Klip

piątek, 24 sierpnia 2007

Rozdział II - Czynnik logika cz.4

***

Czwórka podróżnych zmierzając w stronę gór czuła na plecach słońce. Mimo drzew rozłożystych i zielonych koron promienie w cień się wwiercały, przechodząc przez zasłony zielone jak bełty w sarniej skórze, z kuszy wystrzelone. I godziły szczególnie kobietę jadącą jako druga, mimo naciągnięcia kaptura by nie spiec policzków, grzał ją srogo promień za promieniem, choć tylko na krótką chwilę padał w połcie peleryny. Ta co przed nią jechała, oddychała głęboko, rozpraszając promienie słońca złotymi puklami, które to od klaczy truchtu wesoło podskakiwały. Za nimi, uciszeni podróżnicy czuli zmęczenie nie tyle rozmową, a raczej sobą i jak zwykle osobistymi urazami. Jeden ganił drugiego, drugi karcił pierwszego uderzeniami w rudą łepetynę. Mnicha też tłamsiło ciepło dnia, a to za przyczyną wełnianego habitu co grzał niemiłosiernie, wypędzając na czoło hordy kropel potu. Brodacz w siodle za nim na nic nie narzekał, on zaprawiony w wysiłku i przy hutniczych piecach, ignorował słońce.

Niedawno minęli małą osadkę złożoną z kilku rybackich chałup i długiego mola, na którym moc robotników ładowało na barki skrzynie z galasami zebranymi z pobliskich lasów hodowlanych, do produkcji inkaustu.

Daleko na północy widzieli górskie masywy, ogromne, zasłaniające cały horyzont. Łańcuch ciągnął się aż po daleki wschód gdzie umykał ludzkiemu oku. Niewyraźne, masywne brunatne kształty przypominały wojowniczce o „granicy” i domu ukrytym daleko w głębi pasm. Ale droga przed nimi długa i żmudna, a choć szczyty widać już stąd, to jeszcze wiele dni konnej jazdy musi minąć nim staną u stóp Gór Dolfe Eldarionu. Od Winga dowiedziała się, że ludzie zwą je „Połonicami”, lub „Górami Traisa”. I fakt, faktem, że rozciągające się tam połoniny przyciągają nie tylko badaczy, archeologów, geologów, czy górników, ale i chłopów, którzy na wiecznie opatrzonych słońcem stokach, zakładają gospodarstwa. Baflin także pochwalił się wiedzą, z dumą wspominając o krasnoludzkim przewodniku i geodecie, imieniem właśnie Trais, który jako pierwszy wyznaczył bezpieczne podróżne szlaki, a także najlepsze drogi do zwożenia wyrębu. Nie były to góry niebezpieczne, przynajmniej ich południowe stoki gwarantowały wygody. Dalej, na północ same skały, szare przepaście, wyrwy i najeżone pułapkami doliny, w które zejść łatwo, najlepiej spadając, a wrócić trudniej, tym bardziej, że nie wielu potrafi taką podróż przeżyć...

Kochane skały – myślała sobie długoucha, marząc o rodzinnych stronach.

Kochane, bo takie opiekuńcze. Są niczym trener, niczym wymagający ojciec, wyrabiając w podróżnikach zwinność, refleks, tężyznę fizyczną, bez których nie da się ich przebyć. W końcu niczym wymagający ojciec, ale dobry ojciec, bronią przed niebezpieczeństwem, przed nieprzyjaciółmi, wrogami, intruzami... ludźmi.

Kto zginie wspinając się po stokach, kto spadnie przez swą nieuwagę i rozkojarzenie, ten nie zasługiwał na miłość „ojca”, ten nie sprostał jego wymaganiom, nie przyłożył się do treningu.

Jechali w stronę gór, gdy nagle, na drodze zauważyli pędzącego im naprzeciw jeźdźca.

Cwałował aż się za nim kurzyło!

Zbrojny! Szlachcic!

Skórzany wysoki kapelusz z piórkiem, narzucona na ramiona krótka peleryna, kirys, karwasze, bandaż na głowie... Czerwona chusta w dłoni. Machał nią jak opętany.

-Stójcie! – Krzyczał zwracając na siebie ich uwagę. – Stójcie!

Wykonali rozkaz dyszącego ze zmęczenia wojskowego, który był coraz bliżej. Wąsy stargał mu wiatr, jak i bródkę, którą pewnie starannie ułożył jeszcze wczoraj.

Zwolnił konia podjeżdżając do czwórki podróżnych. Zdyszany rumak stanął dęba próbując wytracić prędkość.

-Stójcie! – Sapnął nabierając powietrza w płuca.

-Coś się stało, żołnierzu? – Spytała dama w bieli.

Ten wyciągnął bukłak i wziął kilka głębszych łyków próbując doprowadzić się do porządku.

-Wracajcie skąd przybywacie! – Wydarł się, wlewając w słowa trwogę i bojaźń. – Chłopi bunt wznoszą! Przed poborem stroniąc za czasu nocy napadli na garnizon! Cała chorągiew wyrżnięta! Słysząc o zamiarach stolicy, pułkowników pojmali i do lasów uciekli rabując każdego kto bogatszy, a przejezdny!

-Całą chorągiew? – Spytał zdziwiony Wingo.

-Tak! Nikt się nie spodziewał... – Posłaniec dyszał, gdy koń nerwowo kręcił się przestępując z kopyta na kopyto. – Na wkład wojenny magnaci upominali się o wzrost podatków, a to jak iskra na naftę! Jak przybyli szlachcice z listami, by formować pułki, cztery wsie zgodnie kiwnęły głową, ale w nocy za nóż i do gardeł! Wracajcie, bo regimenta patrole ustawiają i kordony, coby buntowników otoczyć!

-My musimy przejechać – Sindeya pokazała mu pierścień na dłoni.

Zbrojny pochylił się nisko zrywając z głowy kapelusz.

-Jaśnie pani wybaczy, ale droga na wprost to niemiła życiu! Zmysły chamstwo pogubiło i grozi nawet duchownym!

-Jest jakiś inny trakt prowadzący na wschód?

-Jest, wasza miłość, ale niebezpieczny... Bandycyja szerzej opasa tereny ramionami, a skoro chłopi z nimi, to rychlej sobie poczynają! Nie okazują litości! Temu wołam, byście nazat ruszyli... Jeśli nie szukacie zguby, postąpcie według rady!

-Długo tak jedziesz, panie szlachcic? – Zainteresował się Wingo.

-Od rozdroża, gdzie siły patrolowe posterunki stawiają... Będzie jakie pół dnia kłusem, ale jakby przyspieszyć, to bliżej się zda... Ale to śmierć czysta pchać się gdzie pułapek gęsto! Wracajcie. I tak drogi patrol nie ustąpi, bo kierym odjeżdżał, to w uszy mi wpadło, że przepustki jakie będą wprowadzać.

-Dziękuję, żołnierzu, ale mamy ważniejsze sprawy.

Mężczyzna złapał się za głowę poprawiając zakrwawiony opatrunek. Widzieli jak na jego obliczu maluje się gorycz.

-W takim razie, z bogiem jedźcie... Ja do Rashfield zdążam ostrzec tamtejszy garnizon... Z bogiem – ponowił szeptem.

Wingo przeżegnał się by nie wzbudzać podejrzeń, co żołnierz z ulgą na sercu odebrał jako ciche błogosławieństwo ze strony mnicha. Skinął mu głową na podziękowanie, po czym ruszył przed siebie, na południowy zachód.

Nera popatrzyła nerwowo po zebranych, po czym chwyciła cugle konia Sindeyi i gwizdnęła do jadących za nimi krasnoluda i człowieka.

-Morite, co robisz? – Spytała jasnowłosa kapłanka nie rozumiejąc reakcji.

-Przyspieszymy... Póki rozkładają posterunki może jakoś obok nich przejedziemy, nie chcę nadrabiać dnia jazdy przez las.

-Oszalałaś...

-Mamy za sobą pościg, możliwe, że ich zgubiliśmy, ale jednak nie warto ryzykować. Jeśli my przejedziemy, a żołnierze zamkną linie za nami, to nie my będziemy mieli dłuższą drogę tylko sługusy z Deirunu. Nie mów mi proszę, że jesteś na tyle głupia, Delconda, by tego nie zrozumieć.

-Ale... – wtrącił mnich. – Mogą nas ustrzelić!

Białoskóra spojrzała nań wykrzywiając gniewnie brwi.

-Nikt wam nie każe za nami jechać. – Skwitowała zimnym głosem.

Chłopaka odrobinę zatkało. Jechali przecież kilka dni, uratowali jej życie, to znaczy chyba, bo możliwe, że poradziłaby sobie sama, no ale bez koni, które ukradł młody adept magicznej akademii, dotarcie tam gdzie chciała i uniknięcie pościgu stałoby się niemal niemożliwe... Choć z drugiej strony, co on tam wie o elfach, tylko tyle co się naczytał w książkach i tyle co zdążył popatrzeć.

-Każe, nie każe – sapnął Baflin – pszaje, nie pszaje, ale tego bajtla widzioły szubrawce i jak on kajn kroka nie postawi, to jo sztopnę z nim! Adyć jak on nie pójdzie, to go chyco i bedo torturować coby o was cosikej pisnął. O nie chopie, my jadziem z wami!

Wojowniczka zignorowała słowa krasnoluda naciągając kaptur. Spięła konia piętami, po czym pomknęła przed siebie galopem, wlekąc ze sobą podejrzanie spokojną Sindeyę.

Wingo i Balfin popatrzyli po sobie, po czym także ruszyli poganiając swego wierzchowca palcatem. Dogonią ich, ale potem może być gorzej. Nera nie wygląda na ciężką, Sindeya tym bardziej, a Winga to w porównaniu z nimi w ogóle nie było, ale Baflin ciążył na zipiącej kobyle, niczym pańszczyzna na bezdzietnym chłopie. Ciągle jechali z tyłu i bynajmniej nie z tego powodu, że ktoś im kazał, Nera nawet nalegała by jechali przodem, bo to w końcu „tutejsi” i znają się na wszelkiej sztuce komunikacji od plebsu począwszy, na uczonych kończąc, ale co najważniejsze, gdyby atakowali bandyci, czy wpadli w jaką pułapkę, bełty i strzały zrobiłyby z nich sita w pierwszej kolejności. Niestety koń Baflina i Winga często się męczył, a krępy woj nigdy nie widział przyczyny w sobie i w drobnym szczególe, że jeździ w pełnym, wojennym rynsztunku złożonym z kolczug, fartuchów skór, płyt i płytek, hełmu, karwszy, nagolenic i zestawu aż sześciu toporów... Nie jakiś tam małych toporów do rzucania, tylko zwykłych, takich jakich używają niektórzy żołnierze za swą broń główną.

Choć i tak w jego przypadku najcięższe zdały się być metalowe ozdobniki wplecione w brodę i we włosy, przypominające grawerowane śruby, nity i gwoździe... I szczerze mówiąc to były śruby, nity i gwoździe, tyle, że uprzednio oczyszczone i ozdobione skromnymi rycinkami. Wingo nawet twierdził, że owa ozdoba jest całkiem klimatyczna.

Gnali przed siebie na północny wschód, ku górom na horyzoncie, ku niebezpieczeństwom, ku lądom pełnym przemocy... ku kolejnej gospodzie, gdzie zaserwują pyszną pieczeń jagnięcą... i zimne piwo... i ciepłe łóżko... i nie będzie wujka.

***

-Sądzisz zatem, Izabelo, że należy pobłażać przestępcom? – Pytał książę zanurzony w ciekawej dyspucie.

Jechali obok siebie, wraz z całym orszakiem służby i gości, w stronę gęstego boru na krańcu stołecznego parku. Znacznie oddalili się od pałacu, choć znajdowali się na rozległych zielonych terenach uważanych za pałacowe ogrody, co za tym idzie w kwestii formalnej, nawet odrobinę nie oddalili się poza dwór. Minęli już ogrody, te sensu stricte właściwe z kwieciem, żywopłotami, ławeczkami, jeziorkami i altankami, teraz jechali spokojnie przez niezalesioną polanę, długą, szeroką i lekko pofałdowaną, którą notabene porastał specyficzny gatunek trawy. Cesarz kazał zwieźć nasiona i sadzonki z dalekiego wschodu, by pokryć park jedyną w swoim rodzaju zielenią, nigdy nie blednącą, czy ciemniejącą, zawsze soczystą i zawsze świeżą, co więcej niebywale trwałą. Niezależnie od pory roku liście nie więdły i nie marniały, a ich wytrzymałe korzenie, nie pozwalały nawet najsilniejszym kretom wybyć na powierzchnie. Trawa sama niszczyła chwasty, kilka godzin po zdeptaniu prostowała się, a żadne zwierze nie chciało jej jeść. Liście nigdy nie rosły za krótkie i nigdy nie za długie. Oczywiście samo spojrzenie na trawnik tego nie powie, choć gdyby przyjrzeć się sprawie bliżej, można by uznać, że Ferdynand Józef, łaskawy cesarz, nigdy nie sądzony o pychę, postawił swej dynastii najwspanialszy pomnik o jakim można zamarzyć. Pomnik z łagodnej zieleni, miłej i przyjemnej, dającej spokój i ukojenie. Miękkiej, że można nań spać, ale i wytrzymałej, niezmiennej, wiernej swej tradycyjnej formie – wiecznej ostoi konserwatyzmu... Ród Ostrindów, serce i dusza Zaudrańskiego Cesarstwa, które jak i swoja władza kocha tradycję bardziej niż zdrowe zmysły. Będąc jednak szczerym należałoby ujawnić prawdziwy powód istnienia tego „trawnika”, o wiele prostszy, a może nawet romantyczny, zależy jak na to spojrzeć... Ot dla kochanej małżonki, a matki Franciszka i jego brata, cesarz postanowił obrócić część ogrodów w krajobraz jej części świata, landszaft królestw wschodu i choć to tylko trawa, nic nadzwyczajnego, to dla niej znaczyło wiele. Franciszek wspominał tę opowieść dobrze i często oglądał portret swej matki na tle innych przodków, przypominając sobie skąd u niego kręcone włosy. Właśnie po matce, po krainach wschodu.

Przemierzali ten piękny, szeroki i długi pas zieleni tak soczystej, że aż budzącej pragnienie do spicia rosy z listków huśtających się na wietrze. Podróżników upajał wiecznie żywy zapach świeżej trawy, co obudziło w nich wiosenne nastroje.

Izabela siedziała bokiem na cętkowanej klaczy i razem z Franciszkiem, jechała odrobinę z boku kordonu rozbawionych gości. Książę cieszył się, że ta jest mu przychylna towarzyszyć, tylko ten barczysty drab w złotej łuskowej zbroi jadący za nimi odrobinę go niepokoił. Nie żeby go o coś podejrzewał, czy czegoś się obawiał, bo przecież Hanse też ma go na oku, ale chyba nikt nie czuje się dobrze, gdy ktoś ciągle spoziera złowrogo na plecy, jakby podejrzewając księcia o zamach na Izabelę lub gorsze rzeczy.

-Tego nie twierdzę, Franciszku, uważam jednak, że niewola to przypadłość ujmująca ludzkiej godności. Ktoś kto praktykuje niewolnictwo w jakimkolwiek celu, ujmuje godności krzywdzonemu i sobie.

Rozmawiali teraz o prawie Zaudrańskim, co dla księcia było wprost niesamowite! Sama rozmowa z nią sprawiała mu przyjemność i ona zdawała się być równie zafascynowana. We wszystkim, o czym rozmawiali znajdowali się na równej płaszczyźnie, stając w interesującym wyzwaniu słownych gladiatorów uzbrojonych w argumenty. Dawno nie czuł takiej przyjemności z rozmowy i wreszcie mógł wypowiedzieć się na poważne tematy, nie przez śmiech, jak z Edmundem czy damami jakie zjeżdżały na dwór z różnych krańców państwa. Zabrnęli głęboko, jak ciśnięty w studnię kamień, poważniejąc. Franciszkowi wydało się, że ma przynajmniej dwadzieścia lat i właśnie skończył ważną akademię prawa. Ani przez chwilę nie nudził się w jej obecności.

-Rozumiem, Izabelo, ale o takim ujęciu godności można by mówić, gdyby wtargnąć do cudzego kraju, zakuć gmin w kajdany za nic i wymagać od nich wysiłku w granicach upodlenia. Ale u nas to powszechnie stosowane prawo stawia jasno, że za kradzież lub inny poważny występek, jak choćby przekupstwo, a nie mogąc wypłacić grzywny, trzeba ją w niewoli odpracować. Tedy to zakuty w kajdany i oddany pod listem robotniczym do pracy w czyimś majątku, niejako samemu godzi się na ujęcie godności i wpędzenie w niewolę, bo wszak łamiąc prawo składa „podpis na dokumencie”. Dokumencie będącym zgodą na założenie sobie kajdan. W takim razie on sam jest sobie winowajcą i sam jest sobie katem, przyczyną swego upodlenia, ujęcia godności. – Franciszek dowodził swoich racji jak mógł i po raz pierwszy mógł pochwalić się zdaniem na temat tego co naprawdę uważał za słuszne.

Izabela niekiedy mu potakiwała, niekiedy milczała, a niekiedy uśmiechała się z lekką nutką pobłażania dla śmieszności o jakich książę prawił, wkraczając na chwiejne grunty, szczególnie w zagadnieniach tyczących się muzyki i ogólnie rzecz ujmując, sztuki, gdzie to młoda arystokratka wiodła prym w dysputach.

-Gdyby to było takie proste, Franciszku, być może byłabym skłonna się z tobą zgodzić, ale pamiętaj, że ta kara ledwo równa się prawdziwej sprawiedliwości.

-Czemu tak sądzisz?

-Bo przecież jeden skradnie mało, a na szczytny cel, bo na ratowanie od głodu rodziny, a popadnie w niewolę, inny skradnie dużo, dla chuci i kąpieli w drogim winie i też popadnie w niewolę. Ale jeden może trafić na pana, który go będzie bił, głodził, przypinał łańcuchem do pręgierza za karę, by ten przez całą noc kontemplował swą niedolę... A drugi? Drugi może trafić na miłego, spokojnego pana, któremu nie w głowie krzyczenie i bicie ludzi, tylko spokój, a takiego przestępcę zatrudni do wycierania kurzy. Co w tym za sprawiedliwość? Ktoś kto dozwala na takie „nieproporcje”, czy sam nie jest współwinny niesprawiedliwości?

Franciszek zaśmiał się cicho wspominając jej słowa.

-Słusznie zauważyłaś, Izabelo, „może” trafić... może trafić na srogiego pana, a może trafić na spokojnego. My możemy dojechać do lasu i może nas piorun trafić, albo może się drzewo na nas przewrócić i zginiemy - żartował sobie z niej. – To jednak nie zmienia faktu, że przestępstwo jest przestępstwem, kara karą i nawet taki biedny człek, co dla rodziny kradnie winien się wpierw zastanowić co czyni, bo właśnie MOŻE – podkreślił słowo unosząc wysoko palec. – Może trafić na krwi żądnego oprawcę... I to prawdziwa siła tego systemu. Skłania do zastanowienia się „co ja właśnie robię”. Konsekwencje są nie do przewidzenia, a to zdrowo wpływa na ludzi myślących, zdrowych na umyśle.

-Co przez to rozumieć, książę?

-Jeśli komuś naprawdę zależy na rodzinie, to będzie nań pracował i nie podejmie się ryzyka by popaść w niepewną niewolę, być bitym i pozwolić by rodzina głodowała, prawda?

-Ludzie postępują różnie, Franciszku, i w chwilach opresji tracą zmysły.

-Ale przestępstwo, to przestępstwo, nic tego nie zmieni. Prawo musi być surowe dla takich przypadków, bo inaczej cóż z nas zostanie?

Znów spojrzała na niego w ten sposób, w jaki patrzy nauczyciel na niesfornego ucznia. Uśmiechnęła się z zaklęciem wyniosłości wymalowanym na ślicznej twarzy.

-A niewolnictwo, to niewolnictwo, wielki dżokeju, nic tego nie zmieni. Sąd moralny musi być surowy na każdą próbę upodlenia życia ludzkiego, bo inaczej cóż z nas zostanie?

Znów z niego zadrwiła obracając jego słowa dla własnej potrzeby. Za każdym razem gdy to robiła, nazywała go w jakiś niby pochlebny sposób, podkreślając jego „wielkość”, lecz negując „książęcość”. Wielki dżokej, cóż za ironia... Jakby poziom jego omylnej wypowiedzi i spudłowanego stanowiska nie pasował do intelektu księcia, a idealnie pasował do kogoś, kto na prawie i etyce zna się „świetnie”, dokładnie tak, jak jakiś dżokej. Te uszczypliwe odpowiedzi, które jakiś inny starszy arystokrata i podobnie inteligentny jak przeciętny baron potraktowałby pewnie jako komplement, Franciszka wcale nie raziły. Oboje mieli swoją rację, ale on czasami odpowiadał zbyt zarozumiale nie zastanawiając się nad tym co mówi. Dobrze, że zwraca mu na to uwagę, przynajmniej wie gdzie popełnia błędy, gdzie nie przemyśli a powie, gdzie recytuje wryte w pamięć maksymy żywcem wyrwane z konwenansu i tradycji.

Jechali obok siebie prawiąc sobie uśmieszki.

-Czy mamy być zbyt pobłażliwi, Izabelo? I zbyt słabi?

-A czy dobrze jest być zbyt okrutnym, książę?

-Oczywiście, że nie, ale nikt nie karze niewinnego za bycie niewinnym, a surowe prawo strzeże niewinnego, przed winnym potencjalnie.

-Być może to i prawda, lecz ja nie apeluję, Franciszku, by prawo łagodzić, ani zaostrzać.

-Cóż zatem?

-By w oczach prawa mieć umiar... Poza tym, jeśli władca jest dobry, nie okrutny, to winien dbać o to, by ten biedak kradnący dla rodziny, o którym mówiłam, nigdy nie popadł w niewolę.

-Ale prawo nie może robić wyjątków...

-Nie do tego zmierzam, wielki dżokeju - zaśmiała się cichutko, przerywając jego wypowiedź. – Władca dobry winien tak dbać o swój lud, by taki biedny człowiek nie cierpiał głodu wraz z bliźnimi i by nie musiał dla nich kraść... Nieprawdaż?

Franciszek nie mógł się z tym nie zgodzić, to właśnie instytucja władcy działać na korzyść jemu służących, by służący odpłacili się równą korzyścią... Coś jednak przed nim ukryła.

-Masz, Izabelo, na myśli przekupstwo? Rozdawanie dóbr, jedzenia?

-Czemu nie – beztrosko wzruszyła ramionami. – Jeśli to skuteczne.

-Kiedy kraj wtedy zubożeć może dosyć szybko, a ludzie popadną w leniwe nastroje. Moim mniemaniem, lepiej stworzyć ludowi, od gminu, przez szlachtę, po magnatów, warunki do dorobienia się, czyż nie jest to bardziej sprawiedliwe rozwiązanie?

-Niby jest... – Podjęła jego myśl zastanawiając się jak wytłumaczyć mu pewną ważną kwestię. –Ja broń Panie Sądu nie uważam, że to źle, bo wtedy konsekwencje działań nieumyślnych spadają na nich samych, nie na dynastię rządzącą. Tylko oni winni są swego ubóstwa, a prym w takim świecie wiodą ludzie obdarzani intelektem – poklepała się opuszkiem palca po ustach. – Niemniej jednak, są też ludzie bezrozumni i to w zdecydowanej przewadze, których to nie obchodzi. I na nich należy uważać, rozdawać im dobra, chleb i sypać komplementy, bo inaczej każdy z osobna mały, zbiorą się w drużynę, gdzie z racji liczebności serca im rosną i rwać się chcą do powstań.

-Nie widzę jednak przyczyny, by im pobłażać. Jeśli bezrozumni to niech dostaną nauczkę od życia, a jeśli buntów im się zachciewa, to żadna w tym nieścisłość posłać po nich milicję, stawić przed sąd, a prowodyrów stracić przed motłochem.

Izabela spochmurniała opuszczając głowę i popadając w zadumę. Wyglądała jak ofiara śnieżnej zamieci, zbladła i zesztywniała z trudem łapiąc oddech.

-Kiedyś i ja byłam zgodna tak sądzić... Teraz nie przyznam ci racji, książę, gdy mówisz o tych sprawach z takim spokojem, a mój kraj w ruinie leży spływając krwią, przez właśnie taką kolej rzeczy.

Jakiż z niego idiota! Chciał uderzyć się w czoło lecz to nie na miejscu. Pokornie opuścił głowę kłaniając się w siodle.

-Proszę o wybaczenie... Nie miałem w zamiarze...

-Nie przepraszaj Franciszku, - odpowiedziała cicho. – Oboje jesteśmy zbyt młodzi by znać dobrze świat, co dopiero mieć nań faktyczny wpływ... Czuję, że to ja powinnam ci podziękować.

-Nie musisz mi za nic dziękować, poza tym, za co byś mogła? Nic takiego nie czynię by cię rozbawić, a widzę, że co i rusz wpędzam cię w melancholię.

-Dziękuję za to, że przepraszasz...

Nastała chwila krępującej ciszy między nimi. Mógłby ją przytulić, objąć, a gdyby był grubiańskim chamem, nawet złapać za ramiona i „szurnąć”, ale jest księciem, ona markizą... Im nie wypada.

Obserwowali ich goście jadący obok, obserwował konwenans oraz tradycja. Między jej, a jego koniem, tylko łokieć odstępu wypełnionego powietrzem. Powietrzem zimnym i trującym.

Chciałby jej pomóc, ale arystokracja radzi sobie sama z ranami wnętrza. Nie zdradza problemów, te istnieją tylko dla danego magnata czy magnatki. Kiedy krwawią, sami muszą się opatrywać, kiedy oko chce płakać, musi pozostać suche jak wypalony w słońcu głaz. Jedno spojrzenie na smutną twarz Izabeli Karoliny, powiedziało Franciszkowi, jaka jest silna i jaki charakter winien mieć prawdziwy arystokrata – kamienny. Każda inna czy to chłopka, czy mieszczanka, czy niżej urodzona szlachcianka, roniłaby łzy łkając jak nieporadne dziecko.

Izabela w ciszy siedziała bokiem na siodle z opuszczoną lekko głową. Oczy nawet odrobinę nie zaszklone. Mimo tego wiedział co przeżywa.

Obok księcia zjawił się Hanse, popędzając kasztanowego rumaka. Na plecach barczystego zbrojnego wisiało pokaźnych rozmiarów zawiniątko. Szepnął kilka słów na ucho księcia, po czym ten odwrócił się do towarzyszki podróży.

-Wybacz Izabelo, zaraz do ciebie dołączę.

Gdy skinęła głową, wraz z Hansem oddalili się na bok przedyskutować pewną ważną sprawę. Franciszek rzucił jeszcze kilka spojrzeń na jadących odrobinę dalej gości, upewniając się, że na pewno nikt ich nie usłyszy.

-Tym razem nie chcę pomyłek.

-Tak, jaśnie panie - syknął groźny weteran. – Sam dopilnuję, by wszystko ułożyło się zgodnie z planem.

-Wypuść niedźwiedzia i postrzel na ćwierć mili od skraju lasu. - Gestykulując podkreślał wagę każdego słowa, tak by mieć pewność, że sługa wykona rozkaz co do joty.

-Tak się stanie...

-Masz ten bełt?

-Tak, wasza miłość. Zmartwienie mnie jeno bierze, że jak będziem za długo zwlekać, to się nie w czas rozpuści.

-W takim razie, ruszaj. – Mruknął Franciszek uderzając weterana w ramię. – Nie ma czasu do stracenia.

Zbrojny podkręcił siwy wąs, skinął głową, po czym spiął konia i błyskawicznie pognał w stronę pobliskiego lasu, wypełniać rozkazy.

Nie minęło wiele czasu zanim kordon jeźdźców dotarł do cienistego boru. Zatrzymali się przed starym lasem przodków Ostrindów, który był otoczony niemal boską czcią. Dla jednych zwyczajny stary las o nadnaturalnie mięsistych drzewach i zadbanych szlakach spacerowych ukrytych między zaroślami dziczy, miejsce, w którym niektórzy władcy Cesarstwa mieli w zwyczaju wyprawiać wesela lub gościć rady zielarzy. Dla drugich, groźne miejsce, gdzie natura truje swych gospodarzy, sącząc w ich usta dźwięki, głosy i obrazy powracające nocą, zmieniające sny w koszmary. Podobnie jak trawa na parkowych łąkach, tak i las nie był zwyczajny. Drzewa co obchodzą w „tłuszcz”, krzewy wiecznie wydające owoce, gleba, która gości wszelkiego rodzaju rośliny, od pustynnych, po te z górskich szczytów, rosnące na skałach lub lodzie... Przeklęte soki płynące w rzeczkach, strumieniach i jeziorkach, opium dla zwierząt, które skosztowawszy wód owego boru tracą chęć do powrotu na dawne terytoria. Smak narkotyku i jego woń, jak powróz na szyi ściąga zwierzynę w iluzjonistycznym transie. Iluż to cesarzy oszalało od picia z tych strumieni porzucając pałac, lud i wiodąc żywot „szczęśliwego” samotnika...

Oaza dobrej zabawy.

Dla Franciszka, żaden problem, wystarczy nie pić tutejszej wody. W końcu to arystokraci, raczej skłonni częstować się winem.

Zsiedli z koni, gdy powitał ich zwodniczo słodki zapach lasu. Niemal odczuwalny na języku palony cukier, karmel - perfum co skraplał się w gardle, podsycając apetyt. Wspaniały zapach...

Silne pnie dębów, buków, habrzyc, białych sfajstanów, brzóz, jesionów, olszyn, topoli, klonów, karbadów, lip, wiązów, akacji, kasztanowców. Wszystkie wyglądały, jakby starały się ukryć swą chorobę, swój prawdziwy, zdeformowany kształt. Pnie straszyły mięsistą korą, tak grubą i naprężoną, że przypominającą rozstępy na bokach obłożnie chorego. Straszliwy las...

Nie. Nie straszliwy... Wspaniały, piękny, słodki.

Wspaniały zapach, piękny zapach, słodki zapach...

Goście zanurzyli się w las zostawiając służbę z końmi i im dalej weń wkraczali, tym lepszy nastrój zdawał się im sprzyjać. Franciszek zdjął czerwoną kurtkę i zamienił na swoją specjalną, szczęśliwą, przeznaczoną do polowania. Blisko pięćdziesięciu myśliwych, każdy z kuszą i co najmniej jednym sługą od naciągania broni i noszenia zapasowej sztuki.

Młody książę pozwolił zuchwałym starszym magnatom pobłądzić trochę po lesie, a miał w tym ukryty cel. Oczywiście zanim Hanse wypuści niedźwiedzia i zanim ten dotrze do pasma liściastych drzew, przez który błądzili podstarzali hrabiowie, baronowie i inni dżentelmeni hałasując przy tym jak spadająca lawina głazów, on będzie miał czas dla Izabeli. Czuł nawet, że powinien jej ofiarować te chwile, winien wykorzystać je na rozchmurzenie jej, pocieszenie, rozbawienie jakąś ciekawą anegdotą, historią z życia lub zmyśloną.

Ta myśl wprowadzała go w konsternację... Rzadko kiedy czuł, że jest komuś coś dłużny, że musi coś zrobić w rekompensacie. Najczęściej czuł coś podobnego w stronę Edmunda, który poświęcając się na towarzyszenie Franciszkowi w wyprawach, nie mógł zajmować się rodziną, dla której zarabiał na dworze. Wtedy książę płacił mu dodatek do wynagrodzenia, z własnej kieszeni, choć to coś innego. Edmund pracował, wypełniał swoje obowiązki jako asystenta, adiutanta i przyjaciela-doradcy. Izabeli był winien coś więcej, nie z faktu, że cokolwiek dla Franciszka uczyniła, a nawet jeśli to sam nie wiedział tak na dobrą sprawę, „co takiego” ta piękna arystokratka z dalekiego zachodu mu ofiarowała. Był jej coś winien i czuł, że musi wypełnić jakiś obowiązek, nie jako książę w stronę wysoko urodzonej markizy, nie jako mężczyzna w stronę kobiety, nie jako Franciszek Leopold w stronę Izabeli Karoliny, ale jako człowiek w stronę człowieka. Sama jej obecność zbijała zeń kamienny osad konwenansu – naleciałość, jaka oplątała go w skorupę coraz grubszą i grubszą, taką samą skorupę, która zrobiła z kuzynki Klaudii słodką idiotkę, z landgrafa prowincji Stalfortz skończonego błazna, z Kordiana Steinera pyszałkowatego bawidamka bez ambicji większej ponad konsumpcję tego, co nakradł za swoje wierszydła.

Był jej winny ludzki odruch, przyjacielski gest...

A w tym czasie niech błądzą tak jak według planu. Niech się skradają mierząc do krzaków i zarośli poprzez zamglone monokle. Niech któryś wezwie: „Na Adrena! Niedźwiedź!” Zagrajcie mu symfonie, uwerturę dla młodego myśliwego by mógł wejść na scenę i zwieńczyć dzieło śmiertelnym ukłuciem.

Tylko, żeby Hanse nie zawiódł...

Goście dotarli do szerokiej altanki, gdzie zaserwowano poczęstunek, lecz głównie trunki, dosyć mocne nierozcieńczane wina, by zagłuszyć działanie tutejszego powietrza. Franciszek wprowadził Izabelę po schodkach na zadaszony podest, gdzie wypoczywały damy, oczekując przybycia swych mężów, bądź chwilowych partnerów z polowania. Książę chwycił lampkę wina, choć nie miał zamiaru jej pić, ostre zmysły będą mu potrzebne, Miast tego zaciągnął się alkoholowym zapachem, co w zupełności wystarczyło, by zneutralizować efekty uboczne oddychania tutejszym powietrzem na najbliższą godzinę.

Podał lampkę Izabeli, a ona odebrała ją uśmiechając się w podziękowaniu.

Przy altance przyczaiła się grupka mężczyzn w tym służba i goście, którzy nie mieli ochoty biegać po lesie, w tym tajemniczy przyboczny gwardzista młodej arystokratki.

Jurgen Flanda... Gdzieś słyszał to nazwisko, ale nie mógł przypomnieć sobie gdzie... A może po prostu miesza mu się w głowie od słodkiej narkozy i receptorów podrażnionych ostrym alkoholem? Nie ważne, może jakiś weteran? Kogo to obchodzi, jest cały czas na widoku...

Wokół altanki gęsty baldachim masywnych skręconych gałęzi, oblepionych soczyście zielonym grubym listowiem. Gdyby się bliżej przyjrzeć otoczeniu, można by stwierdzić, że przyroda w tym lesie zwariowała lub zeń uciekła, ustępując miejsca chaosowi. Taka kombinacja ziół, roślin, zwierząt, mchów, grzybów, krzewów, a nawet paproci, traw, czy wodorostów w jeziorkach, wytworzyła jedynego rodzaju spójną symbiotyczną istotę, zgłębianą co roku przez przyjezdnych zielarzy i medyków sypiących w kiesę cesarską ciężki pieniądz.

Spoglądali na grube liście pobliskiej akacji, pulchne niczym małe poduszeczki, przepełnione uzależniającymi sokami, kolejnym źródłem dochodu cesarstwa, dosyć nieoficjalnym.

Zieleń, zieleń, soczysta, kusząca zieleń, gigantyczny organizm, żywiący się tym co żywe. Zapach, co ściąga w zarośla zwierzynę, zwierzynę, która nie chce odejść, która żyje długo i szczęśliwie aż padnie i sama zmieni się w pokarm dla wygłodniałych korzeni.

Na wygodnych siedziskach altany rozsiedli się biwakujący, gaworząc i zapominając o troskach. Franciszek ze smutkiem zauważył, że już zapomnieli o jego wyczynie, choć to może i dobrze, bo znów zajęli się sobą i nie gapili się co i rusz na księcia i viańską uciekinierkę.

-Słyszałaś może, Izabelo, o niejakim Raimundusie Ślepym?

Popatrzyła nań unosząc jedną brew, zaskoczona zmianą tematu.

-Nie, Franciszku, a powinnam go znać? – Spytała sądząc, że to jakaś znaczna osoba, o której można poważnie porozmawiać i wyciągnąć jakieś życiowe lekcje.

-Pozwól zatem, że przybliżę ci jego sylwetkę - zaśmiał się naciągając na głowę zieloną myśliwską czapkę z piórkiem.

-Zamieniam się w słuch. - Jej twarz przyozdobił uśmiech, gdy z nastroju w jaki wprawił się jej rozmówca wyczytała, że pewnie opowie jej o jakiejś humorystycznej postaci lokalnego folkloru.

-Był niegdyś taki człek, rzekomo żyjący w czasach proroka Meheliasza... – Z rozbawieniem popatrzył na starszego, grubawego pana popijającego wino w gronie innych jemu podobnych „starszych panów”. - Choć baron Elgrend twierdzi, że miał go zaszczyt spotkać...

Oboje zaśmiali się cichutko.

-W każdym razie - kontynuował książę. – Było to na długo zanim ludzkość poznała co to cnoty, a zgorszenie i rozpusta była czymś codziennym, powszednim jak woda.

-Jeśli mogę wtrącić, Franciszku – obok niego z uśmiechem na twarzy, zjawił się Edmund, wykonując głęboki pokłon w stronę Izabeli. – Chyba nie wiele się w świecie zmieniło.

Mrugnął okiem i znikł w tłumie gości pomagając służbie w roznoszeniu napojów.

Franciszek popatrzył jeszcze za nim ze zdumieniem, wysoko unosząc brwi.

-Czyżbym się miała gotować na występy innego, wielkiego jeźdźca? – Zaśmiała się cicho młoda arystokratka, widząc jak przyjaciel Franciszka lawiruje tu i tam, między ludźmi i stołami, zabawiając zebranych.

-Proszę się nim nie przejmować... Choć, muszę przyznać, że rzekł prawdę. W takim razie pozwolisz, Izabelo, że sprostuję... Było to na długo zanim ludzkość, poznawszy cnoty, nauczyła się maskować codzienne zgorszenie i rozpustę konwenansem czy obyczajem.

Przytaknęła mu, co oczywiste. Trudno się w końcu z taką opinią nie zgodzić.

-I żył pośród ludzi pewien człek imieniem Raimundus, wiodąc zwykłe szare życie. Nie był ani bogaty, ani biedny, ani głodny, ani zbyt syty, ani za brzydki, ani zbyt przystojny, nie za niski, nie za wysoki, nie za silny i nie za słaby. Zwyklejszego człeka ziemia pod naszymi stopami nie uświadczyła... Ale przede wszystkim był...

-Niech zgadnę – wtrąciła. – Ślepy?

Franciszek zamyślił się unosząc wskazujący palec.

-Nie zupełnie... Sęk w tym, że on chciał być ślepy.

-Chciał? Nonsens, cóż za przykra zachcianka... Czy był szalony?

-Nie, nie był szalony, a przynajmniej tak twierdzą duchowni, choć z nimi to wiadomo... – Zakręcił palcem przy skroni, a Izabela parsknęła śmiechem.

-Nie powinieneś tak mówić - skarciła go szeptem.

-Może i nie powinienem, ale oni obwołali „wzorem”, człeka, który chciał się pozbawić wzroku. Sama przyznasz, Izabelo, że to śmieszne... Niemniej jednak, najważniejsze jest to czemu chciał być ślepy. Nie mógł znieść widoku tego zgorszenia, rozpusty i chuci odstawianej nawet na świątynnych schodach, gdzie kapłanki dawnych, bluźnierczych bożków oddawały się za pieniądze, łącząc dwa najstarsze zawody w jednym ciele, nadając rozkoszy zabarwienia mistycznego, a z religii wypleniając nudę.

Znów zakręcił palcem przy skroni, naigrywając się z duchownych, co godziło, głęboko pod skorupę arystokratycznej powagi, w skryte poczucie humoru Izabeli Karoliny. W tradycji wiecznego poszanowania dla księży i religii, takie drobne „uszczypnięcia”, zdawały się niekiedy bardziej figlarne, niż łabędzie pióro całujące dotykiem obnażony bok lub stopę.

-Tak się składało, że Raimundus odwracał wzrok od każdej gorszącej go sceny. Jak sobie pewnie, pani, wyobrażasz, wyglądał dość komicznie maszerując ulicami z głową wbitą w chmury lub majtającą się na prawo i lewo. Co więcej, poszukiwał swego miejsca w mieście zepsucia i recepty na to jak oślepnąć, by wreszcie skończyły się jego męki. Tak się składa, że ówczesny władca miasta zaznał już tyle chuci, rozkoszy i luksusów, że wszystko się mu znudziło, wszczął zatem poszukiwania remedium na stary styl życia i kogoś kto pomoże mu wprowadzić nowe obyczaje.

-Pozwól, że się spytam - wtrąciła zainteresowana. – Czy nie mógł po prostu opuścić miasta? Nie musiałby się oślepiać...

Franciszek zaśmiał się, wspierając pod boki.

-Izabelo... Raimundus, nie był głupi, ale i nie był nazbyt inteligentny. W każdym razie, pewnego dnia emisariusze władcy miasta wyruszyli w długą podróż szukając sposobu na nowe życie. Jeden z nich, że był leniwy, postanowił zostać w mieście i ot siedząc z kurtyzanami i przyjaciółmi na targowym placu zauważył człowieka, który szedł przez rynek z wysoko uniesioną głową, ciągle się potykając. Żołnierz dokonawszy porannej ablucji, zapewne winem, zagarnął przechodnia, czemuż to bieży przez ulice miasta z wysoko uniesioną głową.

-I to on odkrył Raimundusa?

-Nie... Do tego stopnia się spił, że stracił przytomność... Ale uprzednio wyjawił jednej z kurtyzan szczegóły swej misji. Ta zainteresowana obietnicami króla miasta o wielkiej nagrodzie, sama postanowiła przejąć inicjatywę w swoje ręce, a że wszystkie „damy” znały Raimundusa ze swej wstrzemięźliwości, krążył nawet między nimi zakład, o dość sporą sumę pieniędzy, która pierwsza zaciągnie go w mroczny zakamarek i dopełni grzechu, kalając cnotliwego obywatela.

-Całkiem ciekawe, Franciszku. Wiele zwrotów... Udały się plany tej... kobiety?

-No, też nie bardzo... - Zaśmiał się książę. – Król miasta znudzony „rozrywkami”, nie chciał nawet słyszeć o dopuszczeniu kurtyzany, bo sądził, że to kolejna z młódek zakochanych w sobie, co to sądzą, że dowiedziawszy się jakiejś sensacji, wejdą na dwór i tak go „zaskoczą”, że pozwoli im zostać... Nic z tego. Jakby to ująć? Raimundus wpadł na dwór króla, bo pewien pies chwycił jego bochenek chleba i czmychnął w stronę pałacu. Biedak biegł i biegł i wpadł na dwór. Król był zaskoczony nawet nie tym, że Raimundus, zwykły mieszczan wtargnął w jego włości, nie tym, że wzrok miał wlepiony w niebo, a dłońmi szukał szwendającego się kundla z chlebem w zębach, ale tego, że zawołany nie poznał króla, ani miejsca w jakim się znajduje.

-Zabawne – zauważyła Izabela. - Nie zaprowadzi cię tam obowiązek, ni rozpusta, gdzie zawlecze głodny pies.

-Prawda.

-Tylko, jak to możliwe, że nie poznał króla? Chyba trudno nie znać swego władcy żyjąc w jego mieście?

-Cóż, Raimundus wciąż patrzył w niebo i nigdy nie widział ani króla, ani pałacu. To tak zaciekawiło znudzonego włodarza, że zadał mu pytanie „czemu”?

-Wtedy opowiedział o swoim sposobie?

-Tak, choć zażądał nagrody.

Towarzyszka rozmowy zaśmiała się cicho.

-No tak, w końcu nie był nazbyt inteligentny, ale nie był i głupi.

-Prawda, Izabelo. Spytał się króla, ile złota i srebra mógłby mu dać w zamian za radę. Król zerwał się nagle i rzucił: „Wszystko!” Obiecawszy, że go ozłoci, odprawił Raimundusa, gdy ten tylko opowiedział mu o zaletach życia w cnocie, spokoju i wstrzemięźliwości. Magnat wprowadził nowe zasady w całym mieście, każąc kobietom i mężczyznom okryć ciała, tak by nie prowokować zdrożnych myśli. Stosując postny tryb życia każda kolejna chuć odprawiana w pałacu króla co tydzień, nabierała smaku i wyrazu, a im dłuższe odstępy stosował król, tym lepiej się bawił, a każdy „raz” z chociażby jedną konkubiną był o wiele bardziej barwny, niż z dziesięcioma w starym trybie życia. Raimundus cieszył się, że wreszcie może patrzeć na ludzkie twarze i nie czuć zgorszenia, że wreszcie widzi ulice, rynki i nawet kundla. Sam znalazł sobie żonę, której nie poznał, a była nią kurtyzana, „przypadkiem”, od pewnego żołnierza znająca szczegóły dotyczące ozłocenia Raimundusa. A gdy wezwał go król przed swe oblicze, spytał: „Co zrobisz z obiecaną nagrodą?” Twierdził, że godnie spożyje lub podzieli się z potrzebującymi. Król pokazał mu skarb... Raimundus zobaczył górę złota, górę z błyszczących monet, a tworzył je kruszec, którego wcześniej nie widział. Blask słońca odbity w złocie uderzył w jego oczy i...

-Oślepił go? – Izabela spróbowała szczęścia.

Franciszek z zamyśleniem machnął pięścią.

-Nie... Ucieszył się jak nienormalny, a oślepł, od spółkowania z żoną, która wraz z zawodem odziedziczyła kilka „wędrownych schorzeń”.

Oboje parsknęli śmiechem rozmyślając nad trudnym losem Raimundusa Ślepego.

-Jaki jest morał tej historii, książę?

Franciszek marszcząc brwi podrapał się po brodzie, po czym beztrosko wzruszył ramionami.

-Nie mam zielonego pojęcia, Izabelo...

Na te słowa młoda arystokratka ponownie się zaśmiała. Cóż, to nawet miła odmiana.

-Ja jednak widzę w tym lekcję, o wielki dżokeju. – Sparodiowała skromny ukłon.

-Wiem Izabelo... To historia, z której każdy może coś wyciągnąć, sam nawet...

-Nie w tym rzecz, Franciszku - upiła zimnego wina z kielicha, w którym pływały małe kostki lodu.

-Nie? W takim razie jaką lekcję?

-Jeśli bajarz zbyt wieloma trunkami się raczy, potem plecie śmieszne historie.

-To szczera prawda...

-Widzę, książę, że lubisz o nieprzewidywalnych personach rozprawiać... To tak jak ja.

-Cieszy mnie to. Takie osoby są bardziej barwne, a ich historie pikantne.

-Dokładnie – uśmiechnęła się słodko. – Nigdy nie wiesz, książę, co się może stać. Koszmar zmienić w zabawę lub zabawę w koszmar... Niebezpieczny, zmienny, nieprzewidywalny. Ktoś łudzi się, że wszystko pójdzie po jego myśli, gdy w ostatniej chwili prawdziwy narrator obróci fabułą jak wicher rybackim kutrem.

***

Hanse siedział ukryty w małej budce na mięsistym drzewie. Na twarz naciągnął chustę, by nie czuć słodkiego powietrza. Wokół niego, gęstwina. Uwolnił niedźwiedzia wedle rozkazu, a teraz czekał, aż ten odrobinę się rozrusza, a przede wszystkim skieruje w odpowiednią stronę. Mierzył w niedźwiedzia z ciężkiej dalekosiężnej kuszy, pozostając cały czas w ukryciu, za plecami zwierzęcia.

Podkręcił siwy wąs...

Masywna brunatna sylwetka przemykała między konarami i pniami plącząc się we wszystkich możliwych kierunkach. Niedźwiedź był w zupełnie obcym mu otoczeniu, dziwnym, niezrozumiałym... chorym.

Hanse odwinął czarną szkatułę leżącą u jego boku. Powoli i ostrożnie ją otworzył. Wewnątrz pojemnika plującego obłoczkami zimnej mgiełki, jeden bełt.

Zimny, szklisty, wykonany z lodu.

Zagłębi się w ciało, rozpuści, żadnych śladów, żadnych poszlak...

Rana zostanie, choć podobna do zwykłego ukłucia ostrej gałęzi.

A wewnątrz?

Mężczyzna ujął delikatnie pocisk usadzając go na nawoskowanej rynience kuszy. W lodowym szpicu tkwi sekret... W czystej wodzie samotna, zielonkawa kropelka.

Kropelka, od której berserker zmienia się w potulną dziewkę.

Tak...

Wycelował, palec na cynglu.

-Zwróć tylko łba na zachód - syknął stary weteran.

Zwierzę zamotało się w korzenie i w szale jęło je gryźć, rwąc w strzępy. Niedźwiedź czuł niepokój, przeczuwał zgubę, lecz nie wiedział czyją. Ktoś dziś umrze. Nie był pewien, kto.... Ta prosta zwierzęca myśl, dodawała mu sił by jednak próbować się wyrwać z opresji, a nie poddać i leżeć czekając na śmierć.

Wykonał polecenie. Grzeczny miś.

Hanse pociągnął za spust, a cięciwa brzdęknęła jak zerwana struna.

Pocisk znikł z rynienki kuszy i w tym samym momencie weteran usłyszał szum, podejrzany dźwięk.

Lodowy pocisk roztrzaskał się tuż przed zwierzęciem!

To nóż!

W zamrożony bełt uderzył nóż!

Mały, srebrny, wypuszczony znikąd! Wyleciał z zarośli! Obracał się jak szalony! Szybki niczym błyskawica, niczym sam lodowaty pocisk! Przeciął powietrze!

Lecz gdzie jest teraz?! Kto tego dokonał?! Kto o tym wiedział i kto sabotuje jego działania?!

-Książę... – Mruknął weteran unosząc wysoko brwi.

Następcy tronu groziło niebezpieczeństwo! Nie powstrzyma wściekłego zwierza, które właśnie ruszyło na zachód, przestraszone odgłosem pękającego lodu.

***

Franciszek zagarnięty przez starszego kuzyna, zostawił swą towarzyszkę na altance, obiecując, że szybko wróci. Spokrewniony zeń pomniejszy landgraff, przystojny kawaler poprosił księcia o pomoc i radę. Ta miała tyczyć się śmierdzącego, pijanego człowieka, siedzącego w rozchełstanym, brudnym stroju przy krawędzi drogi. Pytał konkretnie o to, „Co z nim zrobić?”, a młody książę od razu wyczytał w oczach kuzyna z południowej prowincji, że nie chodzi o radę, co o zamaskowane pozwolenie na wyrzucenie cuchnącego przybłędy, na którego zaczęli narzekać zaproszeni goście.

Kordian smakuje owocu poniżenia. Nie wypada mu odejść. A gdyby tak postąpił, zhańbiłby się bardziej niż siedząc tu jako alkoholowy wrak człowieka przy zgromadzeniu arystokracji. Siedzi zatem, lecz resztkami godności dotrzymuje słowa danego następcy tronu, obiecawszy, że się zjawi, przybył i trwa. Gdyby teraz odszedł bez pozwolenia Franciszka, nie tylko wyszedłby na nie zadbanego pijusa i chama, ale także na niesłownego łgarza.

Franciszek patrzył nań z wyższością, a ten przełykał upokorzenie jak mógł, chyląc mu czoła i uprzejmie się uśmiechając. Kazał sługą zostawić Kordiana w spokoju i podać mu jakiś trunek. Towarzystwo nalegało...

-Wasza miłość! Kiedy to niemożność znieść taki odór. – Starszy mężczyzna w wypuczonym surducie, a w bieżącej rozmowie stronnik kuzyna, umartwiał się nad książęcym uchem.

-Ależ drodzy państwo, dobrze wiemy, że nie czuć jego zapachu, szczególnie w tym miejscu.

-Franciszku - zaczął przystojny dostojnik, krzyżując z nerwów ręce na piersi zamkniętej w elegancki, bogato zdobiony, granatowy frak. – Nie w tym kwestia! Takich facjat nie sprasza się w grono, gdzie i płeć piękna raczy zasiadać! Zrób coś z nim, proszę, bo Klaudia miauczeć zaczyna i gorszyć się oczywiście w moją stronę! Mówi, że dołoży wszelkich starań, bym nawet burgrabią nie został, jeśli szybko się z nim nie uporam... A ty wiesz Franciszku, że Klaudia ma wpływy!

-To twój problem... – Książę wzruszył ramionami. – Nie umiesz sobie poradzić z rozwydrzoną krewną i dajesz się jej ustawiać jak popadnie. Ty się wiń, Hermanie, że brak ci charakteru i zdecydowania.

-Franciszku, nalegam!

-Co? – Zaśmiał się następca tronu. – A niby to dlaczego miałbym spełnić twoje żądanie, skoro nie umiesz przeciwstawić się jakiejś pannicy. Gdybym zrobił o co prosisz, znaczyłoby, że mój charakter popadł w jeszcze głębszą miseradę niż twój! A uwidziałeś kiedy cesarza, czy generała, który miałby poddać się zachciankom, pierwszej, lepszej szlachcianki? Co dopiero jej chłopca na posyłki!

Znów obrócił fakty na swoją korzyść. Sam kuzyn nie mógł się nie zgodzić, jak i nie potrafił odpowiedzieć. Niepotrzebnie mówił o Klaudii...

-Wasza wysokość! – Ni stąd ni zowąd zjawił się biegnący z lasu sługa.

Wypadł z leśnego zaułka tak szybko, że niewielu go zauważyło, zupełnie jak błyskawica, czy oparzony wierzchowiec.

-Cóż to?!

-Panie - sapał sługa zatrzymując się przed księciem i ściągając z głowy białą peruczkę. – Wasza miłość... Niedźwiedź!

Wtem całe towarzystwo, które otaczało młodzieńca oraz to, które upajało się wolnym czasem pod altanką, w tym Izabela, spojrzeli na posłańca cichnąc jak umarli.

Czekali reakcji Franciszka, mierzącego posłańca poważnym spojrzeniem.

-Prowadź! – Rzucił z wyczuwalną nutą arogancji w głosie.

Podano mu kuszę i kołczan z bełtami, ten przyodział się w ekwipunek, a nie zajęło mu to dłużej niż kilka chwil. Ot dopełni obietnicy wczorajszego dnia. Już traktują go jako gospodarza tej wyprawy, teraz stanie się jej sensacją, a gdy wrócą do pałacu i plotki dodadzą mu polotu, na kilka dni przepoczwarzy się w bohatera! Poskramiacz szalonych koni! Bezbłędny myśliwy!

Zanim popędzili w gęstwinę, spojrzał jeszcze na niedawną towarzyszkę rozmowy, po czym wykonał głęboki pokłon zrywając z głowy myśliwską czapkę i zamiatając nią liście leżące u stóp.

Izabela zaczerwieniła się i odpowiedziała skinieniem głowy, „przebaczając” Franciszkowi konieczne zniknięcie, a przynajmniej tak odczytał to młody książę. Podobnie jego gest odnalazła Izabela Karolina, wiedząc, że gdyby mógł podejść do niej i coś powiedzieć, na pewno prosiłby o wybaczenie, że musi ją zostawić samą na dłużej.

-Tobie ofiaruję zdobyte trofeum. – Rzekł książę pewny siebie, zadziornie i szarmancko.

Choć trofeum jeszcze nie zdobyte, choć wiele miejsca zostało na błędy i pomyłki, to już wyprzedził siebie myślami. Już postawił poprzeczkę wyżej i już chciał ją przeskoczyć nie zważając, że po drugiej stronie materac jest wąski i krótki, a otoczony przepaścią odstraszyłby niejednego śmiałka.

Stań się sensacją...

Bądź im bohaterem!

A dla niej, nawet głupcem.

***

Biegł przed siebie wypatrując zwierza, o którym doniósł sługa. Tu i tam możni panowie czmychają ile sił w nogach w przeciwną stronę. Otyli, ciężcy, sapiący, ich głęboka zadyszka zdawała się być w spokojnym lesie głośniejsza, niż magnackie gaworzenie, także w ich wykonaniu. Ostrzegali Franciszka przed rozjuszoną bestią, co to porywa się opętańczo na kogo popadnie.

Czyżby Hanseowi nieudała się i ta misja?

Przez chwilę przemknęła mu myśl, że to może on planuje nań zamach. Jest najbliżej wszystkich środków zabezpieczeń, wie o wszystkich zamiarach i planach, z resztą Franciszek sam go o nich informuje... Nie, to nie może być on. Gdyby chciał już by to zrobił... A może chce by wszystko wyglądało na wypadek? Na pewno nie, nie jest tak głupi, to w końcu jego, ojciec wyznaczył na ochroniarza młodego księcia, gdyby coś się stało Franciszkowi, Hanse straciłby posadę i wynagrodzenie, a może i życie.

Biegł odgarniając łokciami liście przerośniętych paproci.

Trzymaj się Franciszku! Ktokolwiek chce pętle na twą grdykę założyć, ten jest tylko człekiem, tak jak ty i ma te same słabości. Zrób swoje, a potem przetrząśnij pałac i znajdź zdrajcę, obmyj dłonie w jego krwi i pokaż je światu, a przestraszą się i ustąpią drogi.

-Miłościwy panie... – sapnął sługa za jego plecami. – Racz baczyć pod nogi, grząsko po ostatnich opadach!

Racja...

Buty oblepione błotem cmokają w rozmokłym gruncie… i dobrze, może wykorzysta ten skromny atut. Skórzane, płaskie podeszwy, niosące w żwawych susach księcia, idealnie sprawdzały się w tym terenie, za to łapska ociężałego niedźwiedzia, pewnie już nurkują w brunatnej mazi. Wystarczy jeden strzał! Prosto między oczy.

Gęste zarośla opływając słodkim zapachem, za dotknięciem dłoni młodego myśliwego zwijały się niczym ramiona spłoszonej ośmiornicy. Las zdawał się żyć, choć to pewnie ułuda spowodowana wnikającym w nozdrza powietrzem, słodszym niż miód. Być może reszta myśliwych zobaczyła w niegroźnym niedźwiedziu, trzygłowego potwora lub kosmatego czerwia z głębin podziemi.

Bzdura...

Biegł przed siebie, a za nim mały orszak sług niosących broń z kołczanami pełnymi bełtów czy trudniących się usługą ładowania kusz. Niektórzy byli przerażeni i już wyglądali tak, jakby za chwilę chcieli rzucić cały ekwipunek i uciec ile sił w nogach, w przeciwną stronę.

Książę zatrzymał się! Coś przykuło jego uwagę, a konkretnie niski dźwięk.

Dudnienie, cmokanie błocka, głośny chlupot.

Pokażże się!

Rozglądał się po zaroślach, krzakach, krzewach i drzewach, lecz między żadnym konarem czy gałęzią obsianą soczystym zielonym listowiem nie dostrzegł hałasującego zwierza, a to było coraz bliżej. Słyszał dudniące łapy, bardzo szybko dudniące, znacznie za szybko! Poczuł jak jego szyję omiata chłodny wiatr, a hałas nadchodzi z zarośli przed nim, choć nie był tego absolutnie pewien. Echo biło ze wszech stron.

Niech to szlag! Zapomniał o jednej z najważniejszych reguł! Nie zaszedł niedźwiedzia, pozwalając wiatrom ponieść zapach spoconej skóry.

Lecz zwierze nie szarżowało z zamiarem tratowania Franciszka i jego spłoszonej świty. Nie pędziło by kłami roznieść ich na ochłapy... to zupełnie inny galop, opętańczy, pełen bojaźni i rozdrażnienia. Nie był równy i miarowy, a uderzenia łapsk plątały się ze sobą natężeniami dźwięku, jak w tańcu pijaków. Raz stąpał głośniej, raz ciszej, a to znaczyło, że krząta się, wierci i rozgląda za czymś. Ten las nie dość, że obłudny dla zmysłów to i orientacji. Gdyby nie wydeptane ścieżki i charakterystyczne drzewa, można by tu stracić pojęcie kierunku w mgnieniu oka. Młody książę wspomniał sobie pierwszą wizytę w cesarskim zagajniku, kiedy to cały świat zawirował jak bączek rozkręcony przez dłonie dziecka. Biedny zwierz musi się pewnie czuć jak na pustyni, tyle, że porośniętej drzewami, a pustyni z tego względu, że gdzie nie spojrzeć widzi się to samo – bezkres. Niedźwiedź pewnie biegł tak szybko bo spanikował. Zląkł się bezkresu i biegł przez las, próbując trafić na przesiekę, jak człek zagubiony na pustyni próbuje dotrzeć do oazy, łudząc się, że ta czeka za kolejną wydmą... Dookoła same wydmy, lecz gdzieś tam bezpieczeństwo, więc lepiej biec, niż bezczynnie stać...

A może się myli?

Książę powoli wspiął się na przewróconą zbutwiałą kłodę, klękając powoli i przytykając kolbę kuszy do ramienia. Wymierzył w krzaki i zarośla, w soczystą zieleń i bluszcze okrywające wiekowe konary. Teraz słyszał lepiej...

Jest gdzieś przed nim. Echo przestało go mamić.

Ma jeden strzał! Jeden i musi być celny! Prosto między oczy... Musi dać radę...

Kaczki, dzikie gęsi, bażanty i kuropatwy trafiał bezbłędnie, ale w poprzednich polowaniach, tylko jego palec naciskał na cyngiel.

Tu dochodzi obietnica, zdenerwowanie i strach przed przegraną, strach przed kompromitacją. A do tego Izabela, której nie może zawieść, rzucając jej przed nogi trofeum złożone nie z niedźwiedziego łba i skóry, lecz z obnażonych wad. Na cynglu dygotała dziesiątka palców, z czego tylko jego był realny i jako, tako stawiał opór reszcie. Rozum i strach chciały już naciskać, byleby nie narazić się na niebezpieczeństwo, byle trafić i mieć z głowy. Chęć zaimponowania Izabeli, kazała czekać i wzbraniać się do momentu, gdy poczuje smród niedźwiedziego oddechu i niczym głupiec wyzwoli bełt w ostatniej chwili, ryzykując zbędnie, dając przykład „nadzwyczajnego męstwa”. Co innego podpowiadała pycha, która sama popadła w zwątpienie, i telepała palcem księcia jakby dzieląc się zdenerwowaniem. Dalej żądza sławy! Ta w ogóle podpowiadała mu, by rzucił kuszę i udusił niedźwiedzia gołymi rękami. Natomiast strach przed porażką dał mu do myślenia i kazał zachować precyzyjną powagę, choć wraz z dopuszczeniem go do głosu przychodziły mdłości.

W tym całym natłoku zapomniał o technikach, nauce Hansea, a nawet o tym, że winien mocniej przycisnąć kolbę do ramienia.

Rzucił okiem na swoją świtę, która została nieco w tyle. Bali się podejść, lecz i bali się uciec. Większość z nich wiedziała, że lepiej samemu podłożyć się pod zęby niedźwiedzia, niż wpaść w ręce cesarskich inspektorów, którzy znają sposoby na wymuszenie „przyznania się” do zaniedbania. Tchórze... Nie ma w nich odpowiedniej motywacji, nie ma miłości dla dynastii, tylko strach. Prości – bydło o mentalności niewolnika.

Pan musi to zmienić, pan się postara, pan nauczy ich kochać, choćby z nich pasy drzeć.

Franciszek będzie panem... Już niedługo.

Wtem z krzewów wynurzył się ogromny brunatny kształt. Z początku wyglądał jak zwalająca się zboczem, pękata i zbutwiała kłoda. Po chwili wyraźnie widział - galopującego zwierza. Sprzed oczu znikła mgiełka niepewności lecz uderzył w nie zimny wiatr. Oczy szczypały, akurat teraz! Kiedy trzeba mierzyć... A może właśnie dlatego?! Może to fatum, zbędne zamyślenie?!

Myślał miast działać! Co teraz, jak, gdzie mierzyć, gdzie on jest, ile ma czasu, jaka odległość dzieli jego i bestię?!

Mrugnął prędko dwa razy! Trochę pomogło!

Uniósł kuszę w tym samym momencie, gdy biegnący ku niemu niedźwiedzi ryknął złowrogo obierając sobie księcia za cel.

Oboje skupili na sobie całą uwagę. Oboje stanowili dla siebie przeszkodę na drodze. Dla niedźwiedzia, cherlawy człowieczyna – przeszkodą do wolności. Dla Franciszka, wściekła bestia – przeszkodą do wielkości.

Zetrą się nie grotem i kłem, lecz chęcią, wolą, pragnieniem.

Susy coraz większe, szybsze i dłuższe stawia kosmaty stwór, a przy każdym nowym, masywne łapska wyrywają z wilgotnej ziemi kępy paproci, grudy błocka i zwiędłych liści. Ogromne zwierze.

Młody arystokrata czuł drżenie rąk. Znad rynienki kuszy widział łeb niedźwiedzia z szeroko rozwartym pyskiem. Od szeregu zębisk odrywały się krople śliny w takt galopu.

To przechył na lewą, to na prawą stronę, nie ma jak trafić!

Mrugnął jeszcze raz i pożałował. Cóż za prędkość zwierza!

Przed chwilą był kilka metrów od niego, teraz widzi białka jego ślepi!

Zabrakło mu tchu w piersi, naprężył mięśnie. Skurcz zmieszał się z paniką.

Cięciwa brzdęknęła, a bełt zagrzmiał jak tłusty trzmiel.

Omiotło go powietrze wypływające z niedźwiedziej gardzieli. Sparaliżował go ten straszliwy smród. Zesztywniał i zapomniał o całym świecie.

Runęły nań potężne łapska, a wkrótce potem i cały niedźwiedź.

Grzmotnął plecami w grunt, na szczęście grząski i miękki.

Cielsko niedźwiedzia przygniotło go do ziemi. Nie mógł się ruszać, futro właziło mu w oczy. Straszliwy ciężar! Nie może się ruszyć!

Bestia się nie poruszała. Leżała na nim nieruchomo.

Słyszał jednym uchem przyciśniętym do gleby, jak wokół niego skaczą jacyś ludzie tupiąc panicznie. Kilkoro dłoni wsunęło się między niego, a bestię.

To słudzy! Niech im bóg wynagrodzi, że choć teraz mieli chęć się ruszyć!

Odetchnął świeżym powietrzem, gdy mężczyźni go otaczający sturlali zeń kudłaty balast.

-Wasza miłość, wszystko w porządku?

-Wody, panie?

-Wezwać medyków?

Służba przekrzykiwała się nawzajem, próbując jakoś zabłysnąć przed przyszłym władcą.

-Wody... – Jęknął książę wstając z ziemi i oglądając martwe, tłuste bydle.

Uśmiechnął się do siebie, choć był to raczej uśmiech pusty. Ugodził stwora w samo czoło... Ma więcej szczęścia niż rozumu...

Pan musi czasem ryzykować.

Znów uśmiechnął się, lecz nie czuł szczęścia. Dopiął swego, osiągnął co obiecał, lecz coś w tym porządku zostało zachwiane. Coś tu jest nie tak jak należy. On, przyszły władca, musi ryzykować życie, by dowieść swoich racji przed bajdurzącym poeciną od siedmiu boleści, który jest ceniony nie tyle za swój kunszt co za znajomości? Ta myśl uwłaczała mu sama w sobie, bardziej niż obecność pana Steinera... Nieważne!

Spójrz na to z innej strony Franciszku. To lekcja, dobra jak każda inna, a dobra ponieważ wyciągniesz z niej wnioski i nie popełnisz drugi raz takiej głupoty, nie będziesz ryzykować chyba, że to konieczne.

Podano mu bukłak z wodą.

-Wspaniały strzał, wasza miłość, godzien mistrzowskiego miana. – Słudzy kłaniali się głęboko prawiąc sztuczne uśmieszki.

Chciał się napić... Zamiast tego oblał się wodą, spostrzegłszy, że jest oblepiony błockiem, w tym i na twarzy. Wygląda jak wieprz! Nie może się pokazać gościom w takim stanie.

-Moja kurta! – Krzyknął zdzierając z siebie ubłoconą koszulę.

Przyniesiono mu odzienie, wraz z kurtką słudzy przybyli z kilkoma parami spodni oraz naręczami ręczników.

-Franciszku! – Zjawił się Edmund. – Co z tobą?! Nic ci się nie stało?

-Nie. – Mruknął gniewnie, odpinając pasek.

-Kamień z serca... – Odetchnął przyjaciel ocierając pot z czoła.

-Nie stój tak, tylko pomóż mi się przebrać! – Skarcił go książę, a młody adiutant natychmiast jął poganiać służących, by ci chwycili koce oraz ręczniki i unosząc je wysoko, utworzyli polową przebieralnię.

Na polowaniu, niestety często można się pobrudzić, a w towarzystwie dbanie o czystość, szczególnie ubioru, jest nadzwyczaj ważne.

Mężczyźni w skórzanych ubiorach odciągnęli zabitego zwierza.

Franciszkowi podano czystą koszulą, kurtkę oraz spodnie. Obmywszy się wodą, oczyściwszy twarz, włosy, przebrał się nie chcąc odkładać na poczekanie nadchodzących chwil chwały. Nie zdawał sobie sprawy z tego jak bardzo się spocił. Nerwy zrobiły swoje, a teraz odpłynęły zmyte zimną wodą.

Osuszywszy się i poprawiwszy ułożenie ubrania, służba przyniosła mu róg bogato zdobiony srebrem i drogimi kamieniami.

Zadął weń z całej siły, trzy razy.

Dziś przyszło mu wygrać.

***

Kiedy dwójka pielgrzymów przemierzała złote krainy ciągnąc dalej na wschód, mijały ich kordony wozów opieczętowanych grubą warstwą eskorty niosącej cesarskie sztandary i państwowe barwy na mundurach. Vasyl z wątpliwym uśmiechem zauważał, jak żołnierze przyglądają się Numitorowi jadącemu tuż obok. To były te charakterystyczne spojrzenia, które rzuca się podejrzanej osobie. Wyglądali jakby chcieli go sprawdzić, przeszukać czy o coś spytać, lecz za razem nazbyt się go obawiali. Nic dziwnego, wystarczy nań spojrzeć. Czasami Vasyl bał się go na tyle, że rozważał czy nie warto byłoby uciec, ale z drugiej strony dreszcz przeszywał mu plecy na samą myśl, że olbrzym w czerni może się rozgniewać.

Rozgniewany Numitor... Vasyl pomyślał sobie, że to byłoby „coś” i tak na dobrą sprawę, gdyby zobaczył go gniewnego, odetchnąłby wreszcie z ulgą, bo to ta cisza i żelazny spokój nie znikający z jego twarzy dawał powody do trzymania go na oku. Numitor to zaiste człek tajemniczy... o ile można zwać go człekiem.

Gdyby jednak ten „człek”, a konkretnie „byt człekokształtny”, obnażył jakąś część swej osobowości, uniósł się, zdenerwował, krzyknął nienawistnie... byłby kimś poznanym. Póki co snuł się obok skonsternowanego Vasyla, jak czarna dziura pełna tajemnic i to najbardziej dręczyło młodego podróżnika. Jak każdy człowiek, obawiał się nieznanego, lecz jeszcze bardziej - obawiał się zadrzeć z nieznanym.

Jechali przez rzadki las pełen niskich drzew. Takich lasków dookoła pełno, wyrastały jak czarne łaty na krowim boku, wplatając się w krajobraz pełen uprawnych pól. Vasyl z zadowoleniem zauważył, że głównie jabłonie, grusze i inne drzewa owocowe stanowią rdzeń każdego z lasków, uzupełniane orzechami czy krzewami agrestu. Małe sady od pokoleń pielęgnowane przez zaudrańskich chłopów. Szkoda, że w młodym cesarstwie nie przyjęła się ta smakowita tradycja, by sąsiedzi na skraju swych pól sadzili małe laski pełne owoców, w których wypoczywali w czasie żniw lub urządzali sobie wesela na świeżym powietrzu. Naturalnie tradycją też było, by ojciec syna przekonał do opieki nad wspólnym sadem... A, że ojcowie swoich synów lubili przekonywać pasem do obowiązków, to już inna cecha tychże ziem i tradycji.

W prawie każdym z lasków wybudowano skromny zajazd bez gospodarza czy wykwintnych trunków. Choć zwano te budowle „zajazdami” w fakcie były to jedynie puste chaty z szeregiem prycz i stołów oraz zapasem wody w beczkach. W takich schroniskach mogli się posilić chłopi, skryć się przed upałem lub deszczem, albo zmęczeni podróżnicy, którzy nie chcieli kolejny dzień spać na twardym gruncie.

Właśnie zbliżali się do takiego prostego budynku skrytego w cieniu jakim obdarowywał podróżników owocowy las. Wewnątrz najwyraźniej trwało jakieś zebranie, bo gwar straszny z okiennic bił, a i koni kilka ustawiono przed chatą. Widocznie ktoś w odwiedziny przyjechał. Nie wojskowi, bo to konie smukłe, proste, ze skromnymi sakwami wiszącymi u siodeł, ale i nie gmin, bo ci jeno posiadają szkapy pociągowe – postawne, nieprzyzwyczajone do siodeł.

Kilku chłopów stało na drodze nieopodal chaty krzątając się nerwowo i narzekając, wnosząc co chwilę jakieś przekleństwo do rozmowy. Z wnętrza wypadł postawny wąsal w prostych portkach i lnianej koszuli, chwycił za kosę opartą o narożnik, po czym z goryczą wymalowaną na twarzy ruszył gdzieś w pole.

-Wiesz co tu się dzieje, Vasylu?

-No co? – Spytał chłopak uśmiechając się lekko.

-Właśnie się pytam, młodzieńcze. – Skwitował kompan, co odrobinę chłopaka poruszyło.

Numitor zdążył już go przyzwyczaić do porządku rzeczy, w którym to jest wszechwiedzącym mentorem, a on jedynie uczniem. Dotąd zadawał pytania wyłącznie wyczekując poprawnej odpowiedzi, którą z resztą już znał, robiąc te przeklęte testy kiedy chłopak najmniej się tego spodziewał. Czuł, że tajemniczy osobnik chce go do czegoś przygotować i bardzo mu zależy na całym procesie, na każdej sekundzie, na każdym kroku. A może to także test?

Numitor nie ponowił pytania. Spoglądał ze srogą miną, z grzbietu konia, na chłopskie zgromadzenie w małej chatce.

-Nie wiem, a czy to ważne?

-Wszystko jest ważne - wyszeptał po krótkiej chwili. – Z najdrobniejszych przesłanek można dojść do wniosków, a im więcej przesłanek posiadasz, tym pełniejsze wnioski będzie ci dane skonstruować.

-Przecież to tylko chatka i skromne zgromadzenie… – Vasyl wyraźnie nie nadążał.

Numitor nie odpowiedział. Jechał przed siebie zamyślony, jakby zobaczył różnicę na dwóch, niemal identycznych obrazkach, z tym, że nie wiedział gdzie owa różnica się znajduje. Zauważył ją i był pewien, że tam jest, ale porównując ze sobą obrazy jeszcze raz, najzwyczajniej w świecie jej nie widział.

Vasyl rzucał badawcze spojrzenia to jemu, to hałaśliwemu chłopskiemu wiecowi odbywającemu się w starym schronisku. Popatrzył na trzy konie, uwiązane przy odrzwiach i na narzędzia oparte o ścianę.

Nagle Numitor obrócił się w stronę chłopaka celując weń parą czarnych oczu.

-Który dziś dzień?

-Jedenasty dzień miesiąca. – Odpowiedział spokojnie.

Wtem Numitor spiął konia tak mocno, że zwierzę stęknęło z bólu.

-Pośpiesz się! – Rzucił zrywając się do dzikiego galopu.

Gnali przed siebie nie zważając na mijających ich co i rusz strażników z lokalnych garnizonów. Połykali trakt jak nić makaronu.

-Co się stało?! – Krzyknął chłopak.

Mroczna istota popędzała konia, zgięta wpół, ledwo utrzymując się w polu widzenia kompana.

Jak na złamanie karku...

Drzewa śmigały z obu stron, a powietrze przyjemnie chłodziło twarz. Vasyl zmusił się do zmrużenia oczu.

Wypadli na pole!

I dalej przez nie, gościńcem do kolejnego lasu!

Chłopstwo spacerujące drogą odskoczyło na bok unikając stratowania.

-Szaleńcy! – Krzyknął któryś z nich, gdy jeźdźcy znikali w następnym owocowym sadzie.

Vasyl z trudem utrzymywał stopy w strzemionach obijając się o siodło.

Bracia dali im piekielnie szybkie konie, a on nawet tego nie zauważył. wyglądały zwyczajnie, choć doznanie prędkości świadczyło o ich południowym rodowodzie. Silne, szybkie, wytrwałe.

-Numitorze!

Nie odpowiadał! Gnał jak oparzony!

Śmignęli obok starej chatki zostawiając ją za sobą.

Jechali tak przez dłuższy czas zostawiając za sobą tumany kurzu. Jechali do momentu, w którym Numitor na horyzoncie dostrzegł odległe wieże kościoła i ratusza.

-Ty! – warknął potężny mężczyzna do przechadzającego się drogą mieszczanina, palącego fajkę.

Ten prawie zemdlał, gdy ogromna postać w czerni wlepiła weń spojrzenie czarnych oczu.

-Tak?!

-To miasto, to Mogahnen?

-Oczywiście.

Numitor obrócił się w siodle i machnął ręką na kompana, który starał się nadrobić dzielący ich dystans.

Numitor ponownie zerwał się do szybkiego galopu męcząc rumaka ciosami pięt.

Po kilku chwilach dojechali pod mury miasta. Odbili w lewo, co odrobinę zbiło z tropu Vasyla. Czy Numitor już tu był? Wydawało się, że dobrze wiedział gdzie jechać... może spytał się o drogę chcąc się upewnić?

-Gdzie zmierzamy?!

-Do majątku landgrafa! Pospiesz się!

***

1 komentarz:

Dominika Starańska pisze...

Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.