Klip

poniedziałek, 26 listopada 2007

Rozdział I - Kontrtautologia cz.6

***

Jeden z okrytych peleryną mężczyzn zaczął się niepokoić. Nie kłopotał myśli żołnierzami, drogą powrotną, czy faktem, że powierzają dużą część swego losu w ręce nieudacznika. Trapiły go ustępujące chmury, a zatem i największy wróg wojowników cienia, którego obecność będzie nieunikniona...

Księżyc.

Kiwnął dłonią na dwójkę żołnierzy zachęcając ich do szybszej wspinaczki. Wiedział, że jeśli nocna gwiazda rozjaśni niebo będą wystawieni jak na tacy.

Jego ludzie przyspieszyli idąc po pochyłym zadaszeniu twierdzy.

Zauważyli, że kolejna wieża koordynacyjna mogłaby im pomóc w dostaniu się na kraniec krętej drogi, którą spacerował drobny mnich.

Na wieży przed nimi wybudowano wysoką chwiejną drewnianą strażnicę, do której podczepiono liny sygnałowe. Na owej strażnicy w czasie pokoju znajdowało się stanowisko semaforzysty, przekazującego całej twierdzy rozkazy i informacje. Mężczyzna na wysokiej drewnianej konstrukcji zajmował się także pomiarami natężenia i kierunku wiatru podając dowódcom strzelców ukrytych w zadaszonej fortyfikacji dane na temat potrzebnej korekty do oddania celnego strzału.

Ale teraz, jak co nocy stał tam wartownik, który miał idealny widok na dachy warowni. Jeśli wyjdzie księżyc będzie ich miał w garści.

Przewodnik pomachał końcówką strzały do bystrego oka w młynie oddalonym o ponad pięćset łokci, po czym wskazał grotem w górę, na strażnicę.

Cisza...

Przylgnęli do pochyłego dachu próbując nie ześlizgnąć się ze śliskiej powierzchni i nie wydać absolutnie żadnego dźwięku.

Pod nimi już kilkanaście razy przechodził patrol i za każdym razem musieli uważać. Kilka razy wchodzili do korytarza, gdy na wieżach koordynacyjnych znajdowało się zbyt wiele osób, innym razem zbytnie zagęszczenie patroli, czy rewizje sprzętu wyganiały ich na zewnątrz.

Nadal cisza...

Telerion wychylił głowę oglądając wnętrze żyjącej twierdzy. Ulica nie zataczała całkowitego okręgu. Ucinała się mniej więcej w ich rejonie, gdzie drogę zagradzało skalne nieregularne wypiętrzenie, którego paladyni zdecydowali się nie zlikwidować. Jeśli by się zastanowić można wysnuć wniosek, że pod białymi ostrymi skałami kryje się wykuty tunel, lecz gdzie wiedzie? Nie wiadomo. A może to zwykła przeszkoda, by część oddziałów wroga, która teoretycznie przebrnęłaby przez pierwszą linię obrony i która ruszyła nie w tą stronę co trzeba musiała wracać dookoła, by dołączyć do walczących braci? A może jedno i drugie?

Maleńki obiekt przetarł nocne powietrze wysoko nad ich głowami.

Na strażnicy deski zaskrzypiały, po czym wypadło zeń bezwładne ciało roztrzaskując się na skałach poniżej.

Telerion odwrócił się do dwóch podwładnych pospieszając ich energicznym machaniem dłoni. Sam niemal się wyprostował i wystartował szybkim sprintem w stronę drewnianej konstrukcji dobywając jednocześnie liny wspinaczkowej.

Zatoczył kilka kręgów hakiem, po czym cisnął go w stronę narożnej beli wspierającej wieżę.

Jego żołnierze zrobili to samo, rozpędzając się jak dowódca, który zatoczył na naprężonej linie szeroki łuk.

Szybował...

Szarpnięciem ręki wyrwał linę i precyzyjnym machnięciem zarzucił ją na drewniany wspornik balkoniku na jednej z baszt wewnętrznego fortu.

Wszystko wykonane błyskawicznie i bez uchybień.

Zaczął spadać gdy Deomer powtarzał jego wyczyn równie dokładnie i precyzyjnie.

Telerion rozciągnął brunatne elastyczne włókna do granic możliwości przygotowując się na spotkanie twardej skalnej ściany zbocza, na którym stał fort.

Wyciągnął przed siebie nogi uginając je lekko w kolanach...

Łupnął twardo o białą ścianę przetaczając się następnie na bok i udostępniając przestrzeni towarzyszom, którzy wylądowali na wzniesieniu uderzając w to samo miejsce.

Wrota do fortu są zaledwie kilkanaście metrów dalej. Widzieli nawet cherlawego mnicha, który pojawił się za kamienną barierą i skręcił w stronę masywnych odrzwi.

Ściągnęli liny chwytając się palcami chropowatej powierzchni skalnego bloku.

***

Łup! Łup! Łup!

Zapukał najmocniej jak potrafił doprowadzając dłoń do stanu odrętwienia.

Nic... Nikt nie otwiera.

Spojrzawszy się za siebie dostrzegł jak potężny kawał drogi przebył. Blisko pięćdziesiąt metrów w górę rozciągnięte na wężowatym szlaku... Z dobry kilometr, jak nie więcej. Na szczęście, teraz będzie tylko schodził lub jeśli los się do niego uśmiechnie, zjedzie na „wypożyczonym” koniu.

Spojrzał w górę na przerzedzające się chmury. Dostrzegł wreszcie pierwsze gwiazdy po całym dniu ciężkiej ulewy.

Łup! Łup! Łup!

Czemu nikt nie otwiera? Kraty przed bramą podniesione, a w szczelinie furtki nadal nikogo.

Rozejrzał się w około i...

-No tak, sznur...

Przy krawędzi portalu wisiała gruba lina z tęgim węzłem na końcu.

Pociągnął zań i usłyszał jak gdzieś, dalej za murami brzęczą przymocowane do drugiego krańca dzwonki.

Teraz ktoś się ruszył, chłopak słyszał wyraźnie tupot twardych butów z porządnej byczej skóry.

Zasuwa w drzwiach odsunęła się ukazując oczy srogiego gwardzisty po drugiej stronie, któremu wyraźnie nie podoba się rola odźwiernego, którą przydzielono mu na warcie tej nocy.

-Tak? – Spytały ciemne oczy nad którymi brwi się zmarszczyły.

-Przybywam do tutejszego mniszego zboru szukając jedynie wsparcia i dachu nad głową, dobry rycerzu.

Ten zaś zmierzył młodego zakonnika wzrokiem.

-Niech brat przenocuje na dole i jutro przyjdzie, dziś nie mogę brata wpuścić...

-Dobry rycerzu, nie każcie słudze pańskiemu fatygę zbierać drogą powrotną, choć to i słusznie tak pokutować, a jeśli wyrzeczenia jakieś taki uczynek spełnia, to zaprawdę i należycie. Ale ja tu – ściszył odrobinę głos rozejrzawszy się dookoła, jakby wyczuwając konfidencję – z rozkazu brata Hubertusa z Vicus Maren przybywam.

-Nie przypominam sobie, żeby taki brat te progi przekraczał. – Odpowiedział nieco zdziwiony strażnik.

-Nie może być! – Wybuchł Wingo malując na twarzy zakłopotanie, strach i trwogę. - Toż to niosę wiadomość dla samego Hubertusa z archidiecezji w Iverstadt! Miałem przedłożyć ją na zborze, ale skoro brata Hubertusa nie ma... Niech nas Pan Sądu ma w opiece! – Wystrzelił przestraszając żołnierza.

-Co się stało, bracie?!

-Musisz otworzyć rycerzu! To sprawa nie cierpiąca zwłoki! Możliwe, że życie tutejszych mistrzów jest w niebezpieczeństwie! Po duszę Hubertusa musieli się już upomnieć...

Wingo biadolił i zawodził łapiąc się za głowę, to składając dłonie w modlitewnym geście, to wyrzucając je w niebo, gdy rycerz po drugiej stronie pospiesznie otwierał zamki.

Otworzył nagle furtę wpuszczając „brata” do środka.

Zanim młody praktykujący u paladynów szlachcic zaczął zamykać furtę, rudzielec złapał go za ramiona odwracając do drzwi plecami.

-Rycerzu, pobiegnijcie natychmiast do kwater braci i ostrzeżcie ich o planowanym na nich zamachu, zbierzcie ich w kaplicy!

Ten jął kiwać ze zrozumieniem głową, gdy nagle zza jego pleców wypłynął nóż trzymany w czarnej rękawicy rozpruwając krtań młodego szlachetki, od którego Wingo odskoczył padając na ziemię ze strachu.

Ostatni z wysokich mrocznych kształtów przymknął drzwi, gdy Telerion wytarłszy nóż ze świeżej krwi schował go do uprzęży na ramieniu.

Rudzielec zasłonił się ręką odpełzając odrobinę.

Wojownicy cienia nawet nie zwrócili nań uwagi, ruszyli dalej, na dziedziniec fortu spodziewając się znaleźć jakieś poszlaki.

***

-Pewnie chciałabyś, moja droga, wiedzieć jakąż to przyjemność mi sprawisz, gdy odpowiesz na moje pytania?

-Dobrze wiesz, że nie odpowiem. – Zacisnęła zęby. – Używaj sobie na mnie dowoli, możesz równie dobrze z trupa je wyciskać, a skutek taki sam uzyskasz...

Mężczyzna podjął z półki ciężkie obcęgi jakie służą cieślom do wyciągania krzywych gwoździ z drewna. Stał do niej tyłem przypatrując się szczękom narzędzia.

-Wiesz czemu trzymamy ich w tych klatkach? – Spytał nie zwracając nań uwagi i wcale nie oczekując odpowiedzi. – To ciężka próba... Nie chodzi o jakieś zasady, celowe upodlenie i inne błahostki mogące jedynie o osobistych powódkach świadczyć. Musimy się upewnić, że towar przejdzie przez trudne warunki zanim zostanie sprzedany. Nie chcemy chyba, żeby klienci z dalekich stepów i pustyń narzekać mogli na jakość białogłów, co to suchot dostają od byle posłania z baraniej skóry i marnej strawy, jaką jeno najdziksi ordyńcy południa się zachwycają. Nie przystoi to poważnemu sprzedawcy zrażać do siebie nabywców w byle sposób, a tym bardziej tak trywialny.

-Mnie też chcesz sprzedać?

-Oczywiście, że nie! A kto chciałby kupić taką pozszywaną, szmacianą kukłę? Wyśmiano by mnie, gdybym wystawił coś takiego na sprzedaż.

Nerę zabolała ta uwaga. Zdawała sobie sprawę ze swego wyglądu i wiedziała jak jest traktowana przez jej własny rodzaj, który prawił na jej temat uszczypliwe uwagi za plecami. Zszyta ze szmat kukła...

Mógł sobie tego oszczędzić.

-A teraz – wznowił paladyn – powiesz mi gdzie jest to przeklęte przejście.

-Nie wiem o czym mówisz...

-Wiesz i nie zgrywaj głupiej! Którędy wychodzicie na zagańskie stepy? Gdzie jest wąwóz, jaskinia, wrota?! Gdzie! Ostatnio przez twą uporczywość straciliśmy miesiące ciągłych poszukiwań, ale wiemy, że macie tylne drzwi! Gdzie?!

-Przypalaj mnie dalej - odchyliła się doń bokiem – pasy ze mnie drzyj, a w żadnym stopniu sobie nie pomożesz. Ja też mam wymagania... – Zaśmiała się. - Na kolanach mnie proś paladynie, wtedy powiem... Przełknij dumę i błagaj. Zawsze miałeś odpowiedź w zasięgu.

Mięśnie twarzy Ottona kurczyły się od wzbierającego gniewu.

-Odpowiesz... – Sapnął uspokoiwszy się odrobinę.

Odwrócił się do spiczastouchej kobiety o białej jak śnieg cerze trzymając w dłoni obcęgi.

Wtem oczy pochwyconej zadrżały, a powieki ustąpiły z miejsca odsłaniając rosnące źrenice. Gdyby nie była przypięta do krzesła zapewne by z niego wyskoczyła.

-Poznajesz to narzędzie? – Spytał zbliżając się odrobinę na co ona panicznie odsunęła się, przywierając kurczowo do jednej z barierek krzesła, byle dalej od oprawcy.

Zaczęła się szarpać próbując uwolnić na wszelki możliwy sposób.

-Widzę, że poznajesz.

-Nie! Błagam! Powiem! – Drżała odchylając głowę od zbliżającego się mężczyzny. Po bladych gładkich policzkach, chyba pierwszy raz od dwudziestu lat, spłynęły łzy. – Nie rób mi tego! Powiem wszystko, wskażę na mapach!

Złapał jej głowę jedną dłonią, lecz ta jęła się szarpać, kręcić nią i krzyczeć ze strachu. Zamieniła się w przerażone dziecko, po czole spływał pot, ręce drżały, oddech przyspieszył, serce chaotycznie waliło dudniąc w jej piersi tak głośno, że było słyszalne nawet dla kata.

-Proszę, Ottonie! Twoje cias.... Nie, błagam!

Rozchylił szczypce nie odzywając się ani słowem.

Spróbował ująć zdrowe długie ucho, lecz kobieta wiercąc się w miejscu ze wszystek sił próbowała do tego nie dopuścić.

Szybko zacisnął narzędzie na końcówce ucha, gdy to niefortunnie wsunęło się między szczęki.

Nagle kobieta zesztywniała próbując nie wykonać najmniejszego drgnięcia. Zamknęła mocno oczy obficie roniące łzy.

-Proszę... – Szeptała. – Zrobię wszystko, tylko mi go nie zabieraj... Ottonie, cała prawda, tylko nie zabieraj...

Mężczyzna westchnął.

-Próbowałem być miły, ale ty tego nie doceniłaś... – Zdjął obcęgi z jej ucha, zostawiając ją w spokoju.

Oficer armii karmazynowej gwiazdy rozdygotała się jak mała dziewczynka, zapominając o otaczającym ją świecie. Wlepiła nieruchome spojrzenie wielkich seledynowych oczu w podłogę zanim jej skórę zalała fala nerwowych tików. Zaciskała i rozczapierzała palce trzęsąc kolanami. Mróz jaki czuła był gorszy niż najsroższe wiatry zimy.

-Pamiętasz co się stało ostatnim razem kiedy się widzieliśmy, a ty nie chciałaś odpowiadać?

Nagle poczuła ból napływający ze skrawków zerwanego przed laty ucha.

Pospiesznie zamachała głową nie chcąc się narażać na gniew paladyna.

-Dobrze... Tym razem nie dam się przekupić błagalnymi prośbami. Skłamiesz lub nie odpowiesz, zabiorę ci je, zrozumiałaś?

Jeszcze raz zamachała głową dając znać, że zrozumiała.

-Poczekasz tu zatem, ja wybiorę się po mapy.

Tupanie...

Skrzypienie drzwi.

Trzask!

***

Ozdobnymi opustoszałymi krużgankami mknęły mroczne cienie, wypatrując uchylonych odrzwi, otwartych okien, czy innej potencjalnej drogi mogącej prowadzić pod dworskie podłogi rozległego kompleksu mieszczańskiego, w których stolnikami - okoliczna szlachta na usługach duchownych. Krasnolud mówił coś o rodzinach przybywających tu wraz z rycerzami i oficerami jacy szukali schronienia, a przede wszystkim zarobku.

Owa kondygnacja była ogromna, a przeszukanie jej graniczyło z cudem, dlatego musieli się spieszyć. Nieopodal rynku otoczonego wystawnymi domostwami o białych fasadach przeciętych gdzie niegdzie czarną belką wznosiła się strzelista budowla obronna, tak wysoka, że jej koniec z perspektywy poniższych wędrowców nie był widzialny. To cytadela, od której aż biła obecności złowrogich, śmiertelnie groźnych istot. Cała niemal z ciemno-czerwonej cegły. Strzeliste wieże, na których czubkach łopotały gnane wiatrem chorągwie, wgryzały się w nocne niebo niczym wilcze kły próbujące chwycić księżyc za rąbek srebrnego odzienia.

Wingo otrzepawszy się założył kaptur i ruszył przez środek placu rynkowego obserwując ciemne okna i gdzie niegdzie wiszące pod nimi lampiony.

Gdzieś hen, hen dalej, sługa dworski zamiatał progi domu starą chruścianą miotłą. Siwy mężczyzna zdawał się go nie dostrzegać.

Chłopak zauważył, że na końcu drogi, w którą skręcił stoi mnisza kaplica, a obok niej skromny budynek mieszkalny oraz to co najważniejsze, czyli stajnie.

Podreptał w tamtym kierunku, gdy nagle z ulicy sąsiedniej wyszła dwójka halabardników spacerując z latarniami i gaworząc.

Młodemu rudzielcowi okrytemu kapturem o mało serce nie wyskoczyło przez gardło, gdy ich zobaczył.

-Dobrej nocy, bracie. – Powiedział jeden nim minęli go i znikli przecznicę dalej.

-Uff... – Sapnął kładąc rękę na piersi.

Tym czasem trójka wojowników cienia stroniła od podróżowania ulicami kryjąc się pod wysokimi nieoświetlonymi murami fortu.

Wiatr dął lekko z zachodu, poruszając skrzypiącymi lampionami, które kilka razy zmyliły długouche wysokie istoty szukające zejścia do wydrążonych w skale kondygnacji.

Jeden z nich uniósł zaciśniętą pięść i dwa razy ściągnął ją w dół, a towarzysze błyskawicznie zeszli z wąskiej drużki, kryjąc się w mrocznych zakamarkach.

Wojownik dowodzący założył łuk na ramię, po czym jął się wspinać po ścianie szlacheckiego domostwa, by dotarłszy na dach mieć lepszy wgląd w okolicę.

Chwytając się dłońmi drewnianej rynny w kilku podskokach wylądował z gracją na lekko spadzistym dachu pokrytym twardą ciemną dachówką. Rozejrzał się po rozłożystym śpiącym mieście wyżej urodzonych. Tam katedra, gdzie indziej rozsiane rynki, tu i tam bank, gmach sądu spraw cywilnych i najważniejsze... Strażnica i siedziba sztabu ciężkiej chorągwi konnej. Już wie gdzie muszą się udać.

Nagle spostrzegł wartownika stojącego na murach wyżej, za jego plecami. Nim zbrojny odwrócił się, wojownik cienia znikł wskakując do pobliskiego otwartego okna bogatego domostwa.

Jego ludzie - tam na dole. A niech to szlag!

Obserwował żołdaka wspierającego się o barierkę, kucając przy krawędzi okna małego pokoiku.

Spróbował się rozejrzeć po pomieszczeniu i zauważył, że znajduje się w sypialni. Wyprostował się powoli, a jego seledynowe oczy urosły, gdy spostrzegł, że na łóżku śpi mała dwunastoletnia dziewczynka.

Słodko spała podpierając rączką różowy policzek. Długie brązowe loki okrywały jej głowę jak druga pierzynka.

Przełknął ślinę zbliżając się do małej...

Wyciągnął do niej rękę chcąc ją chwycić.

Serca waliło mu jak młot.

Zacisnął nagle palce, po czym z gniewem na siebie opuścił głowę. Nie teraz, Telerionie, przyjdzie czas... Nie teraz.

Miał ważniejsze obowiązki.

***

Drzwi do celi otworzyły się.

To na pewno on, przyniósł mapy i będzie chciał, by pokazała mu gdzie jest tylne wejście do krainy cienia, do mrocznych jaskiń, do jej stolicy, do jej domu. Musi mu powiedzieć, musi, bo inaczej urwie drugie ucho... Urwie! Jak pierworodnym!

Sama myśl o bolesnej przeszłości sprawiała, że zalewał ją pot. Przeszłość gdzie nikt nie podaje ręki, gdzie własny rodzaj robi z niej to, co tu ludzie ze złotowłosymi wywłokami z lasów.

Ktoś zbliżył się do niej nie odzywając ani słowem.

Usłyszała szczęk żelaza, chrobot kłódek i opadający łańcuch.

Była wolna. Ktoś odpiął ją od solidnego krzesła i rzucił na kolana klucze by mogła sobie zdjąć kajdany.

-Nero, nie odwracaj się. – Powiedział spokojnym głosem zapewne młody mężczyzna.

-Kim jesteś? – Uszanowała jego prośbę.

-Przyjacielem. Bierz swoje rzeczy i uciekaj.

Zrzuciła kajdany zrywając się na równe nogi. Odwróciła się, lecz wzrok jej spoczął jedynie na pustej komnacie.

Drzwi otwarte...

Kto to u licha był? Przyjaciel?

Podeszła powoli do drzwi wyglądając przez szparę.

Na korytarzu pusto?

Rozejrzała się po pokoju. W jednej skrzyni leżał jej ekwipunek, do którego z miejsca dopadła i zaczęła przyodziewać.

Nie odejdzie tak łatwo, jeszcze nie. Ma coś do zrobienia.

***

Ciemnym kamiennym korytarzem dolnej warowni szła duża grupa zbrojnych. Kilku piechurów w ciężkich zbrojach zdążało za siwym chudym oficerem z bielmem na oku. Mężczyzna miał na sobie srebrny odrapany kirys naciągnięty na czarny szlachecki ubiór. Workowate spodnie wciśnięte w ciasne brązowe buty z utwardzanej skóry. Mankiety wpuszczone w szerokie i długie rękawice żołnierskie z podobnego materiału. Wypuczony czarny kosztowny materiał z jakiego wykonano wykwintny ubiór świetnie pasował do groźnego oblicza mężczyzny o spiczastym siwym wąsiku i pociągłej bródce. Na głowie, skórzany kapelusz z rondem podpiętym do frontu główki srebrną spinką z pawimi piórami. W srebrnej pochwie zawieszonej na szerokim żołnierskim pasie osadzony groźny jednoręczny katzbalger z pozłacaną gardą.

Mężczyzna minąwszy artyleryjską sekcję obrony murów zatrzymał się wraz z obstawą przy dwóch żołnierzach sprawujących wartę. Zaraz zbiegło się kilku innych za wezwaniem towarzyszy z warty.

-Mości pułkowniku... – Ukłonił się jeden ze zbrojnych. – Szukaliśmy, lecz Wittberg nie wrócił ze zmiany, ani podejrzawszy o dezercję za mury nie wybywał. Ludzie przy bramie go nie widzieli, a i od schodowych dowiedzieć się trudno, bo wpisu w kwaterze nie składał.

Stary pułkownik o wychudzonej twarzy podrapał się po brodzie.

-Stawiacie zatem wniosek, że jak widmo się rozwiał? – Spytał starszy mężczyzna.

-Nie wiemy, pułkowniku MacManus i słowa dać nie możemy. – Oświadczył inny.

Oficer odebrał od podwładnego pochodnię i ruszył wstecz wydając rozkazy.

-Przeszukać mi wszystkie kurwihausy, gospody i insze terytoria gdzie ten pijus leżeć może! Jak go uwidzicie, zebrać i na chłostę pro publica stawić jutro o świcie!

-Tak, panie pułkowniku.

-I wezwać mi jegerkomanda co go na warcie obstawiał!

-Tak, panie pułkowniku. – Usłużnie odpowiadali żołnierze odbiegając z rozkazami.

Nagle oficer zatrzymał się przy jednej z armat. Coś przykuło jego uwagę.

Cofnął się o kilka kroków, do pierwszej ze ściennych wnęk gdzie składowano impregnowane beczki z prochem.

-Kto tu wchodził?! – Spytał gniewnie patrząc na mokre ślady stóp wyraźnie widoczne dzięki płomieniom skaczącym na pochodni. – Jasno stawiane było, że wstępować tu zakaz!

Żołnierze podbiegli posłusznie patrząc na pułkownika ze strachem w oczach.

-Nikt ów progu nie przekraczał, wasza miłość.

Pułkownik łypnął nań groźnie, po czym oddał jednemu ze swoich ludzi niebezpieczną pochodnię.

Oficer wszedł do pomieszczenia obserwując mokre ślady gładkich butów zostawione na kamiennej posadzce. Pusto...

Ktoś się tu kręcił. Zajrzał za półkę z beczkami, lecz za nią nikogo nie było. W koncie pod ścianą, także. Za schnącymi kocami gaśniczymi, też nikogo.

Zajrzał za masywną skrzynię i westchnął ciężko.

Złapał zwłoki za szyjną krawędź kirysa, wyciągając zza zasłony.

Znalazła się zguba...

Żołnierze patrzyli z zaciekawieniem na odzianego w zbroję trupa, z którego głowy pułkownik wyciągnął długą strzałkę o iglastym wąskim zakończeniu.

Podstawił szpic pod zdrowe oko oglądając uważnie narzędzie zbrodni.

Wtem wystrzelił jak z procy rozpychając swoich ludzi i rzucając ostry przedmiot. Z miejsca dobył złożonej lunety zatkniętej za pas i szybkim ruchem ją rozprostował podstawiając do oka.

Wyjrzał na zewnątrz oglądając świat przez okna strzeleckie ustawionych w rzędzie armat.

Odjął lunetę i złożył ją na własnej piersi zatykając następnie za pas.

-Przeszukać tamten młyn! I ogłoście alarm, jeno cichy. Postawić ludzi na stanowiska bez bicia w barabany!

-Tak jest, wasza miłość, powiadomić dowództwo fortu?

-Sam to zrobię... Mamy intruzów, są gdzieś w okolicy.

***

W podziemnych korytarzach jeden z mężczyzn okrytych ciemną peleryną poderżną gardło ostatniego ze strażników, którego ciało opadło obok pięciu innych.

-Tu też jej nie ma. – Warknął jeden z wojowników o seledynowych oczach zaglądając do korytarza z więziennymi celami. Wszystkie okratowane, wypełnione zagłodzonymi biedakami jacy odważyli się złamać prawo.

Obszukali prawie wszystkie korytarze i cele. Dowódcy nie było w lochach. Pochodnie jakie rozświetlały wąskie tunele zmusiły ich do wtargnięcia siłowego, jako, że o cichym przemknięciu nie było mowy. Tu i tam trupy z czego większość przeszyta strzałami. Wojownicy w czarnych kombinezonach zebrali się.

-Co teraz, panie legacie?

Wyższy stopniem popadł w zadumę. Może mają jeszcze jakieś cele przesłuchań? Tu to tylko lochy, jeśli chcieliby z niej wyciągnąć ważne informacje, zamknęliby ją w ważniejszym miejscu.

-Musi być gdzie indziej... Deomer, dostań się na mury i miej na wszystko oko. Ertega, wyjdź na zewnątrz i znajdź najkrótszą drogę do wnętrza cytadeli.

-Panie legacie... To budowla ceglana, wspinać się na nią to czysta niemożność.

-Dlatego masz znaleźć jakąś inną drogę jeśli to możliwe.

***

Wrota do celi uchyliły się gdy przekraczał je rosły brunet z naręczami prac kartografów, gdy nagle stanął jak wryty.

Nim zdążył się obrócić i zareagować, twarda czerwona pochwa miecza grzmotnęła go w potylicę...

Stracił przytomność padając na ziemię.

***

Rozeszli się w różne kierunki.

Deomer wykonując rozkaz wspiął się na wysokie mury szukając dobrego miejsca do obserwacji okolicy. Widział świetnie dachy miejskich domostw, które za razem były na tyle blisko, by lekki piechur mógł nań zeskoczyć i uciekać w razie potrzeby i za razem na tyle daleko, by zakuci w zbroje ludzie, nie podjęli się pogoni wykonując podobne manewry. W dłoni dzierżył łuk z nasadzoną na cięciwę strzałą mierząc do jakiegokolwiek potencjalnego celu, którym na szczęście okazywali się być albo nie widzący go strażnicy patrolujący stanowiska odrobinę dalej lub szlacheccy właściciele domostw śpiący spokojnie za oknami.

Ertega wyszedł na placyk otoczony przez mieszkalne i gospodarcze budynki ze stylowymi krużgankami. Chowając się w cieniu minął zamknięty punkt pomiarów, oraz sklep jubilerski, co mogło oznaczać, że za dnia na ów skromnym ładnym placyku z fontanną po środku zbierają się bogatsi kupcy, rozstawiając targowiska dla bardziej zamożnych.

Schował się za beczką, gdy zobaczył gdzieś na końcu ulicy wychodzącej od placu, dwóch strażników miejskich patrolujących okolicę. Znikli tak szybko jak się pojawili.

Telerion wspiąwszy się na budynek, przylgnął do wystającego z dachu komina, obserwując wysoką cytadelę, jak i rzucając co pewną chwilę spojrzenia na wjazd do fortu. Sprawa zaczęła się komplikować... Nie znaleźli dowódcy, a rozkaz generała Quereala stawia jasno, że mają ją odzyskać. Nie wiedzieli gdzie może się znajdować, czy żyje i czy w ogóle jest na terenie Openhaadu.

Wingo wtargnął do stajni oddanej pod opiekę mnichów smacznie śpiących w niedalekim przybytku. Tak, wystarczy, że weźmie dwa konie, a może lepiej jeden i wyjedzie stąd nie pytając się nikogo o pozwolenie. Pomaganie elfom w pewnej chwili skojarzył z robieniem dobrego interesu... Wreszcie będą mieć własne rumaki!

***

-Obudź się... – Szeptała do zamroczonego zmęczonego mężczyzny. – Obudź.

Otton otworzył powoli oczy spostrzegając, że leży na zimnej posadzce, zakneblowany i skuty, a do podłogi przygniata go twardy skórzany but oparty na obnażonej piersi paladyna.

Mgła ustąpiła sprzed oczu pozwalając mu dostrzec swą niedawną pochwyconą w pełnym rynsztunku bojowym. Czarny ściśnięty kombinezon opinał się na dobrze zbudowanej sylwetce czarnowłosej kobiety.

W dłoni trzymała stalowy pręt, którego końcówka była rozgrzana do białości.

Ze spokojem na twarzy wbiła szpic w brodawkę na jego prawej piersi, a ten zawył z bólu, gdy stal jęła smażyć skwierczącą tkankę.

Wyciągnęła z jego torsu drążek obserwując jak „kat” wije się z bólu stękając i krzycząc przez wetknięty w usta bandaż.

Ponownie dotknęła jego piersi kreśląc zamaszyste znaki. Rozgrzana stal, zostawiała na skórze krwistą rycinę. Kreski, kropki, zawijasy wyrastały na obu piersiach, układając się w napis jakiegoś alfabetu.

Gdy kreśliła nań znaki widziała jak dobrze to wytrzymuje, jak patrzy się na nią oczami psychopaty. Chciała mu i je wypalić, ale planowała dla niego inną rolę do zagrania niż rola ślepca.

Skończywszy odrzuciła pręt w głąb sali.

-Wiesz co masz na piersi? – Spytała nachylając się nad nim. – Hm?

Pokręcił przecząco głową.

-Gdziekolwiek się ruszysz, gdziekolwiek pójdziesz, gdziekolwiek zaśniesz, ten znak będzie z tobą podążać w postaci blizny. Jeśli kiedykolwiek wpadniesz w niewolę, czy to elfią, czy nie, nasi handlarze mają obowiązek cię wykupić i doprowadzić do mnie. Odsprzedają mi cię i choć to mało prawdopodobne, zdarzyć się może. Na wojnie, nie zostaniesz zabity, ale jeśli kiedykolwiek staniesz przeciw nam, mój rodzaj dołoży wszelkich starań, by dorwać cię żywcem i oddać temu, kto podpisał się na twej piersi. Ja będę czekała z niecierpliwością na mojego rodzynka... Żeby kąsać go kawałek po kawałku... – Uśmiechnęła się doń czule. - Do zobaczenia, Ottonie.

Wybiegła z komnaty zostawiając mężczyznę samego leżącego na podłodze.

Wił się, kręcił, gdy nagle, po prostu uśmiechnął. Uśmiech ozdobił jego twarz w nienaturalny sposób... Zaczął się głośno śmiać.

Śmiał się jak szaleniec, a rozpierający go dowcip, wytoczył na jego twarz potoki łez szczęścia.

Naprężył mięśnie i cały czas głośno się śmiejąc rozerwał kajdany, strzelając nitami i pękniętymi kawałkami ogniw.

***

-Generale! – Odezwał się kusznik widząc jak do ich pozycji zbliża się kolumna lekkich piechurów.

-Co?! – Spytała leżąca na dole postać.

Kolumna przyspieszyła zrywając się do szybkiego truchtu, który chwilę potem przeszedł w sprint.

-Odkryli nas!

Falastes leżący na piętrze wymierzył w jednego ze szturmujących, gdy żołnierze zerwali się do groźnej szarży.

-Za dużo ich! – Wystrzelił powalając jednego z ludzi.

Nie było czasu na naciąganie kuszy. Podniósł swój łuk i klęknąwszy zaczął szyć ostrymi strzałami do nacierających.

Powalił dwóch!

Teraz trzech!

Brzdęk! Strzała odbiła się, gdy żołnierze unieśli tarcze nad głowy.

-Za późno...

Usłyszał jak pierwsi ze zbrojnych wywarzyli kopniakami drzwi i z impetem wpadli do wnętrza starego młyna.

Generał Quereal opierający się o podstawę kamiennego żarna wrzasnął z bólu, gdy szpikulec oręża halabardnika przebił jego pierś.

Łysy generał o srogim obliczu ryknął gniewnie łapiąc zębami metalowe kółeczko wprawione w korek od flakonu wypełnionego niebieskim płynem.

***

Deomer ujrzał błękitny błysk, po czym usłyszał dźwięk przypominający głośną podwodną detonację wytłumioną przez bulgoczące bąble. Wiedział co to za broń, wiedział kto dokonał żywota i jak. Na Elebriana, zostali sami!

Rozejrzał się nagle panicznie po otoczeniu zdając sobie sprawę, że nie mają dowódcy, jest ich trzech i to w paszczy największego wroga. W dodatku rozdzieleni.

Huki, grzmoty, dzwony, gongi, trąby, werble! Cała twierdza obudziła się stając w gotowości. Alarm został podniesiony bezzwłocznie, a głośniejsze od sygnałów alarmowych był tylko głos drących się zbrojnych, oraz ciężki miarowy tupot wojskowych butów, który to narastał z każdą chwilą.

Poziom twierdzy wzburzony odległą eksplozją zabłysnął setkami tysięcy świateł wylewając z siebie niemal słoneczną łunę.

Dookoła coraz więcej mieszczańskich domostw rozpala świece i latarnie.

Przez frontowe wrota do fortu wpadła kolumna ciężkich piechurów w czarnych zbrojach. Biegli równo, za dowódcą, rozłączając się w szóstki przeszukujące ulice.

Na wieże i blanki także zaczęli wybiegać strażnicy z pochodniami podpalając lampy i latarnie.

-Elebrus otomat! – Warknął Deomer, gdy z lewej i prawej strony wylało się kilkudziesięciu zbrojnych.

Patrzył w obie strony mierząc do nich z łuku. Patrzył nań szerokimi oczyma wiedząc, że znalazł się w pułapce. Nie może wystrzelić! Jeśli to zrobi, zabije jednego, a reszta posieka go w drobnicę.

Wtem usłyszał głośny huk i poczuł jak w plecy wwierca się ból.

Łuk wypadł z dłoni razem ze strzałą.

Odwrócił się powoli dostrzegając jak dwójka mężczyzn mierzy w niego dziwaczną bronią przypominającą rurę osadzoną w drewnianej szynie.

Poczuł jak w lewym płucu bulgoce ciepła ciecz. Odkaszlną krwią zwilżając chustę naciągniętą na twarz.

Dwa kolejne huknięcia! Poczuł jak małe obłe kształty robią zeń sito odrzucając kilka kroków w tył. Dotknął dziur na swojej piersi gdy owionęły go rozwiewające się obłoki białego dymu śmierdzącego spalonym węglem drzewnym. Zatoczył się dwa razy i oparłszy o barierkę wypadł, roztrzaskując kilkanaście metrów niżej.

Telerion zerwał z głowy chustę i kaptur widząc śmierć towarzysza. Wiedział, że plan już nie może się powieść, już za późno na korekty.

Napiął łuk dostrzegając na ulicy nieopodal sześciu żołnierzy.

Wypuścił strzałę, a ta śmiertelnie ugodziła zbrojnego. Jego kamraci nawet nie zauważyli kto oddał strzał, gdy długouchy wojownik skrył się za kominem obok którego siedział. Rozejrzał się widząc, że i z tej strony teren przeczesują jacyś uzbrojeni mężczyźni. Pełno ich! Są wszędzie, nie ma gdzie uciekać!

Podszedł na krawędź domostwa na skrzyżowaniu ulic czekając aż przejdzie tamtędy jakiś zbrojny. Dobył miecza, gdy zjawiła się cała szóstka.

Przeszli tuż obok nie zauważając bladoskórej postaci siedzącej na krawędzi dwupiętrowego budynku.

Wojownik cienia zeskoczył, zadając mocne cięcie pierwszemu z opancerzonych piechurów.

Reszta jęła się obracać, gdy ten lawirując ostrzem zdjął głowę kolejnego. I kolejne cięcie! Tym razem sparowane. Odskoczył odrobinę, marszcząc brwi nad seledynowymi ślepiami. Wyskoczył przed siebie parując cios nadciągający z prawej i w tym samym momencie wykonując cięcie po nogach żołnierza. Trzeci z szóstki padł na ziemię. Odpełznął próbując zatamować krwawienie.

Trzej pozostali łypali na niego groźnie i nienawistnie wspominając wojnę między Deirunem i Mrocznymi Plemionami Elfów, która wybuchła blisko trzydzieści lat temu i w której wielu Deiruńczyków, jak i elfów poległo, a jeszcze więcej poprzysięgło sobie nienawiść.

Telerion zaatakował, lecz szerokie tarcze mistrzowsko zbierały ciosy jego miecza. Otoczyli go próbując ugodzić własnym prostym orężem, lecz elf wykonując błyskawiczne wymachy odbijał zbliżające się sztychy.

Cięcie! Odbili...

Kolejne! Odbili...

Jeden z ludzi zranił go w ramię, gdy ten nie zdążył ze sparowaniem ciosu.

Dookoła rozbłysnęły latarnie, a z okien ciekawskich mieszkańców uderzyło światło perfekcyjnie oświetlając arenę starcia.

Telerion zauważył, jak z każdej z czterech ulic nadciągają grupy po dziesięć osób. Szybko otoczyli go kordonem tarcz, mieczy i halabard mogących przekłuć elfie ciało szpikulcami w każdym momencie.

Obracał się dookoła wypatrując jakiegoś wyjścia, gdy nagle przez swych żołnierzy przepchnął się stary oficer z bielmem na oku. Ułożył wygodniej skórzany kapelusz z pawimi piórami, naciągnął brązowe rękawice, podkręcił siwe spiczaste wąsy.

Telerion zrozumiał do czego zmierza starzec. Ustawił się doń frontem, unosząc broń do ataku.

Starszy oficer stanął doń bokiem dobywając krótkiego katzbalgera. Jedną dłoń oparł na boku, drugą zaś dzierżąc błyszczący się oręż podsunął pod twarz.

Ucałowawszy klingę nakierował sztych na długouchego wroga, uginając lekko rękę w łokciu.

Telerion zaatakował wściekle rzucając się do przodu i tnąc od góry.

Brzdęk! Oficer odbił oręż własnym mieczem wykonując prosty manewr nadgarstkiem.

Elfi wojownik był pod szczerym wrażeniem. Tym razem spróbował zaatakować od boku wykonując trzy cięcia na różnych płaszczyznach.

Pułkownik odrobinę cofnąwszy się drobnymi kroczkami sparował wszystkie trzy cięcia, z mistrzowską precyzją blokując się katzbalgerem. Krótki to miecz, lekki, trwały i ostry. Na tyle lekki by móc się nim fechtować jak na mistrza szabli przystało i na tyle ciężki, by móc rąbać, gdy taki wymóg stawia pancerz przeciwnika.

Elf wykonywał energiczne szybkie koliste ciosy, których poprawne wyprowadzenie mogło się skończyć śmiercią oponenta, lecz reakcje dłoni oficera były znacznie szybsze.

Kolejny cios elfa i znów odbity skromnym ruchem dłoni.

Zakrzywiony miecz długouchego zsunął się z solidnej, krótkiej klingi wydając brzękliwy dźwięk.

Teraz oficer zaatakował! Zrobił dwa szybkie wykroki wykonując silny zamach tym razem całą ręką. Telerion łatwo sparował, lecz uderzenie było na tyle silne, że rozdygotało i jego dłońmi i mieczem.

W ostatniej chwili wykonał unik!

Elf ze strachem w oczach zaobserwował, jak oficer po odbitym ataku wykręca poziomo miecz i posyła świecącą klingę prosto w twarz jasnoskórego.

Zrobił to tak szybko, że gdyby trafił na pewno załatwiłby sprawę pojedynku.

Niesamowite, jeden atak z potężnego zamachu, drugi wyprowadzony frywolnym machnięciem dłoni.

Elfi wojownik postanowił złapać miecz jedną dłonią, w drugą zaś chwycić nóż. Niestety! Gdy tylko próbował wychylić dłoń po mały obiekt na jego ramieniu, pułkownik zaraz wykorzystywał sytuację atakując i zmuszając do zmiany planu. Musi coś wymyślić!

Nagle, nie wiedzieć czemu oficer przeszedł do defensywy.

Telerion spróbował wykorzystać sytuację i wyprowadzić cios od dołu, by było go trudno sparować… wpadł we własne sidła.

Oficer nie odbił jego miecza, wprowadził go w ślizg, by ten zjechał aż na rogaty ozdobny jelec. Starszy weteran przekręcił energicznie dłonią, a zęby zahaczając się na obu płazach broni wyrwały ją z rąk elfa i wyrzuciły zakrzywiony miecz w powietrze.

Wojownik patrzył otępiony w srogą twarz pułkownika.

Ten wykonał krótki zamach i rąbnął od góry w głowę, a długouchy sparaliżowany oponent padł martwy, wylewając kałużę krwi z wyłupanej szczerby w czaszce.

Oficer schował katzbalger do pochwy, wiwaty ze stron podkomendnych wzbiły się w powietrze.

***

Z wysokiego okna cytadeli, na długiej wspinaczkowej linie zsunęła się czarnowłosa kobieta uciekając z rąk oprawców. Niepokoiło ją, że cała twierdza została postawiona w stan gotowości, a na ulicach trwa krzątanina i przeszukiwania domostw. Poza tym zaczęło brakować liny, po której zjeżdżała na dół.

Wypiąwszy linę z okna zaczęła spadać wprost na dzwonnicę katedry Openhaad. Wyrwała szybko nóż z uprzęży na ramieniu wbijając klingę między cegły. Zatarła stopami po ścianie by wytracić odrobinę prędkości.

Zawisła w połowie drogi na strzelistym murze, mając pod sobą przepaść, a nad sobą prostą ścianę z najbliższym oknem zbyt wysoko by zarzucić tam linę.

Chmury powoli rozmyły się pozwalając by ogromny srebrny księżyc rozpromienił okolicę jako bliźniacze drugie oblicze słońca. W srebrzystym świetle Nera była wyśmienicie widoczna na ciemnoczerwonej ceglanej powierzchni muru, w który nie mogła wczepić ani paznokcia. Wisiała na jednym przeklętym nożu patrząc na miasto fortowe pełne maleńkich domków. Co ją naszło, żeby skakać z takiej wysokości?

Z tego miejsca widziała i cały fort i całą twierdzę, a nawet okoliczne krainy. W takiej oto dziwnej chwili nabrała podziwu dla ludzkiej sztuki budownictwa warownego. Z tej perspektywy, wisząc niemal dwieście metrów nad ziemią, docenia się pełnie ogromu warowni takiej jak Openhaad, aż trudno uwierzyć, że wzniesiono ją w dziesięć lat! Paladyni nie szczędzili pieniędzy na uskutecznianie swego militarnego zaplecza i kunsztu, trzeba im to przyznać.

Jeden z noży musi poświęcić...

Owinęła wokół rękojeści noża linę, jakoś lawirując dłońmi żeby nie spaść i miała cichą nadzieję, że przez nagłe szarpnięcie lina się nie zerwie.

Sprawdziła naciąg. Trzyma się.

Najpierw powoli, potem sukcesywnie przyspieszając jęła się opuszczać po linie. Ustawiła się niemal poziomo i pracując powoli nogami przesuwała się w dół.

Widziała jak szczyt cytadeli znika gdzieś w górze, a sama strzelista budowla zdawała się maleć z każdym metrem.

Za jej plecami dzwonnica katedry, na której mogłaby się roztrzaskać jeśli odpowiednio szybko nie zareaguje. Trzeba przyspieszyć... Byle dalej, byle szybciej się stąd wydostać.

***

Wingo szedł z końmi pilnując się by nie wzbudzić podejrzeń biegających dookoła strażników. Wtem ktoś podbiegł do niego. Jakiś żołnierz zerwał mu kaptur z głowy przypatrując się obliczu rudzielca. Za raz do niego dołączyło pięciu innych żołnierzy wybiegając zza rogu.

-To nie on.

-Przepraszamy, bracie. – Odpowiedzieli chórem, po czym poganiając się nawzajem pospieszyli sprawdzać wszelkie zakamarki dalszej ulicy stukając do drzwi i wypytując się mieszkańców miasta, czy nie widzieli czegoś podejrzanego.

Narzucił kaptur z powrotem na głowę przyspieszając kroku.

***

Dostatecznie nisko żeby zeskoczyć! Wspaniale!

Białoskóra elfia wojowniczka odbiła się od ściany wyrywając linę z nożem z ceglanego muru. Runęła na dach dzwonnicy dziesięć metrów niżej, łapiąc się krzyża inwokacyjnego odlanego z brązu i strącając kilka dachówek, które rozbiły się o właściwy dach katedry. Przy lądowaniu znać o sobie dała niedawno zrobiona rana w lewej nodze. Mało brakowało, a spadła by z wąskiego spadzistego daszku.

Podciągnęła linę łapiąc za jej drugi koniec.

Nóż przepadł...

Oplotła linę wokół drążka i szybko zjechała na główny dach bogato zdobionej świątyni Adrena.

Już lepiej...

Póki co lina nie potrzebna. Schowała ją pod pelerynę przypinając do pasa.

Rozpędziła się biegnąc po dachu po czym przeskoczyła na wystawny budynek okolicznej plebani. Przy lądowaniu zabolała ją noga. To nic, gorsze rzeczy przyszło jej wytrzymać.

Biegnąc niemal bezgłośnie wystrzeliła z krawędzi budynku na drewniany dach stajni, po którym przetoczyła się amortyzując upadek.

Przemierzyła całą drewnianą konstrukcję zeskakując w końcu na pokrytą brukiem ulicę.

Jakiś mnich z końmi... Świetnie.

Wyciągnęła nóż, rzucając się do ataku.

-Nie, nie! – Krzyknął znajomy głos. – To ja!

„Brat zakonnik” zerwał kaptur z głowy ukazując Nerze poznaną niedawno twarz cherlawego niedorajdy, który ją opatrywał. Zwolniła stając przed nim skonsternowana odrobinę.

Dziwne... Może wcale nie jest takim niedorajdą na jakiego wygląda skoro dotarł aż tutaj i nikt go nie rozpoznał.

-Co, ty, tu robisz?! – Spytała łapiąc go za ramiona.

-Z misją ratunkową przybywam.

-Łżesz, kradniesz konie!

-Nie, proszę pani! To znaczy, tak, ale z pani znajomymi przybyłem i jest jeszcze jakiś generał za murami, w młynie.

-Oni są tutaj?! – Ścisnęła go tak mocno, że prawie mu ramiona zdrętwiały.

-Gdzieś są, ale ja nie wiem gdzie! Mieli panią wyciągnąć za wszelką cenę, ale skoro tyle wojska tu biega, to wątpię...

-Na koń! – Rozkazała przeprowadziwszy analizę sytuacji.

Oboje wspięli się na osiodłane wypoczęte wałachy gotowe do drogi.

Nera spięła konia mocnym uderzeniem pięt, a ten wystrzelił posłusznie. Wingo nie miał tyle szczęścia. Kopnął konia raz, dwa, trzy, a ten stał w miejscu wesoło zipiąc.

-No jedź, cholerne bydle!

Długowłosa zawróciła patrząc na niego gniewnie. Podjechała do stojącego konia, na którym cherlawy mag szamotał się jak opętany. Chwyciła cugle.

-Przynajmniej trzymaj się siodła. – Rzuciła doń, gdy ruszyli szybkim galopem przez ulice miasta.

Miała nadzieję, że przejadą bez przeszkód. Wrót na pewno nie zamknęli, ponieważ za dużo wojsk na zewnątrz trzymają, a odcinać je od ochronnych skrzydeł twierdzy to jak podać je na tacy.

***

-Pułkowniku MacManus! Tam jest jeden! – Krzyknął żołdak wskazując na elfiego wojownika stojącego nad trzema zwłokami na placu targowym.

-Muszkiety! – Wezwał oficer podkręcając spiczasty wąs.

Nagle z tłumu żołnierzy wyłoniło się jedenastu lekkozbrojnych z długimi samopałami.

Wojownik był otoczony, a z jednej strony żołnierze celowali weń z broni, którą widział pierwszy raz w życiu.

Pułkownik stanął tuż obok nich, unosząc błyszczący katzbalger w prawej dłoni.

-Ognia! – Machnął mieczem gdy rozległ się grzmot ognistego oręża.

Chmury białego dymu wyskoczyły z luf, a ciałem wojownika jęły szarpać małe ołowiane pociski wzbijając wokół niego obłoki bryzgającej krwi.

Padł...

***

Zjeżdżali po długiej krętej drodze prosto w gąszcze kłębiących się żołnierzy. Wiedziała, że nie mogą znać wroga, spieszyli na mury spodziewając się oblężenia, a nie zbiegów wyjeżdżających z serca twierdzy.

-Pszę pani! – Krzyczał Wingo. – Jak wyjedziemy to na południowy wschód mamy ruszyć, tak usłyszałem jak generał rozmawiał z innymi.

-Miał opaskę na oku?! – Próbowała się spytać przekrzykując pęd wiatru.

-Miał! I był łysy! Z tatuażami!

-Jest w młynie?!

-Tak!

Wjechali w kłębiący się na głównej ulicy twierdzy tłum zbrojnych. Z łatwością dobrnęli do wyjazdu z twierdzy, lecz tu zaczął się kryzys. Jeśli stąd wyjadą, będą musieli jechać czym szybciej na południowy wschód i wojowniczka dobrze wiedziała czemu Quereal dał takie rozkazy. Tylne przejście do Eldarii Sigma znajduje się na tamtejszych terenach. Quereal chce by o wszystkim opowiedziała generalicji? Chyba tak, ale w takim razie musi się tam udać bezzwłocznie.

-Teraz ty pierwszy. – Mruknęła do Winga.

-Ale ja nie umiem tego zwie...

-Jedź! – Uderzyła konia w zad, a ten koślawo kierowany przez udawanego mnicha wbił się w zatłoczony tunel wyjazdowy pędząc galopem. Chłopi i żołnierze uskakiwali przed Wingiem jak gdyby ten chciał ich zabić koślawą jazdą.

Nera wystrzeliła za nim, po utorowanej drodze.

Ze świstem wybyli z twierdzy, do której nadbiegało coraz więcej wojsk. Nikt ich nie zatrzymał, wzięli obronę zaskoczeniem.

Kobieta na chwilę zwolniła przyglądając się zgliszczom na wzgórzu, oblepionym błękitną substancją. Wingo także zwolnił otwierając szeroko usta.

-Na bogów...

-Tam są! – Krzyknął ktoś za nimi.

Oboje spojrzeli na kraniec mostu gdzie ustawiły się dwa szeregi jegrów mierzących do uciekinierów z nowoczesnej broni miotającej pociski z wielką precyzją i mocą.

Nera nie czekając aż ich dowódca wyciągnie miecz, pociągnęła cugle konia, na którym siedział Wingo i ruszyła naprzód.

-Ognia! – W ostatnim momencie skręcili za pobliski pagórek.

-E, chopie! – Darł się mały kształt, który wyskoczył z zarośli i próbował dogonić uciekinierów. – E! Nie zostawiajta!

Wojowniczka zawróciła przejeżdżając obok krasnoluda. Chwyciła go za kołnierz kolczugi wrzucając z pędem na koń cherlawego maga.

Wtem na pagórku jęli zbierać się żołnierze próbujący zdobyć w zasięg uciekającą trójkę. Wykrzykiwali do siebie rozkazy poganiając się przy ładowaniu broni.

-Wezwać dragonów! – Krzyczeli dowódcy mogący jedynie obserwować jak zbiedzy uciekają na południowy wschód. Maleli tonąc w mroku gdy jeden z kapitanów w desperacji, zaciskając zęby próbował szczęścia strzelając, z krótkich samopałów jakie zatknął za pas.

***

-Vasylu? Jesteś gotowy do drogi? – Spytała wielka istota, której młody chłopak nawet nie sięgał do piersi.

-Tak...

Stali w ciemnej wilgotnej jaskini, z której roztaczał się widok na porzucone niezadbane pole przy spalonym szlacheckim dworze oraz gęsty las, w którym znikał okoliczny trakt.

Vasyl obrócił się spoglądając na dwójkę mnichów jaka przyszła ich odprowadzić. Starszy opat zakonu, brat Sebastian uśmiechał się uprzejmie wspierając zmęczoną sylwetkę na prostym drewnianym pastorale. Był także brat Horacjusz, który spakował im zapasy na drogę. Vasyl dostał ponadto nowy habit i zbroję z całym ekwipunkiem potrzebnym do przeżycia.

-Dziękuję, bracie Sebastianie.

-Idź z bogiem, moje dziecko... – Uśmiechnął się ojciec opat.

Vasyl podszedł do darowanego mu konia o szlachetnej kasztanowej maści.

Niedługo wzejdzie słońce, lepiej jeśli ruszą. Mają długą drogę do przebycia i same poszlaki, a przynajmniej ma je Vasyl.

Olbrzym w czarnym materiale, kryjąc górną część torsu jak zwykle w mroku, zbliżył się do chłopaka podając mu dłoń w uprzejmym geście pojednania.

-A jeśli mamy razem pracować... – Schylił się ukazując niezwykle miłą uprzejmą i szczupłą twarz otoczoną długimi granatowymi włosami.

Podali sobie dłonie, choć dłoń ogromnego mężczyzny była niemal połowę większa niż dłoń Vasyla. Wargi, nos oraz oczy także o połowę większe od oczu, nosa i ust zwykłego człowieka, a mimo to należały do tak naturalnego i uprzejmego oblicza. Jedynie te wielkie ślepia, w których nie było ani białek, ani tęczówek budziły niemożliwe do opisania poczucie zagrożenia. Wypełniała je kotłująca się wokół źrenic ciemnogranatowa substancja przypominająca kłębiącą się chmurę, czy raczej zmąconą mgłę.

-Mów mi Numitor.

Brak komentarzy: