mi, że nikomu o tym nie powiesz, nikomu.

Laura zastanawiała się dosyć długo. Skłamanie władczyni było wielkim ryzykiem, ale jeśli w tej Laurze jest to samo silne uczucie, co w Beatrice, którą Justus miał w pamięci, to może się udać. Justus pocałował kobietę, która podawała się za jego żonę pomagając jej w podjęciu decyzji.

-Obiecuję... – Odpowiedziała cichym głosikiem.

Mężczyzna patrzył na jej drżące oblicze, wciąż w głębi serca chowając dziwne uczucie, że to żart. Ale Beatirce nie byłaby do tego zdolna. Nie potrafiła być sztuczna i nie potrafiła udawać. Natomiast, ta która przed nim siedziała była tak bardzo przekonana, że mówi prawdę, tak bardzo przekonana, że są małżeństwem. Ciarki przeszły mu po plecach. Potrzebuje czasu i spokoju, żeby wszystko objąć myślami.

-Czy możesz mnie zostawić samego?

-Na pewno? – Spytała głaszcząc go po głowie. – Nie wyglądasz najlepiej.

-Spokojnie... Jakoś sobie poradzę. Może się prześpię.

Laura zdawała się wierzyć jego słowom. Różniła się bardzo od kobiety, którą kochał. W Beatrice nie było tej naiwności, łatwowierności i tak szczerej dobroci. Była ciepła, kiedy trzeba, ale i twarda, nieustępliwa, gdy wymagała tego sytuacja. W imię dobra państwa, jak prawdziwa patriotka poświęciłaby życie bez wahania... I nie miała w zwyczaju nosić stroju służącej.

-Gdybyś czegoś potrzebował... będę w pobliżu. - Laura wstała i ucałowała czoło swego męża, po czym wyszła z komnaty zamykając za sobą drewniane drzwi.

Powoli z wielkim wysiłkiem Justus usiłował zerwać się z łóżka. Po wielu próbach udało mu się wreszcie stanąć na równe nogi. Nie raz nurkował w czasie i nie raz z niego powracał, ale tym razem ból i komplikacje były znacznie poważniejsze.

Rozejrzał się po komnacie. Wszystko było na swoim miejscu. Księgi na regałach. Zwoje na biurku. Łoże pod oknem, tak jak przed zanurzeniem. Te same kotary.

Przeszedł do regałów i dotkną palcami grzbietów ksiąg. Cała jego kolekcja na miejscu. Zbliżył się powoli do biurka wykonanego z jasnego drewna. Nogi miał jak z waty i przy każdym kroku musiał się asekurować rękoma. Chwytał się mebli, krawędzi komody, opierał się o ścianę.

Nachylił się nad zwojami przekładając je z miejsca na miejsce. Jego oczom ukazywały się dziwaczne nagłówki. Zapisy traktatów, wydarzeń, spisy bitw, treści dyplomatycznych not i zawartych paktów.

-Gdzie się podziały? – Szepnął do siebie szukając swoich prac.

Dobrze pamiętał jak jeszcze dzień temu ślęczał do północy spisując jedną z przepowiedni. Teraz nie ma nic, wszystko znikło. Jego dzieła przepadły.

Przyjrzał się bliżej arkuszom rozłożonym na jasnej drewnianej powierzchni. Odstawiwszy na bok flakon z inkaustem, zauważył, że na obcym mu pergaminie znajdowały się zdania pisane jego ręką. Któż zadał sobie tyle trudu, żeby uknuć wobec niego tak zmyślne oszustwo.

Odsunął krzesło, którym się podpierał. Miał już zasiąść gdy spostrzegł, że na oparciu wisiała szata skryby. Prosty szary habit z głębokim kapturem...

Nie był pracownikiem skryptorium! Był chrononautą znanym na Cesarskim dworze. Tym, który odbył najwięcej zanurzeń w czasie i czytał z księgi przepowiedni.

-Skryptorium... – Szepnął do siebie unosząc szaty z krzesła. – Kroniki... Dowiem się wszystkiego z kronik.

Naciągnął na siebie płócienne szaty, które gryzły przez jedwabną koszulę. Nie przywykł do noszenia ciężkich strojów, tak sztywnych i szorstkich.

Podszedł do drzwi. Siłował się z drewnianą przeszkodą, a ta w końcu odskoczyła. Zadziwiające jak bardzo był osłabiony. Laurze przyszło to z taką łatwością.

Wyszedł na zewnątrz korytarza rozglądając się po kontach. Towarzyszyło mu dziwne uczucie, że znalazł się w zupełnie innej krainie. Te kamienne ściany, malowidła, gobeliny. To na pewno ten sam pałac... Przynajmniej wyglądał jak ten sam pałac.

Nagle oczy zaszły mu mrokiem. Poczuł jak znowu odpływają z niego siły, jak po plecach spływają krople potu.

Stękną i zamykając oczy padł nieprzytomny na podłogę korytarza.

***

Elfi wojownik okryty peleryną przebiegł między drzewami błyskawicznym sprintem dopadając kolejnej zasłony. Przeskakiwał nad przerośniętymi cierniami. Lewa dłoń ściskała łuk oprawiony czarną, matową skórą. Wychylił się zza drzewa i przycupnął tuż nad ziemią. Wychylił dłoń nad obrośnięte liśćmi gałęzie i majtnął krótko ręką.

Obrócił się i przygotował do biegu, wypatrując kolejnej zasłony i ewentualnego zagrożenia.

Szelest za jego plecami! Cichutkie stukanie grotów strzał o skórzane pancerze. Tuż przy nim zmaterializowały się mroczne istoty w kapturach. Jedna klepnęła wojownika w ramię, a ten wystrzelił przed siebie jak z łuku. Biegł przez mrok, odpychając się od pni, wyskakując nad korzenie i wysokie zarośla. Dopadł nagle powalonej kłody i przylgnął do ziemi w bezruchu.

Leżał starając się opanować oddech. Seledynowe oczy błyszczały spod kaptura. Odpiął jedną strzałę, którą przymocował do specjalnej uprzęży na prawym udzie i ułożył delikatnie jej koniec na cięciwie.

Zerwał się z miękkiej ściółki i wycelował grotem w krajobraz przed sobą.

Cisza... Nikogo żywego w zasięgu wzroku. Na niewielkim wzniesieniu usypany kopiec kamieni.

Powoli rozejrzał się po okolicy jeszcze raz, po czym zdjął strzałę z cięciwy i pomachał dłonią w powietrzu wzywając resztę oddziału, który wyłonił się znikąd i dopadł kłody przy zwiadowcy.

Dziesięć zakapturzonych postaci obserwowało teraz konstrukcję podobną do kurhanu zza starego spróchniałego kawału drewna, jaki zdążył zarosnąć gęstym mchem.

Po zaledwie kilku chwilach, okolica zaroiła się od okrytych pelerynami żołnierzy mierzących do otoczenia ostrymi grotami.

Jeden z mężczyzn przy kłodzie wyciągnął pakunek z przywiązaną doń mapą. Długouchy spojrzał na pergamin i poklepał jednego z braci po ramieniu. Dotknął dwoma palcami własnej skroni, wskazał na najbliższe drzewo, a potem na leśną panoramę przed nimi.

Wojownik przyjął rozkaz i jął zdejmować rękawice bez palców najeżone kolcami po zewnętrznych stronach. Założył je odwrotnie, lewa na prawą rękę, a prawa na lewą, ustawiając kolce po wewnętrznych stronach dłoni.

Podbiegł cicho do strzelistego szerokiego pnia, odpinając od pasa zwiniętą linę z hakiem. Wziął głęboki zamach i cisnął elastycznym powrozem, który wystrzelił w górę po chwili zagłębiając się w korze.

Wojownik naprężył linę i odbiwszy stopy od ziemi, jął wciągać się w górę na samych rękach.

Najwyższy stopniem wojownik, przewodzący mniejszej grupie, wydawał stosowne rozkazy swoim towarzyszom na ziemi. Do powalonej kłody podbiegli kolejni żołnierze.

-Jesteśmy prawie na miejscu. – Szepnął wódz do swego zastępcy. – To przed nami to komin.

-Komin, panie?

-Jesteśmy nad świątynnymi jaskiniami. Gdzieś pod nami winno być rytualne palenisko.

-Co proponujesz, panie?

Mężczyzna skrywający swą twarz pod kapturem rozejrzał się po okolicy, po czym spojrzał na zwiadowcę obserwującego otoczenie z niebosiężnego pnia.

Zwiadowca odczepił jedną dłoń od drzewa i pokiwał porozumiewawczo głową. Zacisnął pięść po czym ponownie przyczepił dłoń do brunatnej kory.

-Przejdziemy górą. Szykujcie haki.

***

Przez spokojną taflę wody sunęły mroczne kaptury. Ciecz zagęściła się od mułu wzbijanego, przez drapiące o dno buty. Gęste sieci gnijących lilii oraz wodorostów, rozpraszały po okolicy straszliwy odór. Tam gdzie woda nie została zanieczyszczona, małe seledynowe punkciki odbijały się na lustrzanej powierzchni. Co jakiś czas mokradłami przepłynęło kilka zdechłych ważek, jętek i świetlików.

Ciemne kształty cumowały pod rozłożystymi korzeniami wrastającymi w wodę niczym ramiona ogromnej drapieżnej mątwy, w łapczywie pochłanianą ofiarę. Gdzie niegdzie spod powierzchni wody wydobywały się pęcherze śmierdzącego gazu, pękając w zetknięciu z atmosferą.

Do grupki pięciu kapturów ledwo wystających nad linię ciemnej wody, podpłyną kolejny, skrywając się pod plątaniną masywnych korzeni. Zaraz obok wystającego nad ciecz kawałka materiału wynurzyła się smukła kobieca dłoń zwieńczona popielatymi paznokciami. Istota machnęła ręką i schowała ją szybko pod śmierdzącą wodę.

Zadrżały zarośla kilkanaście stóp dalej. W kierunku drzewa na północ od pozycji wojowniczki wydającej rozkazy, popłynęły wolno mroczne ledwo zauważalne kształty.

Kobieta poklepała jednego z podkomendnych po plecach, bardzo lekko by nie wprawić wody w zbyt intensywne wibracje. Mężczyzna obrócił się i spojrzał na przełożoną, która palcem prawej dłoni wskazywała w górę, na rozłożyste korzenie nad ich głowami.

Wojownik skinął głową po czym powoli wyszedł z ukrycia, utrzymując wciąż to samo zanurzenie. Zauważył, że obserwują go seledynowe ślepia spod innych konarów i zza dalekich zarośli. Tuż obok jego kaptura, otoczonego pływającym po wodzie zielskiem, wyrósł wąski grot strzały. Wynurzył i zanurzył się jeszcze dwa razy, a potem mężczyzna zniknął nurkując pod powierzchnią wody.

Wojownicy odczytali rozkaz.

Kobieta prowadząca żołnierzy wynurzyła na chwilę nos by zaczerpnąć świeżego powietrza. Spod klatki korzeni, pod którą stała widziała dokładnie krawędź drewnianego pomostu ginącego w ciemności. Trochę dalej, nad brzegiem wznosił się słup z charakterystycznym rzeźbionym lampionem. Niestety świetliki nie krążyły wokół cukrowego „knota” dostarczając światła okolicy. Miast tego mrok. Totalny mrok. Czerń nie dominowała... Granat, tylko granat, jakby rozpuszczona noc wlała się w lasy Dolfe w postaci gęstej chmury.

Wyszła przed zasłonę korzeni, nadal kryjąc większą część twarzy pod powierzchnią wody.

Dookoła przewodniczki okryte ciemnością postacie bezgłośnie wspinały się na drzewa, inne sunęły powoli przez gęstą ciecz odgarniając delikatnie roślinność.

Łucznicy przycupnęli na korzeniach potężnych drzew, kryjąc się częściowo za wiekowymi pniami. Mierzyli strzałami w mglisty granat ogarniający przystań Lemalen, dając swym braciom ewentualne wsparcie w przypadku odwrotu.

Pierwsza z grupy wojowników szturmujących po cichu brzeg nadrzecznej wioski, jęła się ostrożnie i powoli wynurzać.

Mokra peleryna wyłaniała się z wody bezdźwięcznie. Nad powierzchnię wysunął się łuk, ze strzałą na napiętej cięciwie, który trzymała płasko przez cały czas, w wysuniętej dłoni. Kilka kropel oberwało się z grotu, rękawic i łuku wpadając cicho do wody gdy wychodziła na mulisty brzeg

Za nią wynurzali się inni wojownicy mierząc do otaczającego ich mroku ostrymi stalowymi szpikulcami osadzonymi na strzałach. Pierwsza dwudziestka niemal bezgłośnie dobrnęła do brzegu rozchodząc się po okolicznych zaroślach.

Przełożona wspięła się na szczyt, cicho podchodząc do ogromnego drzewa. Przyłączyli się do niej żołnierze wypatrujący zagrożenia seledynowymi oczyma. W między czasie kolejna grupa wojowników dobiła do brzegu i wymijając pomost wspięła się na niewielką błotnistą skarpę.

Żołnierze zajmowali pozycje kryjąc się za drzewami lub zaroślami.

Wojowniczka wyjrzała zza osłony, a jej oczom ukazał się obraz zdewastowanej wioski.

Kilka domków zawaliło się z drzew leżąc teraz na ziemi w postaci sterty połamanych dech. Ozdobne pomosty pozrywane lub połamane. Posągi przedstawiające tańczące kobiety obłupane, bądź przewrócone. Wszystko skąpane w absolutnej ciemności. Trudno ocenić rozmiar zniszczeń w takich warunkach. Na tych starych pniach zbudowano mnóstwo pięknych domostw z czego większość to istne dzieła sztuki ozdobione przez tutejszych rzeźbiarzy. Całkiem znośne, gdyby nie liczyć skrzypiącej podłogi, smrodu zielska wtłaczającego się przez okiennice, oraz trzeszczenia cholernych owadów.

Rozejrzała się dokładniej po okolicy i zauważyła, że w pobliżu nie ma żadnych ocalałych ani potencjalnych wrogów... Nikogo żywego, prócz stale narastającej grupy żołnierzy.

A zatem to co mówił ten złotowłosy uciekinier było prawdą... Padli ofiarą ataku.

Długa alejka wysadzana płytkami białego marmuru prowadziła do dużego skrzyżowania, będącego za razem centrum wioski. Na placu łączącym trzy najważniejsze naziemne alejki Lemalen, ozdobna fontanna porośnięta zwiędłym pnączem. Za nią potężny klif pnący się wiele stóp w górę... Natomiast w klifie, wejście do świątynnej groty ozdobione cudacznymi płaskorzeźbami przedstawiającymi Leśny Kalendarz. Zwierzęta, pracujący ludzie, ciężarne kobiety z dziećmi, minstrel grający na harfie... Każda scena obrazem innego roku w dziesięcioczęściowym cyklu podporządkowanym astronomicznemu zegarowi.

Co za marnotrawstwo pieniędzy...

Wojowniczka głośno westchnęła i uniosła się odrobinę, by mieć lepszy widok na otoczenie. Dopiero teraz zauważyła kopce, którymi usiano cały teren wioski. Najbardziej jednak zszokowały ją ogromne dziury w chodniczkach i alejkach, a także te, które otworzyły się na trawnikach. Szerokie na około sześć i pół stopy, otoczone przez strzępki jedwabistych materiałów.

Bardzo intrygował ją fakt, że w okolicy nie ma żadnych ciał.

Gdzie mogły się podziać?

Już miała wyjść z ukrycia, gdy zauważyła ruch w wyższych partiach drzew nad dachami cudacznych zdobionych domków połączonych siecią wiszących pomostów.

Cofnęła się za drzewo wydając prosty ukaz podkomendnym krótkim gestem. Zakapturzone postacie pokiwały głowami i rozbiegły się po okolicy klękając za murkami, powalonymi posągami, tudzież za niedokończoną łódką stojącą nieopodal warsztatu szkutniczego. Siedmiu żołnierzy skryło się za chatką łuczarza wypatrując celu.

Mroczne kształty napięły cicho cięciwy. Gotowi do oddania strzału.

Kobieta poczęła stukać grotem podłoże. Uderzyła szpikulcem trzy razy w marmurową płytkę nieopodal.

Cisza...

Dwa stuknięcia... Jedno... Znów dwa.

Wstała i odetchnąwszy ściągnęła z ust ciemną chustę.

-Wychodź, Telerionie. – Zawołała ruszając przed siebie wybrukowaną alejką.

Gestem ręki zwołała podkomendnych ze stanowisk. Wojownicy jęli wychodzić zza osłon wciąż trzymając łuki i strzały w gotowości.

-Czysto. – Rzuciła do jednego z mężczyzn zdejmując kaptur z głowy.

Długa kita ciemnych mokrych włosów opadła wzdłuż pleców. Przewiesiła łuk przez ramię.

Z drzew, nieopodal białego klifu zsunęły się okryte pelerynami sylwetki.

Zjeżdżały na elastycznych linach miękko dobijając do wybrukowanej powierzchni placyku w centrum opuszczonej wioski. Kilkudziesięciu mężczyzn jeden po drugim zleciało z nieba z gracją i wytrenowanym spokojem. Ci co dobili do gruntu zdążyli ściągnąć i zwinąć długie liny, ustępując miejsca zjeżdżającym z drzew kolegom.

Do idącej środkiem drogi kobiety podszedł zamaskowany mężczyzna przywołany krótkim skinieniem dłoni.

-Deomer, rozstaw strażników na obrzeżach. Każ reszcie przeszukać wioskę w poszukiwaniu prowiantu. Jeśli coś cuchnie migdałami, nie ruszać. Jak skończą złóż mi raport. Potem możecie odpocząć.

-Tak się stanie, moja pani. – Zakapturzony wojownik skinął głową i ruszył w stronę zbierającej się przy przystani grupy żołnierzy.

Głównodowodząca zatrzymała się na chwilę rozglądając po okolicy. Otaczające masywne pnie obrośnięte wymyślnymi domostwami mogłyby wydać się przytłaczające, gdyby miała czas o nich rozmyślać, ale teraz nie obchodziły jej w najmniejszym stopniu. Obchodziło ją coś innego...

Miała nie lada dylemat... Problem, którego nie mogła rozgryźć... Pytanie, na które nie potrafiła sobie odpowiedzieć.

-Gdzie na Elebriana są ciała? – Spytała sama siebie przyglądając się strzępkom materiałów rozrzuconych po okolicy. – Elebrus otomat! – Zaklęła ściskając pięści.

Żołnierze zgromadzeni na głównym placu podzielili się na mniejsze grupki. Jedna ruszyła przeszukiwać świątynie, druga zaś rozsiadła się wygodnie na murku fontanny. W wiosce zaroiło się od postaci w ciemnofioletowych pelerynach. Niektórzy pościągali kaptury i polali twarze wodą z bukłaków odpoczywając pod drzewami, inni podchodzili do straganów z owocami podnosząc zeń jabłka, winogrona, maliny, gruszki. Najczęściej wąchali je i wyrzucali, lecz niektóre okazy uznane za jadalne były natychmiast konsumowane po uprzednim opłukaniu wodą.

Kobieta uklękła nad krawędzią głębokiej dziury. Otwór przeradzał się w tunel biegnący płasko, gdzieś na zachód przypominając ten drążony przez dżdżownice...

Gigantyczne dżdżownice.

Na dnie owalnego tunelu unosiła się beżowo-brunatna mgiełka przypominająca gęstą zupę w chyboczącym się talerzu.

Długoucha podrapała się po ogolonej skroni. Z wnętrza unosiła się jeszcze lekka woń

-Za pozwoleniem... – Odezwał się jeden z wyższych rangą stając obok przełożonej.

-Mów.

-Być może nie powinniśmy się tu zatrzymywać. W okolicy nikogo żywego, a cokolwiek wyszło spod ziemi, może wrócić... – Przybysz ściągnął kaptur. -Martwię się o morale braci...

Kobieta wstała i spojrzała na oblicze odrobinę wyższego wojownika o smukłej twarzy i głębokich seledynowych oczach. Miał długie czarne włosy opadające na ramiona. Na gładkim policzku - długa szrama z wyraźnymi śladami po szyciu. W lewą brew wprawiony maleńki stalowy kolec.

-Masz rację Telerionie. Zbierzemy zapasy i ruszymy dalej... – Obeszła dziurę dookoła. – Deomer! Falates!

Po kilku chwilach zjawili się wywołani żołnierze podbiegając do przełożonej i najstarszego rangą wojownika w szelatonie. Jeden z nich niósł na ramieniu lniany worek średnich rozmiarów.

-Deomerze, możesz zidentyfikować tą mgłę na dnie tunelu?

Mężczyzna nie zdejmując kaptura spojrzał w dół przepastnej dziury wyrytej po środku małej alejki. Ukląkł przy krawędzi macając dłonią ściany otworu. Z wnętrza bił lekki zapach gorzkawych migdałów.

Wstał i odpiął od pasa zwiniętą linę. Zebrani przyglądali mu się dokładnie, gdy zanurzał jej koniec w głębokim otworze.

Dookoła kręcili się żołnierze przeszukując domostwa i warsztaty.

Deomer zanurzył koniec liny w brunatno-beżowym obłoku, po czym jął go wyciągać.

-Co przyniosłeś Falastesie? – Spytał wojownik z rozciętym policzkiem.

Żołnierz rzucił przed nich wór, który metalicznie zagrzechotał.

-Zapewne zauważyłeś, panie, te liczne otwory w drzewach, ścianach budynków i odrapania na posągach... Razem z kilkoma braćmi wydłubaliśmy z drewna te dziwne metalowe łupinki. Całkiem ciekawe znalezisko. – Elf rozsupłał worek i wyjął zeń garść zdeformowanych ciężkich metalowych „grzybów”. – Nie mam pojęcia co to...

Kobieta podeszła do podkomendnego odbierając jedną z niechlujnie odlanych figurek przedstawiającą rozczapierzoną pieczarkę.

-Ciężkie... Tylko po co wbijać coś takiego w drzewa?

-Wyglądają jak zdeformowane groty. – Zauważył Telerion biorąc drugi, podobny grzybek.

-Skoro to groty, to gdzie reszta strzały?

-Być może coś panią zainteresuje... – Przerwał zakapturzony wojownik w czarnym skórzanym kombinezonie.

Obszedł otwór w gruncie i stanął po przeciwnej stronie mierząc dłonią w budyneczki i drzewa.

-Zagłębienia z tymi dziwnymi metalowymi formami znaleźliśmy tam. – Zatoczył palcem elipsę ogarniając gestem kilka zdewastowanych chatek i pokruszonych posągów przedstawiających tańczące kobiety, czy dzikie zwierzęta.

Odwrócił się i obszedł otwór stając teraz dokładnie po przeciwnej stronie.

-Inne znaleźliśmy tam. – Zakreślił dokładnie taką samą elipsę wskazując na ścianę białego klifu, kilka wiekowych pni, oraz powalone latarnie. – Ten sam schemat powtarza się przy każdym z czterech otworów. Po przeciwnych stronach identyczne ślady z tymi... – Wskazał na worek. – Tymi figurkami... I zawsze ten sam kąt, to samo pole...

-Co to znaczy twoim zdaniem? – Spytała przełożona unosząc nieznacznie brew.

-Przykro mi, pani, ale pierwszy raz spotykam się z takim zjawiskiem... – Zrzucił kaptur i pogładził się po ogolonej głowie przyozdobionej szarą grzywką w postaci dwóch cienkich warkoczyków. – Niestety nie potrafię pomóc...

-Rozejrzyj się po okolicy Falastesie, znajdź jakieś ślady. Odciski butów, kopyt, szponów, czegokolwiek...

-Rozkaz. – Rzekł długouchy o białej jak śnieg cerze naciągając kaptur na głowę.

Tropiciel odszedł na bok, założywszy na ramię łuk.

Deomer wyjął spod peleryny mały plecak i ułożył go obok siebie. Rozsupłał odpowiednie rzemienie i rozwinął na białych marmurowych płytkach alejki przenośny bagaż. Spośród fiolek wypełnionych różnokolorowymi eliksirami i ekstraktami oraz spośród ziół, bandaży i opatrunków spakowanych w impregnowane pęcherze, wyciągnął wąskie szczypce oraz błyszczący czysty nożyk o wąskim krótkim ostrzu. Potrzebne przybory ułożył na szarej szmatce obok kolana.

Ściągnął chustę z twarzy obserwowany przez przełożonych. Powoli podsunął koniec liny pod nos i nagle odskoczył jak porażony piorunem! Błyskawicznie odrzucił powróz i złapał się za twarz jęcząc.

-Elebrus otomat! A niech mnie! – Odczołgał się kilka stóp do tyłu.

Telerion podbiegł do brata chwytając go za ramię i pomagając mu usiąść.

-Na bogów! – Krzyknął Deomer zwracając na siebie uwagę szelatonu wojowników krążącego po wiosce. – Co to było?!

-Wszystko w porządku?

-Tak... Tak... Chyba... – Dyszał ciężko usiłując wstać.

Kobieta o zerwanym uchu przyglądała się wszystkiemu uważnie, krzyżując ręce na piersiach.

-Dasz radę ustalić pochodzenie tego draństwa? – Spytała chłodnym i opanowanym tonem.

-Zrobię co w mojej mocy... – Odparł żołnierz powracając do rozpoczętej czynności.

Zebrał linę i otrząsnąwszy się z okropnego przeżycia ułożył ją przy rozłożonym plecaku.

Wzdrygnął się jeszcze raz i głęboko odetchną zanim odkroił nożykiem maleńki kawałek sznura. Do jednej z pustych fiolek przelał odrobinę zielonkawego roztworu z obłego flakonu przypiętego do jednej ze składanych ścianek plecaka.

Dolał do fiolki wody i wymieszał zawartość wąskiego, szklanego naczynia. Podjął szczypczykami kilka włókien odkrojonych od liny i wrzucił je do środka fiolki.

Brązowe włókna opadły na dno gdy nasiąkły roztworem. Mężczyzna widząc to opuścił ramiona i wypuścił głośno powietrze.

-Na szczęście to nie choroba. To trucizna... Lotna trucizna, choć nic na to nie wskazuje.

-A zatem skąd wiesz, że to trucizna? – Spytał wojownik o smukłych rysach twarzy i włosach do ramion.

-W zasadzie to mam jedynie takie przeczucie, ale możemy się szybko przekonać.

Mężczyzna wyjął ze słoika szarego chrząszcza wyglądającego jak posążek dokładnie wyrzeźbiony w kamieniu. Potarł palcem po pancerzu insekta rozbudzając go do życia. Szerokie szczęko-czułki jęły się poruszać w akompaniamencie maleńkich wierzgających nóżek. Elfi wojownik wrzucił robaka do otworu, a ten wpadł w brunatno-beżowy obłok snujący się po dnie. Zgromadzeni nad wlotem do tunelu słyszeli jedynie ciche popiskiwanie i furczenie chitynowych płaszczy, zderzających się w nieładzie z błoniastymi skrzydłami. Po kilku chwilach hałas ucichł...

-I jest jeszcze coś... – Rzekł cicho Deomer przesuwając biały kryształ w srebrnej oprawce nad krańcem cuchnącej migdałami liny. – Nie ma w tym żadnej magii. Ani krzty...

-Zatem to twór naturalny... – Stwierdziła dowodząca wojowniczka. – Kto wie co kryją w sobie podziemia Dolfe... Może wylazło z głębin jakieś głodne cholerstwo uwalniając te opary?

Z groty w skalnym klifie wybiegło kilkunastu wojowników. Dwóch z nich ominęło rozłożystą fontannę obrośniętą zwiędłym pnączem i zatrzymało się przed ciemnowłosą. Oboje przyklękli na kolano sapiąc cicho.

-Pani... –Zaczął jeden.

-Znaleźliśmy żywą osobę!

Elficcy oficerowie popatrzyli po sobie zdumieni.

-Prowadźcie.

-Tak jest...

-Deomerze, - wojowniczka zwróciła się do żołnierza składającego ekwipunek. – Wracaj do obowiązków. Telerionie, pójdziesz ze mną.

***

-A godołem ci jak żeh ze szwogrem na fucha trafił? – Spytał się kroczący dumnie krasnolud swego wyższego wychudzonego kompana. – Żeśmy arbait na gzómpie skończyli jak sztyrapiyńdziesiónt lat tymu wojna wybuchła z tymi pieruńskimi sekutnikami z południa. Pamiętosz?

-Na świecie mnie jeszcze nie było. – Odpowiedział adept sztuk magicznych drapiąc się po nosie.

Ledwo nadążał za obładowanym tobołami brodaczem, drepcząc chłodną polną ścieżką. Wiał dosyć zimny wiatr, a gęste chmury, które nadleciały od strony morza zasłoniły całe niebo.

Minęli właśnie małe gospodarstwo, na którym chłopi zganiali zwierzęta z zagród do obory. Wingo wiedział, że nadejdzie burza i zachowanie okolicznej ludności tylko go w tym mniemaniu utrwalało. Próbował wytłumaczyć Baflinowi jak w prosty sposób przewidzieć nadejście opadów, ale ten w ogóle go nie słuchał. Ciągle opowiadał jakieś historie, przypowieści czy inne banialuki. Lepsze to niż spacer w ciszy... Przynajmniej nie musi zaprzątać głowy przykrymi myślami dotyczącymi przyszłości.

Dostaną się do lasów to odpoczną w jakimś przytulnym elfim mieście pijąc wino i zajadając się słodkimi owocami. Oczywiście Baflinowi elfia kuchnia zbrzydnie po pierwszym posiłku, ale dla niego to nie problem. Krasnolud bardzo chciał zobaczyć jak żyją elfy i jest chyba jedynym ze swego rodzaju zainteresowanym elficką kulturą i życiem. Wingo zgodził się podróżować z krępym wojem poniekąd dlatego, że ktoś musiał robić za tłumacza, a poniekąd dlatego, że polubił krasnoluda. Wingo nie specjalnie podobał się kobietom, a i mężczyźni brali go za wymoczka częściej dając mu w mordę i okradając, miast podać dłoń w przyjaznym geście powitania, czy pomocy.

-No wiesz, chopie, ta wojna z Yaganem... – Kontynuował krępy brodacz. – Jakośmy się dostali do najemnych. Żeh się bił z tymi koślawcami pod Yamroonem i był tam taki mały bajtel... Wołali go chyba... Szmig, tak chyba Szmig. Albo nie! To była dziołcha... Chyba... A z resztą to nie wożne, bo zdechło w erstym frylu. Razem ze szwogrem żeśmy dla wielkiego wodza gór służyli, co go zwali Vismo Wiertel Kinola, bezto że mioł kinol ucięty, ja? I nas za najemnych chcioły te pieruny z Zaudranu posłać jako tarcze żywe. A my żeh przigłupi nie są! To się wroz nasz wódz udał do Cesarza cwaja strony i ofertę inszą złożył. Ten podpisał, stempla podbił i już żeh dnia kolejnego tak namotali adyć pół regimyntów my im wybili jak spały głupieloki! Yagan bogaty jak pierun to nam sypnął cwaj raza więcej! Ech, tak to się wojaczka moc lat ciągła, aż tu szwogier do mnie cosikej drzista, że fajrant sztop, on ma wólne. Tośmy kaj indzie poszli, on na rybiorza, ja na globtrotera. Nie widział żeh go kupa lat, ale kiejsika go odwiedzę, bo łowi nad jeziorem Liem. Rozumisz chopie co do ciebie godom?

-Nie.

-Wyśmienicie...

***

1 komentarz:

hevs pisze...

Ha, czytam sobie raz jeszcze od początku ;) Baflin wymiata po prostu, no i grzybki na spółkę z gazami bojowymi.

Napisz to do końca i ja ci to wydam, słyszysz? :D Z czarną okładką bez jednego napisu, tak jak chciałeś ;)

A jak wam idzie z tą grą? Dycha pomysł w ogóle, czy wciąż brak informatyka?