Klip

środa, 4 czerwca 2008

Rozdział III - Godzina Zająca cz.6

-Tak, to pracownia księgowego. Spisywano tu wszystko co wchodziło i wychodziło z magazynów. – Wskazał palcem na grube księgi ustawione na półkach i kilka zwojów. – Tu się znajdują wpisy.

-Magazyny? – Spytał się chłopak otwierając drzwi i wstawiając łepetynę pod zimny strumień wody, opłukując głowę z węgla, potu i nieprzyjemnych wspomnień. – A gdzież są te magazyny?

Szlachcic oparł jedną dłoń na biodrze, palcem drugiej mierząc w drzwi z miniaturowym wodospadem, przy których stał młody czarodziej.

-Tam.

Wingo przetarł szmatką twarz, oddychając z ulgą. Tego było mu trzeba. Baflin przyglądał się skrzynce po grzańcu ustawionym pod biurkiem, Sindeya wszystkich obserwowała, zaś Nera przeglądała notatki, próbując wybadać z jakich rozmiarów skażeniem mają do czynienia.

-Przecież tam nic nie ma…

Giovanni westchnął z politowaniem i podszedł do wnęki odsuwając zeń rudzielca. Podwinął rękaw i zdjął skórzaną rękawicę. Wysunął rękę za ścianę wody, chwytając coś przymocowanego tuż obok włazu. Usłyszeli jak szczęka metal, zgrzytają zapadnie i jak piszczą stare, podrdzewiałe łożyska.

Tuż obok, ktoś na zawiasach, zamontował skromny, żelazny daszek, który teraz znalazł się nad wejściem, rozdzielając strumień wody tak, że rozlewał się na boki, zostawiając suchą drogę w przepaść i ciemność. Nera się zbliżyła, świecąc w ciemności pochodnią.

Wydawało im się, że znaleźli się w rozpadlinie między dwoma światami. Na lewo i prawo, w dół i w górę płaska ściana, której krańców nie dostrzegali mimo skromnego oświetlenia. Jakieś sześć, może siedem szluk dalej równolegle do nich, druga ściana – o krańcach znikających w dalekiej nicości. To wyglądało, jakby ziemia pękła, a jej masywy odpełzły od siebie, stając twarzą w twarz i to w absolutnym bezruchu.

Za to w tamtej ścianie wydrążono mnóstwo głębokich wnęk, równych – przypominających jakby komnaty lub półki, z czego niektóre były zapchane skrzyniami i beczkami, choć większość była pusta. Od razu widać tu krasnoludzką robotę. Między wnękami wydrążono w równych szeregach wąskie rowki - widać, że robiły tu za drabiny do przemieszczania się między kondygnacjami. Dla zwożenia i podnoszenia towaru – linowe wciągarki.

Wszystko stare i ledwo widać, że od dawna nie używanie.

-Dawniej, kiedy między Deirunem, a Zaudranem wojny wybuchały i gasły niemal co rok, a gdzieś nad nami przebiegała granica, ta placówka miała racje bytu. Teraz niewiele się jej używa. – Prawił Giovanni. – Szmuglowano tędy materiały, tkaniny drogie, przyprawy, olejki… I różne takie. Teraz to jedynie schowek dla wyjętych spod prawa. No wiecie… szmuglowanie ludzi. Ktoś zalazł za skórę sędziemu, czy urzędnikowi, płaci przemytnikom, a oni go bezpiecznie tutaj przez kilka tygodni trzymają, jeść dają, a jak przycichnie sprawa to papiery już gotowe i z nowym imieniem może do klasztornych braci w odwiedziny pukać.

-A kaj tu głęboko? – Spytał krasnolud podchodzący do reszty obserwatorów.

-Oj, nie wiem. – Giovanni machnął ręką. – Ale jakby kto spadł tam w dół, to sensu nie ma żeby biedaka ratować.

-Jakieś pomysły? – Spytała złotowłosa wlepiając w nich ciekawskie spojrzenie za razem pełne strachu. – Skoro tu jesteśmy, zastanówmy się jak stąd wyjść.

Szlachcic poprawił ułożenie kapelusza, przygładzając spiczastą bródkę.

-No cóż. Wiem którędy można się przeprawić tak, by wyjść z dala stąd. Tylko musimy zejść na niższe kondygnacje.

-Zgupioł żeh? – Baflin wyrzucił ręce do góry. – Adyć tam jest tyn gaz.

-Właśnie… - Dodał Wingo gdy szlachcic zakładał skórzaną rękawicę. – Musi być inne wyjście…

Wojowniczka złapała go za ramię eksponując swą figurę skrytą pod czarną skórzaną powłoką, która ostrzegawczo zaskrzypiała.

-Wiem co to pachnące migdałami świństwo robi z ciałem. Kilka wdechów starczy by pożegnać się z życiem w bardzo niemiły sposób.

-Spokojnie… - Znów przybrał ten swój zawadiacki uśmieszek. – Wy myślicie, że te tunele istnieją tak długo i ani Zaudran, ani Deirun nie miały o nich pojęcia? Wiele razy przeszukiwano te kryjówki i korytarze. Za każdym razem przemytnicy zawalali je w kluczowych punktach, do innych zaś robili przejścia. Zwozili gruzu, łączyli zaprawą nagle korytarz znikał za kamienną zasłoną, szczelną na tyle by i go zalać, to i tak ni kropla nie wycieknie. Znam ja takie tunele, które po ostatnich remontach i przebudowach prowadzą w bezpieczne miejsca i gwarantuję, że żadna bestia i żaden gaz wstępu tam mieć nie będzie.

Spojrzeli po sobie. Wingo chwycił worek węglowego pyłu i zarzucił sobie na ramię.

-To na wszelki wypadek. Ruszajmy się zatem. To lepsze niż tu stać i czekać.

Wszyscy przystali na tą propozycje.

Szlachic wzruszył ramionami i z jednej z wnęk w skale tuż obok włazu, wyciągnął linę z trójzębnym hakiem.

Do przeciwległej ściany przymocowana była dziwaczna konstrukcja, złożona z pordzewiałych kratownic i stelaży, zwieńczona pokaźnych rozmiarów obręczą, do której przymocowano linę. Wziął kilka zamachów hakiem i cisnął nim w kierunku obręczy. Hak przeleciał zgrabną parabolą i wylądował dokładnie tam gdzie Giovanni sobie tego życzył. Pociągnął za linę, a zęby haka uchwyciły obręcz wyciągając ją z matczynej konstrukcji.

Baflin chwycił za linę i pomógł mężczyźnie w czerni stwierdzając, że ma niemały problem. We dwójkę sobie poradzili.

Obręcz połączona z liną, po odpowiednim naprężeniu uwolniła hamulec w zębatkach, pozwalając by rozegrała się istna symfonia szczęknięć, klekotania, dzwonienia łańcuchami. Z dziury na wysokości ich wejścia, wyjechała konstrukcja przypominająca wysuwany podest, który wyciągnął się dygocąc pod własnym ciężarem, jak jęzor węża wypluty przez gada.

Wąska kładka skrzypiała i kiwała się, sięgając połowy dzielącej ich odległości.

Teraz szlachcic uklęknął przy krawędzi i majstrując w ukrytej mechanice wysunął spod kamiennej podłogi szynową konstrukcję. Ta jednak nie pojechała spotkać się z siostrzanym modelem, tylko sterczała od tak sobie przypominając mikry kikut swej odpowiedniczki.

Teraz szlachcic wyciągnął z bocznych wnęk liczne worki i płócienne materiały by w końcu dobyć kolejnych części pomostu. Wyjął coś co na pierwszy rzut oka przypominało szerokie sanki. Ułożył pierwszą część na wysuniętej części pomostu, a na jej metalowych poręczach od razu zakleszczyły się stosowne chwytaki. Teraz wysunął odrobinę więcej konstrukcji. Dobył kolejnej części i ją też zamocował w stosownym miejscu.

Pomost powoli nabierał kształtu i długości by w końcu obie części zetknęły się na środku, dokładnie nad przepaścią.

Wstał i otrzepał ręce.

Wszyscy przyglądali się wykonywanej pracy z jednej strony pozytywnie zaskoczeni, że ktoś w końcu pomoże im skutecznie wyjść z opresji, z drugiej zaś strony, przerażeni stanem pomostu.

Szlachcic by udowodnić, że nie mają się czego bać i dodatkowo zabezpieczyć konstrukcję, wyciągnął z wnęk wytrzymałe, solidne łańcuchy. Oba przypiął tuż nad włazem i udał się z naręczami żelaznych ogniw w długą drogę. Cóż, to były jedynie trzy metry, lecz za to po konstrukcji dygocącej jak trampolina.

Kładąc się na krawędzi przymocował łańcuchy po obu stronach jednego z pomostów tak, że ten od razu nabrał stabilności.

Teraz wychylił się po krawędź przeciwległej części kładki i uniósł ją bez problemu – cóż, musiała być lżejsza niż się to wydawało na pierwszy rzut oka.

Obie części zrównały się i zakleszczyły wspierając o siebie nawzajem.

Teraz wstał spokojnie i balansując na wąskim przejściu przeszedł do masywnej wnęki magazynu po drugiej stronie. Tam także znalazł łańcuchy, które umocował w podobny sposób. Jeszcze tylko chwycił koniec grubej liny wiszącej z masywnego kołowrotu i ruszył w drogę powrotną, do wykutej w skale izby księgowego, gdzie czekali nań pozostali.

Zaczepił linę nad włazem, pod żelaznym, zardzewiałym daszkiem chroniącym przed spadającą z góry wodą.

-Gotowe…

Nera pokiwała głową przyznając, że ktoś tu nieźle się nakombinował żeby wszystko ukryć a jednocześnie by transport przemycanych dóbr i ludzi był w miarę efektywny.

Sindeya zaś patrzyła z niedowierzaniem. Wskazała na „drabinkę” wykutą w skale.

-My tym będziemy schodzić? – Spytała mając nadzieję, że zaprzeczy.

-Jeśli panienka nie chce, zawsze może skoczyć w dół i czegoś się złapać w ostatniej chwili… Jeno sukcesów nie wróżę.

No cóż… Jeśli musi to i tą próbę przejdzie. A teraz musiała bardziej niż przedtem.

Numer Cztery prowadził tu swoje interesy. Ciekawe czy Otton o tym wiedział? Jeśli nie, to na pewno ucieszy się z takich informacji.

***

Yallo Loimana w drżącej dłoni trzymał papierowe zawiniątko. Za jego plecami trwały ciągłe rozmowy. Co jakiś czas spoglądał w stronę obserwatorium i położonego poniżej obozu uchodźców. Oficerowie i kapłanki ponownie krzątali się po okolicy wykonując jego zadania. Namioty duchowych przewodniczek rozłożono nieopodal centrum dowodzenia, namioty oficerów zaś odrobinę dalej.

Siedział w swej wysłużonej, choć nadal pięknej zbroi, na niskim kamiennym murku. Skórzany fartuch obity stalowymi łuskami, który miał chronić jego uda, teraz zwisał bezładnie.

Wsparł dłonie na kolanach skrytych pod grubymi brązowymi spodniami.

Sprawdził, czy oby na pewno nikt się nim nie interesuje. Poprosił w końcu o chwilę ciszy. Galja także zostawiła go w spokoju.

Patrzył na to nawoskowane papierowe zawiniątko. Palce mu drżały. Skórcze szarpały całą ręką. Bolały go także łydki. Kilka razy stęknął naprężając mięśnie całego ciała jakby się z czymś siłował. Twarz miał czerwoną, wykrzywioną w żałosnym grymasie. Po czole spływały krople potu.

Drżał… Lecz starał się być na tyle dyskretny by nie pokazać swej słabości podwładnym. To mogłoby wzbudzić panikę.

Dyktator siedzący na odosobnieniu chwycił stojący obok srebrny kielich pełen zimnej wody… Jakoś odpieczętował pakuneczek. Ten prawie wypadł mu z rąk. Na szczęście nie wysypał zawartości na ziemię.

Wsypał ją szybko do kielicha i zamieszał.

Biały proszek rozpuścił się błyskawicznie

Atak powracał. Czuł ból w piersi. Mięśnie pulsowały, ledwo zachowywał nad nimi kontrolę.

Prędko wychylił zawartość naczynia! Nie zwracał uwagi na gorzki smak. Kielich wypadł z jego ręki upadając na ziemię, brzęcząc.

Złapał się za pierś, przyklęknął zamykając z bólu oczy… Ciężko oddychał, przez zęby, pojękując cicho. Z ust wyciekła mu struna śliny. Dwie złote kity które spływały po jego ramionach teraz dotknęły ziemi. Kolor jego twarzy zlał się z odcieniem oczu.

Jęczał i przeklinał po cichu…

Minęło kilka długich, bolesnych chwil, po których lekarstwo zaczęło działać. Oddychając głęboko wyprostował się, siadając na kamiennym murku. Odchylił plecy do tyłu, wciągnął haust chłodnego powietrza.

Już lepiej… udało mu się wytrwać kolejny raz. Z każdym atakiem było gorzej. Miał nadzieję, że nikt go nie widział. Gdyby mógł wróciłby do swojego namiotu rozbitego na skromnym skalnym wypiętrzeniu, z którego miał świetny widok na zielone lasy poniżej.

Otworzył oczy rozluźniony.

Młoda kapłanka wpatrywała się w niego z lekko rozchylonymi wargami, nie mogąc uwierzyć w to co przed chwilą zobaczyła. Wracała od strumyka z dzbanem. Tak się przejęła, że zbladła i opuściła ręce nie zauważając, że ulewa wody z naczynia. Biała sukienka nie była specjalnie ozdobna – jakaś z początkujących dziewczyn. Usługiwała wyżej postawionym siostrom oraz oficerom.

Nie spodziewała się znaleźć tu samego Dyktatora!

Widziała jak cierpiał, jak trząsł się w konwulsjach jeszcze przed chwilą. Chciała mu pomóc, lecz on się opanował i wstał wlepiając w nią spojrzenie rubinowych oczu.

Był wysoki, dobrze zbudowany, przystojny. Wygiął gniewnie brwi, zaś zaczerwieniona twarz dodawała mu powagi.

Dziewczyna o lekko zaokrąglonej, młodej twarzyczce, nieco niższa od niego, natychmiast się zarumieniła i pokłoniła.

-Panie? – Spytała grzecznie, gdy kaskady lśniących blond włosów spłynęły z jej ramion.

Stał tak, w miejscu, zaciskając pięści, czekając aż uniesie głowę i spojrzy nań dużymi błękitnymi oczyma.

-Panie? – Ponowiła pytanie prostując się odrobinę i wlepiając weń spojrzenie niewinnego szczenięcia, które obawia się, że zaraz zostanie surowo skarcone.

-Niczego nie widziałaś. – Wycedził przez zęby, raczej dlatego, że nadal był nieco obolały, choć dziewczyna pomyślała, że to ze złości.

-Tak, panie. Nie widziałam. – Zgięła się w pół, po czym grzecznie odbiegła w swoją stronę gdy Dyktator tylko odprawił ją machnięciem dłoni.

Postanowił, że teraz najlepiej poświęcić się ważniejszym sprawom. Kolejny atak może nastąpić za kilka dni najwyżej. Ma trochę czasu.

Z początku kuśtykając powędrował w kierunku starego obserwatorium, gdzie między czarnymi obeliskami aż się gotowało.

Od rana mieli nie lada problem. Uzbierała się całkiem pokaźna liczba uchodźców i coraz trudniej było ją ogarnąć. Co godzinę przybywała jakaś grupka. Najwięcej mieli jednak rannych, których nie wiadomo jak leczyć. Kapłanki zapewniały, że wszystkim pomogą by nie dopuścić do paniki, lecz nie miały pojęcia z jaką chorobą będą się mierzyć. Żadne zaklęcia nie pomagały, żadne leki. Największą liczbę chorych stanowili mężczyźni. Organizmy większości kobiet i dzieci dotkniętych mgłą nie dawały sobie rady z trawiącą ich chorobą i szybko obumierały. Może to i lepiej? Ginęli szybko i bezboleśnie. Pozostali – ślepcy wolno zabijani przez toksynę cierpieli długo i jedynie pogarszali sprawę. Trzeba było ich karmić, opiekować się nimi aż zeszli z tego świata, potem usuwać zwłoki.

Z wielkim ciężarem przez umysł Dyktatora przemykała myśl o tym by ich poinformować o braku szans na uleczenie i zaoferować dobicie zamiast opieki marnującej tylko zasoby. On by tak postąpił, choć to duże wyrzeczenie.

Galja na to niestety nie pozwalała.

Każdy inny dyktator kazałby ją aresztować, choć pewnie po długim namyśle i ze wszelkimi honorami. On nie mógł. Nie potrafił.

W dodatku zerwał się kontakt z wieloma kapłankami prowadzącymi uchodźców. Inne donosiły, że bandyckie watahy jeźdźców rozpraszają się po niemal całym południowym Dolfe, zabijając, grabiąc i zabawiając się ich życiem. Niektóre kapłanki błagały o przysłanie pomocy, twierdząc, że je pojmano i zakuto w kajdany, nie szczędząc wyzwisk na ludzi, którzy używali ich ciał wedle najohydniejszych upodobań.

Spodziewał się, że gdy ludzie coś wywęszą pewnie grupy młodych napaleńców, uboższej szlachty, czy Deiruńskiej gołoty wyprawią się w dzikie tereny byleby tylko skubnąć trochę złota, łupów, klejnotów i innych kosztowności. Typowe bandziory szukające łatwego sposobu na wzbogacenie się. Ludzka hołota, co to splądruje ile się da. Na dobrą sprawę, to było do przewidzenia.

-Panie! – Krzyknął doń jeden z elfich oficerów chyląc czoła, gdy Yallo wkraczał między zebranych.

Samo pojawienie się mężczyzny sprawiło, że wszyscy się uciszyli.

-Słucham?

-Pojawiły się nowe donosy o ludziach, panie. – Kontynuował długowłosy blondyn w prostej skórzanej zbroi kapitana Złotych Grotów.

Otoczony był przez kilka kobiet w białych sukniach, które przed chwilą przekazały mu wiadomości.

-Sześć nowych ataków. – Pochylił się by wskazać miejsca na mapie, dotykając palcem kilku punktów wzdłuż całej granicy.

-Możliwe, że to te same bandy? – Spytał dyktator.

-Tak, panie… Niektóre donosy następowały w długich odległościach po sobie, więc to możliwe, choć inne padały niemal równocześnie. Należy także pamiętać, że nie ze wszystkimi grupami są kapłanki, prawdopodobnie wielu uciekinierów natknęło się na ludzi i zginęło, a my nawet o tym nie wiemy.

-To nadal wygląda jak dosyć naturalna reakcja. – Mruknął spokojnie.

Zdawał sobie sprawę, że spokój jest tu nie na miejscu, lecz ktoś musiał myśleć trzeźwo. Od wieści o tym, co wyczyniali ludzie, jak traktowali schwytanych w obozowiskach granicznych, włos się na karku jeżył, a wszyscy żądali zemsty. Nie mogli uwierzyć, że ludzie są zdolni do takich okrucieństw! Pośród uchodźców wrzało od nienawiści dodatkowo podsycanej przez plotki i zmyślone historie, o tym, że Deiruńczycy gotują żywcem ich pobratymców, a uzyskanym gulaszem karmią resztę więźniów. To wydawało się tak okropne, a za razem w czasach horroru i szaleństwa tak bardzo realne, choć ludzie wcale takich praktyk nie stosowali, żaden oficer, czy kapłanka nie potrafili dowieść prawdziwości plotek lub im zaprzeczyć.

Gdyby tylko jakiś człowiek znalazł się w obozie, choćby nie był winny najmniejszych krzywd, to zarówno mężczyźni, kobiety, dzieci, a nawet mnóstwo słynących z cierpliwości kapłanek, rzuciłoby się mu do gardła by rozszarpać przedstawiciela „Ich” – rasy. Tak ostatnio zaczęto mówić o ludziach – Oni – kładąc na to silny akcent, jakby wskazując palcem winnego.

-Naturalna, panie? – Z niedowierzaniem spytała jedna z wyżej postawionych złotowłosych dam

-To było do przewidzenia, że ludzie zaczną szabrować i ogołacać okoliczne wioski. Mgła zanikła, większość naszych bliskich poległa lub dostała się do niewoli. Nikt nie broni miast i wiosek. Oni o wszystkim wiedząc, zbierają pokaźne grupy i kradną co zostało. – Westchnął ciężko, z goryczą. – Jak to bandyci.

-Będziemy tak czekać? – Spytał któryś z żołnierzy i nagle zapadła martwa cisza.

Wszyscy wpatrywali się w Dyktatora, wyczekując odpowiedzi, jakby zaczaili się nań z nożami krytyki, czekając tylko by rzucił odpowiedź, pozwalając by gniew i nienawiść oswobodziła ramiona. Te zaczną bić sprowadzając go nawałnicą narzekań na tor konfliktu. Jego bracia i siostry żądali zemsty – była im potrzebna jeśli mieli przetrwać.

-Coś się za tym kryje. – Przygryzł wargę omijając pytanie. – To wszystko wygląda naturalnie, ale dzieje się zbyt szybko. Na pewno wy także zauważyliście – zwrócił się do swych podwładnych - że ataki bandyckie na całej linii pojawiły się w około tydzień po tej przeklętej mgle. I nagle tyle band uderza jednocześnie? To aż nadto przypomina skoordynowaną akcję.

Przyglądał się mapie lasów, a blisko pół setki par oczu spoglądało nań z zaciekawieniem. Dzień był wyjątkowo gorący, co jedynie utrudniało pracę a zebranych dodatkowo denerwował fakt, że ze strony gór nie wiał wiatr. Spiekota dla istot stroniących od słońca przez większość roku, była czymś nie do zniesienia.

-Wyślemy zbrojny zwiad w sile dwustu Grotów, dziś skoro zajdzie słońce. Więcej szans będą mieli przeciw ludziom, a i wybadamy, czy coś się za tym nie kryje.

Tego właśnie chcieli – zbrojnej odpowiedzi!

-Panie, zauważyliśmy, że bandyci podążający brzegiem poruszają się w regularnych odstępach. Im bardziej na wschód tym ataki są bardziej chaotyczne.

-Prawda. Choć to nic nie musi znaczyć. Na wybrzeżu miasta i wioski leżą na planie zorganizowanej sieci szlaków, więc to może być zbieg okoliczności. Na wszelki wypadek to tam skierujemy naszych żołnierzy. Jak rozumiem, nikt jeszcze nie zabił człowieka?

-Nie, panie. Uchodźcy są zbyt słabi by walczyć.

Westchnął i starł palcem kroplę potu z czoła. Któraś z kobiet widząc to, natychmiast posłała po kielich zimnej wody dla Dyktatora.

-Szkoda… - Powiedział cicho kierując oczy w pustkę. – Gdybyśmy tylko znaleźli przy ludziach jakieś listy lub rozkazy…

Uniósł jedną brew gdy smukła, równa mu kapłanka przyniosła zimny napój.

-Tym bardziej musimy wysłać zbrojny zwiad. Powinni zrobić swoje i przeszukać kilka ludzkich ciał. Mam oczywiście nadzieję, że najpierw je hojnie pogłaskacie klingami.

Wojskowi potaknęli zadowoleni z nastawienia przywódcy. Wieść o wypadzie uzbrojonych żołnierzy na pewno uciszy złe nastroje w obozowisku poniżej, doda im otuchy.

-Potrzebuję zatem dwóch kapłanek by towarzyszyły tej kolumnie i komunikowały się z nami. - Spojrzał po kobietach, które jakby cofnęły się o krok. -Są jakieś ochotniczki?

Znów zapadła grobowa cisza. Żadna z kobiet nie chciała się odezwać, być może dlatego, że wszystkie słyszały zawodzenia pojmanych sióstr napawające grozą, a przecież same przeżyły horror ostatnich dni, atak mgły i długą wyczerpującą podróż w góry. Dodać do tego należy długie bezsenne godziny niesienia pomocy umierającym w męczarniach, dla których okazały się być bezradne. Wiele z tych dostojnych kobiet złożyło przysięgi, że uleczy biedaków. Teraz chodziły zdruzgotane pamiętając miny zawodu chorych, którzy stracili nadzieję, że może pomóc im ktoś kogo darzyli tak wielkim szacunkiem i miłością.

Były bardzo odważne, nie tchórzyły wzbraniając się przed wystąpieniem z szeregu. Po prostu każda jedna miała nadzieję, że wreszcie koszmar się skończył i czas odetchnąć w spokoju w bezpiecznym miejscu nie zaś wracać tam, gdzie największe niebezpieczeństwo.

Za to mężczyźni aż się rwali do roboty wyznaczonej przez Dyktatora. Oficerowie gniewnie syczeli do siebie pragnąc objąć dowództwo nad oddziałem szturmowym. Dyktator był pewien, że gdy ogłoszą tą wieść wśród zwykłych żołnierzy, ci także będą się bić o przywilej zanurzenia ostrzy w ludzkich gardłach.

-W takim razie czekam na ochotniczki do wieczora. Jeśli żadna się nie zgłosi sam je wybiorę. – Oznajmił splatając ręce.

Zza jednej z kolumn wyłoniła się przełożona kapłanek spoglądając na dyktatora błękitnymi oczami. Silne promienie słoneczne przebijały się przez jej biały strój uprzednio rozświetliwszy brązowe pukle tak, że teraz mieniły się szlachetną bursztynową barwą. Wpatrywała się spokojnie w Dyktatora, nie odzywając ani słowem.

Reszta zebranych zdawała się jej nie dostrzegać. Byli całkowicie pochłonięci obecnością przywódcy tego co zostało z niegdyś sporej armii.

On zaś spokojnie odszedł od stołu napominając by kontynuowali i że zaraz do nich wróci. Tłumek grzecznie ustępował mu z drogi gdy podszedł do uśmiechającej się przyjaźnie kobiety. Jej długie uszy wystawały z mas brązowych loków.

-Chodźmy. – Szepnęła odwracając się doń plecami.

Pomaszerowała w kierunku rozbitych nieopodal namiotów kapłanek, między którymi ustawiono skromne kamienne ołtarzyki, gdzie to suszyły się symbolicznie ofiarowane kwiaty i zioła. Galja po prostu szła spokojnie w stronę swego obszernego namiotu. On zaś podążał za nią grzecznie idąc w pewnej odległości.

Nikt z obradujących w obserwatorium nie oponował. Dyktator i najwyższa kapłanka Kedebry często wymieniali swoje opinie na osobności, więc nie było w tym nic dziwnego. Ostatnio i tak często u niej bywał, więc podwładni obojga zdążyli się do tego przyzwyczaić. Nie rodzono bzdurnych plotek o jakimś romansie, choć oboje czasami śmiali się na samą myśl, że takowy mógł między nimi zajść. Być może ktoś z zewnątrz omylnie zinterpretowałby te częste wizyty w jej czy jego kwaterze, lecz na pewno nie ich podkomendni, którzy na tyle dobrze znali zarówno Galję Mjatar jak i Yallo Loimanego, by być przekonanymi o ich profesjonalizmie.

Zaprosiła go do środka cienistego schronienia, symbolicznie odsłaniając przed nim zwiewną jedwabną zasłonę.

Oboje znaleźli się wewnątrz jej siedziby – skromnej jak na przepych, którym zwykło się otaczać większość kapłanek. Jedyne co miała przy sobie, to kilka przenośnych mebli i rzeczy przydatnych w pracy. Dawno za sobą miała okres przywiązania do przedmiotów, bowiem te z biegiem czasu niszczały i w efekcie trzeba było je wymieniać. Tyle razy zmieniała swoje specjalne kałamarze, czy ulubione krzesło, że przedmioty niegdyś ważne dla młodej dziewczyny, teraz przestały mieć znaczenie. W okrągłym namiocie rozłożono dwa łóżka, z czego jedno służyło raczej za kanapę, na której siedzieli przyjmowani przez nią goście, gdy zabrakło krzeseł lub tak jak teraz - przybory codziennego użytku.

Dyktator zauważył niewiele ozdobników – kilka drewnianych rzeźb przedstawiających zwierzęta, związane bukiety polnych kwiatków, ziół, mięty, rumianku. Cała mieszanka zapachowa. Do tego wianki splecione przez Galję z nudów – jak mu wyznała. Plotła je gdy nie mogła zasnąć, chcąc się zmęczyć jakimś monotonnym zajęciem.

Na skromnym stole utrzymany porządek. W równych stertach jakieś listy, pisma z prośbami i podziękowaniami. Na półeczkach skromny warsztacik zielarski, zestaw ceremonialnych nożyków, oraz sierp do ścinania ziół. W otwartej skrzyni komplet białych sukni na różne okazje. Jedne proste – codzienne, podobne do tej, którą Galja właśnie miała na sobie. Wydawały się być, zwiewne, lekkie jak koszule nocne, nie przystosowane do przebywania w trudnym terenie, czy poza murami kosztownych posesji. Z racji temperatury przewodniczka kapłanek zakładała ją z jeszcze większym upodobaniem, choć gdy zapadał zmierzch, a z gór wiał zimny wiatr, nie obeszła się bez szaro-srebrnego futra z wilczych skór, jakie teraz leżało grzecznie złożone w kufrze, tuż obok stroju podróżnego, oraz sukni ceremonialnej.

Miała świadomość, że nie prędko zdarzy się okazja by ją ponownie założyć, a być może już wcale. Trochę było jej żal. – Ta cudowna odzież, dzieło sztuki krawieckiej, wielokrotnie sznurowana, opływająca w sieci białych wstęg, złotych łańcuszków, miniaturowych frędzelków do których przymocowano po bursztynowym okruszku, tak małym i równym, że tworzył niemal mikroskopijną biżuterię. Niesamowite jak ktoś mógł tego dokonać. Każdy z bursztynków był idealnie tego samego kształtu – łzy. Maleńkiej łzy, wtopionej w ostatnie ogniwo złotego łańcuszka, wyglądającego raczej jak niteczka. Te frędzelki otaczały każdą krawędź sukni, a gdy Galja występowała weń w święto słońca, podczas przesilenia letniego, błyszczała bielą, kołyszącym się złotem, zaś jej dłonie, dekolt, talię oraz stopy obmywała miodowa łuna.

Tak bardzo chciałaby stanąć na szczycie Schodów Słońca w Ykkercast i jeszcze raz odprawić muzykalne ceremonie, zanurzając się w romantycznych misteriach… tak na pamiątkę.

-Proszę, usiądź. – Wskazała Dyktatorowi rozłożone płócienne krzesło.

Skinął jej głową w podzięce i zajął miejsce.

-W czym rzecz?

Uśmiechnęła się odrobinę sztucznie, wodząc oczami po stoliku, przy którym się zatrzymała, rozczarowana faktem, że zaczął tak suchym tonem.

-Niczego ci nie trzeba? – Spytała zatroskana delikatnym, szczerym i uprzejmym głosem. – Wyglądasz na zmęczonego.

-To ta temperatura… - Machnął ręką zbywając pytanie.

-Na pewno? – Spojrzała nań tymi niebieskimi, troskliwymi oczami.

-Tak. – Skinął głową w podziękowaniu. – Powiedz proszę… w czym rzec?

Westchnęła ciężko pocierając podbródek. Ruszyła powoli do skrzynki, na której stał kryształowy dzbanek. Nalała sobie wody do szklanki i upiła odrobinkę, wracając do mężczyzny w zbroi, który właśnie wsparł dłoń na długiej rękojeści miecza.

-Nie chcę byś wysyłał żołnierzy. – Powiedziała spokojnie, siadając naprzeciw niego.

Zdał się być zszokowany decyzją, choć nie pisnął ani słowa, przygaszony mądrością i doświadczeniem zaklętymi w jej oczach.

-Ależ… Galju, mówiłem już co sądzę o poczynaniach Deirunu. Musimy wiedzieć co planują. To wszystko… to dzieje się tak szybko, za szybko, my tak dobrze nie działamy, nie mamy takiej koordynacji, a co dopiero ludzie?

-Przykro mi, Yallo. Dwustu żołnierzy jest nam potrzebne tutaj bardziej niż nad granicą.

-Jak mam dowodzić wojskami i naszą obroną, skoro nie wiem co czyni wróg? – To zabrzmiało raczej jak grzeczne stwierdzenie, przyznanie się do bezradności. Każdej innej kapłance wykrzyczałby swe żale prosto w twarz.

-Zrozum… - Westchnęła. – Mamy mnóstwo rannych, głodnych, okaleczonych i wyczerpanych. Żywność trzeba rozdysponować wedle jakiś kryteriów. Ja sama dziś musiałam odmówić pomocy, przyznania posiłku kilkunastu osobom. Jedyne co nas chroni przed zamieszkami i buntem to właśnie nasi żołnierze. Ja wiem, że ważne jest obserwowanie wroga lecz tu także sytuacja wygląda nie najlepiej. Ty chcesz nasz za wszelką cenę chronić od zewnątrz, ja zaś musze chronić od wewnątrz.

Owszem, miała rację, ale znad Deirunu nadciągają czarne chmury, których nie mógł ignorować.

-Galju… Dlatego chcę wysłać z nimi kapłanki, to powinien być krótki wypad, jeśli cokolwiek odkryją natychmiast wrócą, jeżeli nie to powinni szukać dalej, a jeśli nastroje w obozie zaczną się pogarszać, zawsze można się z nimi skontaktować za pośrednictwem twych sióstr i kazać im wracać jak najszybciej.

Postanowiła przemówić doń w inny sposób. Splotła palce dłoni, kładąc je na podołku, odchylając się na krześle.

-Dzisiaj odeszła grupka mężczyzn. Głównie tych biednych wraków co potracili rodziny i każdy jest sam jak palec. Chwycili za drewniane tłuczki, nabili jakieś deski gwoździami i ruszyli w las jak barbarzyńcy. Naprawdę sądzisz, że nie podsycisz tym zapału reszty do działania? Bo plotka o ludziach już się rozniosła. Jak zamierzasz ich powstrzymać, Yallo, jeśli nie swoimi żołnierzami? W obozie aż wrze, a nie naszym zadaniem jest dawać im kolejnych pretekstów do awantur. Poza tym, o Deiruńczyków nie musisz się martwić.

Przełknął ślinę i przygryzł wargę niemal zrywając się z miejsca oburzony uwagą.

-Jak to nie?

Galja wstała oddychając głęboko chłodnym powietrzem. W zacienionym namiocie panowała miła, niższa temperatura.

-Jakiś czas temu dostałam wiadomość od naszej… agentki. – Zaczęła szeptem, popijając ze szklanicy, przechadzając się powoli po swoim namiocie. – Podobnież Deirun odgrodził się od nas, by faktycznie zabezpieczyć się przed zarówno mgłą jak i nami, stąd te reakcje wydawały się tak pospieszne, to całe budowanie palisad i tym podobne. Planowali to od dawna bowiem zmarł niedawno władca Vianu, zaś jego córka znikła… Deirun przygotowuje się do wojny na południu, nie z nami. Dlatego na północnej granicy z naszymi lądami zbudowali płot. A bandyci – wiadomo, ten element zawsze się pojawia prędzej, czy później. Te informacje pochodzą zaś z bardzo dobrych źródeł.

-Jakich źródeł jeśli można wiedzieć?

Na jej twarzy zawitał lekki uśmieszek.

-Powiadomiła mnie o tym Shean Di. Zebrała mnóstwo informacji. Podobnież wielebny Wilhelm i jego najbliżsi paladyni udali się wraz z masami żołnierzy na południe, do Krwawych Wrót, reszta wybyła do Teopolis, łagodzić gniew Kardynała jak sądzę.

-Shean Di to nasza najbardziej oddana siostra, nie muszę wymieniać jej zasług, prawda? – Spytała po chwili chcąc mu przypomnieć z kim ma do czynienia, wiedząc, że Yallo Loimana był chyba jedynym w koloni, który nie podzielał pochlebnego zdania o tej konkretnej kapłance.

-Nie ufam jej mimo wszystko… - Odparł spokojnym, chłodnym tonem. – Zdążyłem Sindeyę poznać z innej strony. Zasługi dla kolonii nie zamydlą mi oczu. A nawet jeśli mówi prawdę, to i tak nie zaszkodzi sprawdzić co ludzie knują. Nie lubię polegać na jednym źródle informacji.

-Wystarczy, że ja jej ufam… - Dodała spokojnie, unosząc palec gdy chciał odpowiedzieć. – Nie zmuszaj mnie do tego, Yallo… Jeśli chcesz jeszcze porozmawiać z żoną, to przystań na moją decyzję.

-To chociaż niewielka grupa zwiadu. Czterdziestu lub trzydziestu. Wyślę tych najlepszych nocą by straty były jak najmniejsze, zaś efekt zaskoczenia jak największy. Wystarczy by ubić jedną bandę i przeszukać. Tylko o tyle proszę. Jeśli trafię na jakieś listy, rozkazy czy dokumenty to będzie mi wystarczyć.

Galja zastanowiła się nad jego słowami po czym przystała na propozycję.

-Dobrze… Na czterdziestu mogę się zgodzić. To i tak wiele, lecz mam nadzieję, że wystarczy.

-Oddasz mi do dyspozycji jedną ze swych sióstr?

-Tak. Sama wyznaczę odpowiednią.

Znów zapadła nieprzyjemna cisza pomiędzy obojgiem. Kapłanka usiadła na swym łóżku podnosząc zeń zwiniętą mapę.

-Mam jeszcze jedną dobrą wiadomość. – Dodała spoglądając na zwój. – Jeśli Shean Di dotrze do naszych przyjaciół w Zaudranie i Azarii… być może wstawią się za nami paladyni ze wschodu. Jeśli opowie im co widziała nad granicami, jestem pewna, że Wielki Mistrz Angadu w swym gniewie postara się coś zrobić w naszej sprawie. W końcu mówiła, że wróci z apostołami.

-Nie chcę o niej rozmawiać… - Mruknął pod nosem opuszczając głowę.

Zauważyła jego minę więc wstała z miejsca podchodząc do mężczyzny i kładąc dłoń na jego ramieniu.

-Twój stan się pogarsza?

-Tak… - Przytaknął. – Muszę łykać coraz więcej, a i tak niewiele to pomaga. Siostra Era powiedziała, że zostało mi góra pół roku.

-Pół roku… - Powtórzyła cicho.

-Mam prośbę, Galju…

-Tak?

-Chciałbym dziś z nią porozmawiać. – Uniósł głowę ozdobioną chłodną, bezbarwną twarzą.

Patrząc tak na niego czuła, że próbuje zamaskować gorycz i smutek. Był w tym dobry, miał doświadczenie.

-Chciałbym skontaktować się z żoną, jeśli to nie problem, Galju.

Westchnęła ciężko głaszcząc go po policzku grzbietem dłoni.

-Dobrze… Przyjdź do mnie o północy.

Chwycił jej dłoń i ucałował.

-Dziękuję…

***

Spędził w jej towarzystwie kolejną godzinę. W cieniu namiotu rozmawiali o różnych sprawach czego sama sobie życzyła mając nadzieję, że rozładuje nieco zły humor Dyktatora. Taka z resztą była jej rola – dbać o wszystko od wewnątrz. Jeśli Dyktator czuł się źle, to jej zadaniem było sprawić, by nie komenderował wojskami przygnębiony i zagubiony we wspomnieniach, lepiej by je z siebie wylał.

Lubiła słuchać jak opowiada o rodzimych stronach, o kontynencie gdzie piasek na plażach jest złotem, szczerym i pięknym, gdzie budynki stawia się ze złota i gdzie jej rodacy mają te cudowne rubinowe oczy. Sama nie wiele pamiętała z ojczyzny, w zasadzie wysłano ją na misję kolonizacyjną gdy była stosunkowo młoda, na samym kontynencie zaś, czas płynął tak wolno w związku z rutyną i licznymi wygodami ułatwiającymi życie, że niewiele zeń pamiętała.

Yallo Loimana pamiętał wiele. Na dalekim kontynencie, do którego dopłynięcie zajmuje blisko pół wieku niebezpiecznej żeglugi została jego małżonka dotąd mu wierna. Galja nie mogła wyjść z podziwu jak silne uczucie łączyło tą dwójkę, a gdy o niej opowiadał, z taką pasją i poświęceniem, miała wrażenie, że ta tajemnicza kobieta, której nigdy nie widziała, stoi zaraz obok niej.

Niestety nie pamiętał dzieciństwa, więc nie zaszczycił ją ciekawymi historyjkami, ona zaś owszem, pamiętała swój młody wiek i opowiadała mu śmieszne epizody z życia. Świetnie się razem pocieszali i uzupełniali. Yallo nie miał dzieci, nie mógł mieć z przyczyn problemów zdrowotnych, dlatego tym większego podziwu kapłanka nabierała dla jego małżonki, z którą się łączyła, a była jedyną w koloniach, potrafiącą nawiązać połączenie na takie odległości.

Z jednej strony niebywale im zazdrościła, z drugiej strony czasami widok zrezygnowanego generała łamał jej serce. Dostawał obsesji na punkcie swej małżonki i niestety Galja była czasami zmuszona używać jej jako waluty przetargowej w poskramianiu jego zapędów, grożąc, że jeżeli nie ochłonie to nie połączy się z jego żoną i nie pozwoli mu z nią porozmawiać. A Yallo trawiła choroba zżerająca jego życie dzień po dniu. Wiedział, że już nigdy nie powróci do rodzimych stron i nie zobaczy jej na własne oczy, dlatego konwersacje za pośrednictwem kapłanki stały się jedynym łączącym ich pomostem. Tylko to chroniło go od załamania. Chcąc nie chcąc, wykonywał wszystkie polecenia Galji, nie mogąc sobie pozwolić na utratę tego ostatniego luksusu.

I ona z niechęcią się na to godziła, głównie dlatego, że słyszała całą ich rozmowę i czuła ból, coraz większy przy ich rozstaniach, kiedy to musiała zerwać połączenie. Niekiedy żegnali się takimi słowami, że z trudem powstrzymywała się od łez.

Była chłodna, wytrwała. Nigdy nie zdradziła jak bardzo jej zależy na generale.

Teraz rozprawiali nieco o polityce i historii krytykując dawnych legendarnych bohaterów, unikając rozmowy o Deirunie, a szczególnie o Sindeyi.

Nie była wygodnym tematem. Głównie dlatego, że Galja nigdy się na niej nie zawiodła, była przekonana o jej dobrym usposobieniu, przyjaźni, poświęceniu wspólnym celom i realizacji obowiązków. Yallo znał ją jako karierowiczkę, która próbowała wkupić się w łaski książąt ich ojczyzny, eliminując konkurencję fałszywymi oskarżeniami. Jej rodzice znani byli z tego, że doprowadzili do upadku wiele szlachetnych rodów na drodze fałszowanych procesów. Oczywiście nikt im niczego nie udowodnił, ale i tak wszyscy obserwatorzy zdawali sobie sprawę, że coś jest nie tak. Córeczka odziedziczyła po rodzicach złe zapędy i została wygnana za kilka ciekawych… „pomysłów”.

Galja ją broniła, twierdząc, że Shean Di jako młoda i wychowana w nieprawym środowisku na pewno nie miała pojęcia jak wysoko można zajść na drodze dobra i obowiązku. Następnie udowodniła czego jest warta wkładając długie lata pracy w politykę i budowę kolonii.

Odpiął od pasa miecz gdy go o to poprosiła i podał jej oręż schowany w ozdobnej pochwie. Postanowiła, że wyczyści jego broń zajmując czymś ręce.

Kiedy opowiadał jej o małym miasteczku, w którym posiadał dworek przed wyruszeniem do kolonii, ona z zainteresowaniem słuchała, wycierając srebrne zdobienia zatopione w pokrytej czarną skórą drewnianej pochwie.

-Takiej kawy jak w ojczyźnie to nigdzie nie znalazłem. – Uśmiechnął się doń, rozpinając ściskający kołnierzyk koszuli. – I choć tu od wielu kupców kawę kupowałem, czy to z południa czy z dalekiego wschodu, nic się równać nie może z tym co jest w ojczyźnie, gdzie na ziemi złotej, błyszczącej jak słońce, dorastają ziarna jak noc czarne. A po zmieleniu, proch z nich miękki jak puch wypełnia aromatem całe domostwo zwiastując domownikom z rana, że czas wstać i wziąć się za obowiązki i robi to lepiej niż bijące na wieżach dzwony. A gdy ją zalać wrzątkiem mocy po chwilach kilku nabiera takiej, że zwłokom by je wlać do żołądka to podskoczą i zatańczą.

Galja uśmiechnęła się wysuwając lekko zakrzywiony miecz z pochwy, przyglądając się miniaturowym szczerbom na nadal ostrej klindze. Miecz stary, zdarty na wielu karkach, ale bez śladu rdzy najmniejszego.

-Z prowincji zewnętrznych sprowadziliśmy kawiarza, który miał swój warsztat w osobnym małym domku z magazynem i suszarnią. Tam wisiały przyprawy, kardamon, wanilia, cynamon. Tuż przed zalaniem mielił i je, dorzucając dla smaku. Ach, gdyby tylko gdzieś ją dostać w okolicy, sam bym podobną przyrządził. Do tego świeżo spienione parą mleczko.

Wypucowała miękką szmatką rękojeść wykonaną z białej kości owiniętej spiralą skórzanych pasków oraz złotą głowicę, w której osadzono ciemny szmaragd.

-Z chęcią bym spróbowała. Szczerze mówiąc, to za kawą nie przepadam, ale gdy mi o tym opowiadasz…

-Tak… Nie wiesz co tracisz. – Zaśmiał się cicho. – Ziarna co leżakują wraz z orzechami, nabierają ich delikatnego posmaku. Na śniadanie to filiżanka słodkiej, gęstej kawy zaprawionej śmietanką lub mlekiem i wedle mody monarszej owoce w cukrze z bitą śmietaną… Słodkości na cały dzień, mówię ci. Do tego świeże wypieczone ciasto lekkie i puchate jak dziecięca poduszka, masłem figowym posmarowane. W domu wszystko wydawało się mieć lepszy smak.

Przytaknęła mu będąc wdzięczna za to, że pozwolił się jej wyrwać z oków gorzkiej rzeczywistości.

-Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego. – Zgarnęła z twarzy pasemko brązowych włosów. – Dla mnie tu jest dom… Jak na mój gust, nasza kuchnia zła nie jest, nieprawdaż?

-Oh, oczywiście, że nie, Galju… - Wzruszył ramionami uśmiechając się grzecznie. – Tu jest po prostu… inaczej.

Wtem na zewnątrz namiotu rozległ się znajomy dźwięk rogu brzmiącego w oddali.

Dyktator poderwał się z miejsca. Długoucha brunetka wstała zaraz za nim trzymając jego miecz. Oboje rozpoznali brzmienie. Odebrał odeń broń i szybko przypiął pochwę do pasa.

Wyszli przed jej siedzibę stając na polu otoczonym przez mniejsze, równo ustawione namioty podwładnych Galji. Przed nimi obserwatorium, po lewej ręce mężczyzny stok leniwie spływający do wiecznych lasów gdzie krzątali się żołnierze oraz uchodźcy rozbijali swoje pospiesznie skonstruowane domostwa. Tu i tam paliły się skromne ogniska, na których gotowano strawę. Z drugiej zaś strony powoli wznoszące się góry, stopniowo ogołacające się z ziemskiego naskórka. Widok drapieżnych szczytów wgryzających się w daleki horyzont, obsypanych resztkami śniegu zaszytymi gdzieś w ocienionych żlebach wzbudzał respekt. Tam gdzie szczyty stawały się coraz bardziej strome, kończyło się pasmo skarłowaciałych drzewek i kosodrzewiny. Zostawała jedynie gleba i zbrązowiała trawa rosnąca w bujnych, gęstych kępach. Te wyrastające z miękkiego gruntu skaliste zębiska przypominały pęknięty grzbiet dawno zdechłej bestii, której to skóra pleców rozstąpiła się eksponując monumentalne wyrostki kręgosłupa.

Stojąc przed namiotem oboje spojrzeli w stronę lasów. Z tej wysokości mogli ogarnąć okiem nieprzerwane połacie mrocznej zieleni i choć nie widzieli morza, to dostrzegali jak daleko na południowym-zachodzie kończą się granice ich kolonialnego państewka.

Przez błękitne, prawie bezchmurne niebo przeleciały klucze ptactwa, chyba gęsi, a może czarnych bocianów. Trudno dostrzec gdy słońce razi w oczy. To i tak dobry znak, od wielu dni nie widzieli żadnych tłustszych okazów zwierzyny poza nielicznymi pustułkami, które nie mogąc znaleźć gryzoni zapędzały się w te okolice dybiąc na jakieś odpadki, lub mniejsze zwierzęta domowe odratowane przez elfich uciekinierów. Pojawiło się też kilka górskich wróbli, lecz nie wiele więcej. Ciekawiło ich co się stanie z lasem, który przeżył taki szok tracąc zdecydowaną większość gatunków, poza wiekowymi drzewami. Nawet trawy i paprocie pogniły, co nie wróżyło nic dobrego. Smród rozkładającej się roślinności – masowo przybywającego kompostu - na szczęście nie docierał do tutejszych osadników. Wiatr spływający z gór skutecznie rozwiewał nieprzyjemny zapach.

Teraz patrzyli jak z daleka, ze strony lasów nadjeżdża kolumna rycerzy w oszałamiających złotych zbrojach. Smukłe pancerze nie krępujące ruchów na przemian ze wściekłą czerwienią kosztownego sukna, z którego wykonano ich odzienie, zwiastowały kłopoty, a przynajmniej dla Galji.

Na długich kopiach uniesionych wysoko powiewały równie długie, powłóczyste proporce snujące się przez nieruchome powietrze jak węże wijące się w czystej wodzie, mieniąc się mieszaniną czerwieni i złota. Na plecach rycerze zawiesili tarcze ozdabiane wykwintnymi wzorami przedstawiającymi łby węży czy jakiś innych drapieżnych jaszczurów, którym stwórca miast oczu wprawił w czaszki kosztowne rubiny. Każdy rycerz miał jeden naramiennik osłaniający ramię przeznaczone do noszenia tarczy. Na przeciwnym ramieniu zaś, pod wielką broszą, spięta czarna peleryna obszyta na krawędziach złotymi nićmi. Oprócz pierwszego z jeźdźców, co włosy obwiązał purpurową wstęgą, reszta nosiła na głowach smukłe, podłużne hełmy osłaniające niemal całą głowę, prócz oczu i ust, oraz uszu.

Jeździec na czele trzymał swój hełm pod pachą przemierzając obozowisko z dumnie uniesioną głową. Wszyscy dookoła wstawali na równe nogi zaskoczeni widokiem galopującej kolumny lekko opancerzonych rumaków, dźwigających na swych grzbietach kwiat kolonialnego rycerstwa. Fartuchy złotych łusek zwisały na końskich grzbietach, podskakując i brzęcząc metalicznie, odsłaniając przy tym stalowe płyty osłaniające uda mężczyzn, ich golenie, oraz stalowe ochraniacze przyczepione do wygodnego obuwia. Każdy miał po dwa miecze przy pasie. Jeden krótki, stworzony do walki z tarczą w drugiej ręce, drugi zaś – wygięty półtorak podobny do tego jakiego używał Dyktator. Dodatkowy zestaw noży też znalazł swoje miejsce za szerokim pasem. Konie dodatkowo obładowano zestawem najpotrzebniejszych bagaży, najprawdopodobniej z akcesoriami podróżnymi. Niezależnie co ze sobą wieźli każda z sakw wyglądała na odlaną ze złota i tymże samym kruszcem wypełnioną. Wieźli ze sobą także krótkie, refleksyjne ługi oraz dwa wypchane po brzegi kołczany.

-Tylko jego tu brakowało… - Galja westchnęła przygryzając wargę.

Wraz z pobliskimi żołnierzami, najwyższa kapłanka i mianowany Dyktator wyszli jeźdźcom naprzeciw.

Około trzydziestu przybyszów trzymało się blisko swego wodza, łypiąc groźnie na otaczających ich Grotów i uchodźców rubinowymi oczami. Każdy z tych mężczyzn bez wyjątku miał tęczówki zabarwione szlachetną czerwienią, gładkie długie włosy o egzotycznym odcieniu będącym mieszaniną czerwieni i słomianej żółci wypływały spod hełmów. U skóry, z której wyrastały lśniące pukle, były wyraźnie wściekle-czerwone, lecz już po niecałym calu zmieniały się w złocistą biel przypominającą kolor słońca, gdy się weń wpatrywać. Tak samo olśniewały i oślepiały.

Jeźdźcy tak niebywale dostojni patrzyli z obrzydzeniem na przewalające się tu i ówdzie zniedołężniałe istoty, które zamiast wziąć się do pracy, obrony, czy mobilizować się do zemsty, postanowiły marudzić przy spódnicach kapłanek, domagając się opieki, żywności, pociechy.

Pierwszy z jeźdźców ściskał mocno jasne brwi i z grymasem wstrętu na ustach odwracał wzrok od żałosnych przedstawicieli jego własnej rasy. Nie mógł uwierzyć jak bardzo zmiękli, co się stało z jego braćmi i siostrami gdy porzucili rygor tradycji i dobrego wychowania - dobrej dyscypliny.

Zlęknięci mężczyźni i kobiety obejmowali swe dzieci, partnerów lub partnerki i schodzili im pospiesznie z drogi.

Galję natychmiast otoczyło grono kapłanek, przed nimi zaś ustawiła się ściana zbrojnych Złotych Grotów wyglądających jak lżejsza i uboższa wersja tych znakomitych rycerzy.

Pierwszy z jeźdźców zatrzymał swego wierzchowca, czekając aż podjedzie doń któryś z kamratów i odbierze od niego kopię. Gdy tak się stało, długouchy mężczyzna o szczupłej, acz hardej twarzy, przystojny choć i napawający grozą zsiadł z konia. Lądując na miękkiej ziemi cały rynsztunek zadzwonił niczym wstrząśnięty wór wypchany łańcuchami. Płaszcz ochronny wokół nóg okrył jego uda i kolana szczelną zasłoną ze złotych łusek maskując proste stalowe płyty.

Podszedł dumnym krokiem do wojskowych chroniących kapłanki.

Galja Mjatar wyszła przed Dyktatora unosząc głowę i spoglądając z góry na przybysza.

-Czego tu chcesz? – Spytała oschle.

Mężczyzna jakby ją zignorował. Rozejrzał się dookoła, po resztkach kolonii jaka wycofała się w góry. Po uzbrojonych i nieuzbrojonych mężczyznach łypiąc na nich groźnie gniewnymi rubinowymi ślepiami.

-To wszystko? – Spytał unosząc wysoko brew. – Ludu na kilka wiosek i garstka żołnierzy? A co z tamtymi sukinsynami?

Wskazał palcem na długouchych mężczyzn siedzących z rodzinami zamiast nosić zbroje i być w gotowości.

-Nie możemy ich zmuszać, jeśli nie chcą. – Odpowiedziała na zarzut, wiedziała do czego zawsze zmierzał ten mężczyzna.

-Słusznie… - Parsknął wlepiając spojrzenie krwistych wiekowych oczu w kapłankę. – My też nie będziemy się dla nich zmuszać.

-Pytałam, czego chcesz? – Wsparła się pod boki lustrując mężczyznę.

-Kilka dni tu jechaliśmy i nikt nam nawet kubka wody czy strawy nie zaproponuje? – Podrapał się po podbródku. – Wspaniały pokaz waszej prawdziwej kultury, moje damy. – Sparodiował teatralny ukłon wymierzony kapłankom, wypełniając słowa drwiną.

-Daj sobie spokój z tym popisem. Oboje wiemy, że nie przybyłeś tu dzielić się komplementami.

-Mów, Dulbo… - odezwał się Dyktator równie oschłym głosem co jego towarzyszka.

-Ja tu przyjechałem rozmawiać z prawdziwym wodzem, więc nie przerywaj z łaski swojej. – Rycerz ugodził w jego dumę słusznie napominając o stosunku generała Loimany do przełożonej kapłanek.

Żołnierze jak i kobiety w białych sukniach stojący przed nimi byli na tyle dobrze wychowani, że zachowali uwagi dla siebie, choć nie ulegało wątpliwości kto w tym cichym układzie pociąga za sznurki i że ten fakt jest świetną kopalnią dla plotek powoli burzących autorytet Dyktatora.

-Chcę naturalnie przekonać tutejszych żołnierzy by wracali gdzie są potrzebni. – Dodał szlachetnie urodzony elf.

-Jeśli myślisz, że oddam ci choćby jednego, to grubo się mylisz. – Pospiesznie odpowiedziała.

-Ykkercast będzie potrzebować pomocy w obronie. Nie jest nas dostatecznie wielu byśmy mogli się skutecznie przeciwstawić naporowi ludzi. Z resztą, ufam, że odpowiedni żołnierze sami się wyłonią, kiedy tylko ogłosimy nasze zamiary. Ci, wolący zostać tutaj i podawać wodę nierobom, którym nie chce się ruszyć z dzbankiem do strumienia, nie będą nam potrzebni.

Tylko tego jej brakowało. Była pewna, że prędzej czy później któryś ze szlachciców przybędzie osobiście by jak zwykle robić swoje, szerząc przestarzałe prawa i doktryny.

-Jeśli to wszystko co masz mi do zakomunikowania, to wolałabym, byś nas opuścił wraz ze swoimi towarzyszami.

Grupa rycerzy w imponujących zbrojach przyglądała się uważnie swojemu przywódcy. Prawili sobie uśmieszki i cicho wyśmiewali stan przygotowania Złotych Grotów, a raczej tego co z nich zostało.

-Dobrze byś zrobiła, dziecko, gdybyś z łaski swojej zabrała tą całą hołotę i ruszyła do Ykkercast.

-Nie ma absolutnie żadnego powodu by tam wracać.

Mężczyzna w kosztownej zbroi zaśmiał się ponuro i ochryple. Równo przycięte włosy spadały do połowy jego pleców.

-Och, ależ jest dobry powód… Ludzie. Zatopili się w głąb naszych krain i zmierzają wprost do stolicy.

-Bandyci… - Syknęła. – To naturalne, że dostrzegli okazję. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.

-Nic nadzwyczajnego? – Spytał drwiąco prowadząc z kapłanką zimną konwersację.

Mimo stojącego między nimi muru sióstr i dwóch szeregów żołnierzy, dla nich zdawali się nie istnieć. Był tylko on i ona. A szlachcic widocznie nie uważał Galji za równą sobie. Wręcz przeciwnie.

Podszedł spokojnie do kilku włóczni ustawionych przy najbliższym żołnierskim namiocie , o które oparte były dwa suszące się skórzane pancerze jakich używali członkowie Złotych Grotów.

Wszyscy obserwowali go uważnie, śledząc wzrokiem.

Dulbo Katani, jeden z najbogatszych i najstarszych elfów żyjących w kolonii, przedstawiciel starych rodów szlacheckich wywodzących się ze Złotego Imperium, zagorzały strażnik tradycji wyciągnął zza pasa dziwaczny podłużny drewniany przedmiot, z umieszczoną weń metalową rurką.

Spojrzeli jak wyciąga rękę z tajemniczym urządzeniem w kierunku dwóch pancerzy.

Pociągnął za cyngiel i w mgnieniu oka powietrze zaszło białym dymem. Huk wstrząsnął wszystkimi, prócz towarzyszy strzelca. Żołnierze, kapłanki jak i cywile wzdrygnęli się słysząc znajomy dźwięk budzący wspomnienia grozy. Rozwarli usta ze zdziwienia, niektóre z kobiet zakryły głowy ramionami. Jakieś krzyki rozniosły się po dalszym obozowisku.

To dokładnie ten dźwięk towarzyszył każdemu atakowi mgły, kiedy wypływały zeń cienie. Mieli z sobą tajemniczą broń, która pluła ogniem i przecinała wszystko co znalazło się naprzeciw wylotu. Nawet Galja uniosła wysoko brwi, gdy szlachcic rzucił przed nich samopał by podnieść przedziurawione pancerze, eksponując małe otwory wlotowe.

-Przecież…

-Tak, to broń o bardzo podobnym działaniu. – Teraz to on rozdawał karty. – Zgadnij przy kim znaleźliśmy te zabawki.

Arcykapłanka milczała.

-Przy ludziach… przy tych „bandyckich watahach”. Nie przy jednym, dwóch, czy trzech oprychach. Przy każdym! Po drodze tutaj natknęliśmy się na bandę goniącą jakiś biedaków. Wypalili kilka salw, my dopiero wtedy na nich uderzyliśmy gdy starali się je przeładować – wskazał palcem na straszliwą broń. - Jeśli to nie jest nic nadzwyczajnego, dziecko, to co według ciebie powinno w nas jeszcze trafić, żeby w końcu te miernoty zaczęły coś robić? – Kiwnął głową w kierunku obozowiska za nimi. – Tylko nie pleć mi proszę o zbiegach okoliczności.

Ten dźwięk nadal pobrzmiewał w jaj uszach. Upiorny, wysoki huk, jakby krótka wykrzesana błyskawica rozrywająca spróchniały konar. Kiedy pojawiła się mgła ona jechała z wizytacją do jednej z wiosek, gdzie trwał jarmark i zjechali się elfi kupcy. Podobnież jeden z nich przywiózł rzadkie dobra z dalekiej północnej dziczy w tym przedmioty, zaklasyfikowane jako niebezpieczne. Wybrała się nad granicę z grupą swych lojalnych żołnierzy, by zbadać sprawę osobiście. Wtedy pierwszy raz zobaczyła jak działa mgła – na ziemiach oddalonego od niej miasteczka wyrosły maleńkie kopczyki, z których pierw buchnęły strumienie świszczącego brunatnego gazu by chwilę potem, z ziemi wynurzyły się mroczne kształty, te zaś wypluły wiele innych – jak powiadali szczęśliwi odratowani świadkowie – olbrzymie cienie o ludzkich twarzach.

Ona obserwując tamtego dnia horror ze wzgórza, widziała jak człekokształtne istoty z ciemności przewijają się pomiędzy panikującymi i padającymi masami elfich sióstr i braci. Wtedy też rozległy się te huki! Cienie ciskały ogniem ze swej straszliwej broni, posyłając uciekinierom zabójcze razy, zostawiając w ich ciałach dziury jak te w pancerzach jakie Dulbo Katani uniósł dumnie.

Spojrzała na swego towarzysza – przełożonego Złotych Grotów – który nie mógł z siebie wykrzesać ni słowa.

-To tym bardziej nie powód… - Przełknąwszy ślinę odpowiedziała, przybierając chłodny wyraz twarzy, nie dając znać podkomendnym, że na chwile także poczuła przerażenie. - … by wracać do Ykkercast.

Rycerz głośno westchnął załamując ręce.

Uniósł jeden z dziurawych pancerzy i palcem wskazał małą dziurkę.

-Tak kończy się konfrontacja w otwartym terenie. W stolicy mamy mury, na których możemy się bronić i nie ryzując śmiertelnego postrzału. Tam łuki są atutem.

-Jeśli stanie się najgorsze Ykkercast będzie klatką bez ucieczki.

-O czym ty mówisz? Tam możemy się bronić – tu nie. Tam możemy bezpiecznie wycofać się na łodzie pod osłoną murów.

Popatrzyła nań odrobinę zdumiona.

-W Ykkercast nie ma floty.

Elfi szlachcic natychmiastowo zbladł. Zamrugał oczami nie rozumiejąc tego co mu przekazała.

-Jak to nie ma? Kiedy wyruszaliśmy jeszcze była.

-Prawdopodobnie byliście w drodze gdy wysłałam rozkaz. A zrobiłam tak, dlatego, że w stolicy zostało wiele złota, poza tym to miejsce o wysokim znaczeniu strategicznym. Każdy atak prędzej czy później by się tam skończył. Rozkazałam zatem przenieść flotę do Silakko, Nomalen oraz Juanan, tam gdzie będzie bezpieczna.

-Bezpieczna?! Przecież tam nie ma żadnych fortyfikacji! Jeden jeździec wjechać do portu może i cisnąć płonącą szczapę na pokład! A jeśli i tam dojadą ludzie? Będziesz te niedołęgi – kiwną w stronę niższego obozu – ładować na pokłady w czasie walki?! W Ykkercast mieliśmy szansę wszystkich bezpiecznie załadować pod osłoną murów!

-Stolica upadnie… - Syknęła groźnie.

-Oczywiście, że upadnie! – Uniósł się rycerz rzucając swój hełm. – Większość zdolnych do walki siedzi tu zamiast pomóc nam w obronie naszych ziem!

-Musimy się troszczyć o potrzebujących! – Odezwała się jedna z młodszych kapłanek, która nie mogła wytrzymać presji.

Ten jedynie parsknął ponuro i spojrzał na nią drwiąco.

-Dziewczynko o miękkim sercu… to co teraz musicie, to myśleć trzeźwo! Bo wkrótce nie będzie się o kogo troszczyć.

Roztarł skronie w gniewie… podniósł swój hełm z ziemi i podszedł do konia.

-Zbierzemy kogo się da i ruszamy z powrotem do Ykkercast. – Chwycił wodze, rzucając im jeszcze jedno groźne spojrzenie. – Wy sobie uciekajcie na statkach… o ile ludzie nie dotrą do nich pierwsi i ich nie spalą… My wracamy do stolicy. Może kupimy wam trochę czasu.

Wsiadł na kasztanowego rumaka, który z niezadowoleniem potrząsł łbem.

Wtem z muru Złotych Grotów, dzielących elfie damy od jeźdźców wystąpił jeden żołnierz zaciskający mocno pięści.

-Panie! – Krzyknął ciemnooki młody mężczyzna nie zwracając już uwagi na Galję, jej siostry, Dyktatora oraz kapitana, który już miał się rzucić by podkomendnego skarcić.

-Panie… Pozwólcie mi iść. – Wyjęczał swą prośbę wlepiając w rycerza błagalne spojrzenie.

-Natychmiast do szeregu! – Warknął kapitan oddziału gdy Yallo Loimana skinął głową.

Młody Złoty Grot podszedł bliżej jeźdźca nim przełożony zerwał się by chwycić swego podkomendnego. Szczęknęła stal. Najpierw rycerz dobył lśniącego miecza i wymierzył klingę przeciw nadbiegającemu dowódcy, następnie same Złotych Grotów, którzy zaalarmowani postanowili szybko reagować wedle tego jak ich uczono.

Tego się obawiali. Że szlacheckie rody wzbudzą zamęt i pokrzyżują ich plany. Prawda, że przynieśli wstrząsające wiadomości, ale i tak nie mieli prawa mieszać się do zamierzeń Galji. Dotąd wszystko szło po jej myśli, według jej zaleceń. Groty były jej potrzebne by uchodźców powstrzymywać od paniki. Walka nie miała sensu, ważna była sama obecność żołnierzy, to oni mieli powstrzymać resztę przed paniką. Ich symboliczna obecność powstrzymywała zapędy tłumu. Każdy był na wagę złota, a dumna szlachta, opita pychą, chciała jej odebrać ostatnią widoczną opokę przetrwałej społeczności.

-Jak cię zwą? – Rycerz w lśniącej zbroi spytał młodego długouchego mężczyznę.

-Talo, panie.

Skinął mu głową, a chłopak uśmiechnął się w podzięce.

-Wsiadaj na koń i zabieraj się z nami. Wzięliśmy kilka zapasowych wierzchowców, staw się na skraju lasu gdzie czeka reszta moich ludzi.

Galja wystąpiła przed zgromadzonych, ustępujących jej z drogi w popłochu.

-Nie pozwolę ci zabrać choćby jednego z moich ludzi. – Oświadczyła.

Młodzieniec aż się wzdrygnął przytomniejąc, już chciał wrócić na miejsce. Przez chwilę zapomniał o kapłance i o tym kto tu rządzi. W jej chłodnym tonie wyczytał gniew, był pewien, że za swój wybryk czeka go kara.

Rycerz wycelował sztych miecza w nią, unosząc głowę.

-Kiedyś odebrałaś mi córkę wyjmując ją spod prawa… - Powiedział spokojnie przerywając niemiłą ciszę jaka zapadła. – Prosiłem by to na mnie spadła odpowiedzialność za jej czyny. Wtedy raz jeden w życiu o coś cię prosiłem, Galju… I więcej tego nie zrobię. – W czerwonych ślepiach tańczyły iskry. - Ten młodzieniec, Talo… chce iść. Nie proszę byś go puściła. Ja informuję, że zabieram go ze sobą.

-Co jeśli spróbuję cię powstrzymać? – Spytała.

-Cóż… - Wzruszył ramionami. – Próbuj…

***

Zatrzymali się wieczorem, gdy słońce zbliżyło się do morza. Obóz rozbito przy brzegu, między dwiema szerokimi odpływami rzek. Helevi stojąc na plaży i rozglądając się dookoła widziała jak linię ciepłych piasków od horyzontu po horyzont zajęły pospiesznie rozstawione namiotowiska znikające w wiekowych lasach. Ten kawałek plaży był wolny, zostawiony dla dyspozycji Ottona i jago najbliższych współpracowników. Kazał na małym wzniesieniu tuż za niską wydmą ustawić swój lekki podróżny namiot, o połowę mniejszy niż ten w którym spędziła noc poprzedniego dnia. Teraz rozmawiał z Izydorem, którego starali się unikać przez jakiś czas. Właśnie z tego powodu rozkazał jej wyjść na zewnątrz i odetchnąć.

Ściągnęła buty by poczuć ciepło piasku pod stopami. Tęskniła za morzem i piaszczystą plażą. Wybrzeża Deirunu to w większości kamieniste pola i wietrzne klify, a i o nich słyszała jedynie z opowieści.

Fale zwieńczone białymi pienistymi kołnierzykami leniwie lizały brzeg. Krańce czarnej spódnicy szybko oblepiły się okruszkami błyszczącego kwarcu. Oddychała głęboko. Wreszcie wróciła do domu.

Nie taki powrót sobie wyobrażała, ale chwile jakie właśnie spędzała łykając łapczywie chłodną bryzę, niosącą ze sobą mikroskopijne kropelki letniej wody były czymś po stokroć lepszym niż niewola w kamiennych komnatach kolegium w Iverstadt. Jej piersi żywo pulsowały, gdy rozłożyła ramiona i zamykając oko spijała ze spokojnych wiatrów wytchnienie i spokój. W uszy wpadał uspokajający szum.

Owszem, docierały ją także głosy obozowiska, szczękanie metalu, ostrzenie oręża, śpiewy, trzaskanie drwa w ogniskach, stukanie kopyt, śpiewy i krzyki, modły oraz gwizdy i wiwaty chłopstwa z oddziałów wybranieckich – chłopstwa z prowincji, które odległe były od jakichkolwiek mórz. Ci biedniejsi pańszczyźniacy, całe życie nie wychodzący poza obręby swych wiosek, teraz widzieli cud niekończącej się wody.

Podeszła bliżej do morza, które uwodzicielsko ją zapraszało. Chciała doń wskoczyć, popływać w chłodnej wodzie. Może poprosi o to wielebnego Ottona, gdy ten skończy przyjmować gości. Uniosła odrobinę spódnicę, zostawiając skórzane buty podróżne za sobą, w bezpiecznej odległości.

Zanurzyła palce w ogrzanej za dnia wodzie i uśmiechnęła się do siebie. Dała krok dalej pozwalając by przyjemnie chłodne fale obmyły jej kostki.

Żałowała, że nie ma żadnej szmatki, w którą mogłaby wytrzeć stopy, tak by nie został nań piasek zanim z powrotem naciągnie nań buty. Machnęła ręką… I tak było warto.

Niemal cały dzień spędzony na koniu, z przerwą na posiłek rzecz jasna, ale to i tak był długi nudny dzień. Zdziwiła się sama sobie. Nudny dzień… tak, to przyjemna odmiana. W jakiś sposób teraz to do niej dotarło. Była przecież w niewoli, otoczona przez setki tysięcy zbrojnych, jazdy, piechurów, dostojników kościelnych i świeckich – ludzi, którzy mogliby poderżnąć jej gardło gdyby znalazła się z nimi sam na sam. Na dobrą sprawę była w jeszcze większym potrzasku niż przez ostatnie dwa lata. Potrzasku pełnym strachu, posłuszeństwa, gwałtów i cierpienia, a teraz wystarczył dzień spędzony z jednym człowiekiem by wszystko uległo absolutnej zmianie. Odkąd Otton symbolicznie na oczach podwładnych uczynił ją współpracowniczką, ludzie przestali nań zwracać uwagę, traktując ją jak kolejnego konnego podróżnika w gigantycznej grupie. Mimo swych spiczastych uszu i wzrostu, nie zwracali na nią uwagi. Magnaci o nią nie pytali, prostsi żołdacy pojęli, że jest osobą obracającą się w wyższych kręgach więc nie mają co u niej szukać. Z dnia w niewoli, niewiadomo kiedy zrobił się „dzień w robocie”. Nudny dzień.

Jakże dobrze się czuła z tym poczuciem nudy – tym wytchnieniem zwiastującym podobną codzienną rutynę, a przede wszystkim bezpieczną rutynę.

Rozkoszowała się uczuciem nie zwracając uwagi na odgłosy płynące z gwarnego obozowiska. Do uszu jej świadomości wpadał jedynie szum fal. Wróciła na ciepłe piaski by usiąść sobie spokojnie obok obuwia pozostawionego odrobinę dalej. Wygładziła sukienkę i spoczęła wygodnie na miękkim piasku. Może nie był aż tak miękki jak sobie tego mogła życzyć, lecz na pewno stanowił miłą odmianę od twardego siodła.

Namiot Ottona stał niedaleko. Nie był tak ozdobny i wystawny, stanowił raczej krąg wysokich parawanów otwartych na niebo. Nie zanosiło się na deszcz, a przecież nie zaszkodzi zrelaksować się patrząc nocą w gwiazdy. Myślała nawet, że czyni to dla niej, by mogła oderwać się od przykrych myśli.

Siedziba paladyna nie była dobrze chroniona, strzegło jej dwóch gwardzistów oraz renoma jaką się otaczał. Jeśli ktoś zdoła powalić paladyna w bitwie, to jak najbardziej honorowe i godne zwycięstwo, które mogłoby wręcz skłonić ludzi do rozmów. Lecz nasłać skrytobójcę i zamordować go podczas snu to wyrok śmierci. Wedle żelaznych dekretów kościoła, wszystkie państwa zrzeszone pod berłem wspólnego wyznania, wystawiłyby swe armie do boju i nie spoczęły póki ostatni krajan zamachowca nie spłonąłby na stosie, na szubienicy, palu, czy zwyczajnie z poderżniętym gardłem. A że ludzie lubili znajdować sobie ofiary, zsypując winę na niewygodnych sąsiadów, nawet osoby dobrze maskujący wszelkie fortele nie potrafiły sobie wyobrazić jak uchronić się przed machiną krwawych przesłuchań i zniszczenia. Paladyni zawsze dochodzili do źródła, czy to poprzez przekupstwa i bankowe machinacje, czy na drodze tortur… zawsze.

Wzięła w dłonie trochę piasku. Patrzyła jak powoli przesypuje się przez palce muskając jej skórę. Gdyby miała koc, rozłożyłaby go sobie i położyła się. Na samą myśl zachciała wziąć drzemkę. Otton nie powinien mieć niczego przeciwko, jeśli tylko będzie wywiązywać się z obowiązków.

Pomarańczowa kula daleko nad horyzontem promieniowała przyjemnym ciepłem, rzucając na wodę karmelową poświatę. Chybotliwe fale daleko przed nią pobłyskiwały jak setki maleńkich lustereczek, którymi bawią się dzieci, lub cekiny na głaskanej wiatrem niebieskiej firanie.

Odetchnęła głęboko otrzepawszy dłonie i objęła kolana kładąc nań podbródek. Przymknęła oczy. Jak na ironię ta wojna jest najlepszym co mogło się jej przytrafić od jakiegoś czasu, a przynajmniej taka myśl brzęczała jej głęboko w głowie. Czuła jak lekka bryza unosi jej włosy chłodząc kark.

Wtem w szumie wody usłyszała jakieś głosy. Najpierw zdało się jej, że to jakieś kobiety z obozu narzekają na brak nici do cerowania spodni i koszul żołnierzom, lecz te głosy były cichsze, spokojniejsze, niemalże wyniosłe. Otworzyła oczy rozglądając się dookoła siebie i z zakłopotaniem stwierdziła, że nikogo nie widzi.

Nadal słyszała kobiece głosy, śpiewne, delikatne, bardzo zmysłowe, niemalże szeptane. Wtedy dopiero wlepiła oczy w kołyszące się drzewa…

Upewniwszy się, że to nie wołania o pomoc i narzekania jakie dotąd odbierała, a wyraźnie dyrektywy i rozkazy, poczęła otrzepywać stopy z piachu i pospiesznie zakładać buty zapamiętując jak najwięcej się dało.

Wstała i oczyściwszy spódnicę z piachu, ruszyła truchtem w stronę siedziby paladyna. Już miała wbiec do środka przez jedną ze ścian, nie zaś korzystając z wejścia chronionego przez straże, gdy zatrzymała się słysząc słowa konwersacji.

To nie był Izydor, widocznie Otton już go odprawił i przyjmował teraz innego gościa. Postanowiła, że nie należy zwlekać, to zbyt ważne.

-Moje ziemie to majątek niemały, ekscelencjo. – Wymruczał starszy mężczyzna. – Skoro trzon sił jest tutaj, to kto zajmuje się obroną południowej granicy?

-Grafie, drogi przyjacielu… - Otton nie przerwał gdy odchyliła połcie materii i wkroczyła do wnętrza. – Tym zamartwiać się nie musisz. Od miesięcy szkoliliśmy nowe doborowe oddziały, do których z resztą dołączymy. Uzbrojeni w rewolucyjną broń, z którą się już zapewne zapoznaliście. Całe pułki strzelców z jakimi żadna piechota równać się nie może, a nawet szarża konnicy im nie straszna. Epoka tarczy i pancerza przeminie z tym co wkrótce nastąpi. Wielki Mistrz już zadbał o wasze ziemie.

Spojrzała po obu. Otton stał dumnie w swej tunice, jego gościem był zaś stary, szczupły mężczyzna w eleganckim zielonym dublecie z bufiastymi pufkami na ramionach. Ciemno brązowe obcisłe nogawice wnikały w parę wysokich butów. Z głowy mężczyzny spływała kaskada siwych, rzadkich loków. Spiczaste wąsy i bródka ozdabiały teraz starą, szczupła i pomarszczoną twarz. Na piersi mężczyzny dwa złote ordery. Zdawało się jej, że widziała już gdzieś tego starca. Mijał ją i Ottona tego dnia, tylko, że jechał na koniu, a chudej starczej piersi gabarytów dodawał błyszczący kirys z kutego żelaza.

Przy jego boku stał zaś chłopiec w równie wykwintnym stroju co jego dziadek. Miał może z dziesięć lat, równo przycięte brązowe włosy i wlepiał w paladyna spojrzenie pełne przerażenia i podziwu za razem.

-Bardzo mnie to cieszy, ekscelencjo. – Starzec uśmiechnął się wyginając pomarszczoną twarz. – A to… - poklepał chłopca po głowie. – Erwin, syn mej córki, mój dzielny wnuk. Byście jeno widzieli jak upraszał co by wziąć go na wyprawę.

Otton wymusił z siebie uśmiech, choć Helevi wiedziała, że to tylko przybrana grzeczność. Paladyn podszedł do chłopca i spojrzał mu w oczy z góry.

-Córka nie protestowała?

-Nic nie miała do gadania. – Zaśmiał się stary weteran.

Otton przyklęknął i na wzór dziadka poklepał chłopaka, lecz po ramieniu.

-A wiesz, że ja kiedyś z ojcem tego tu dzielnego rycerza ramię w ramię wojowałem? – Zaśmiał się cicho wskazując na starszego mężczyznę, zapewne wysoko postawionego landgrafa. Powstał.

-Ciebie zaś też pamiętam jako berbecia. Żeś się rwał na wojaczkę, nie ma co, przyjacielu.

-Widać, moja krew.

-Tak.

Oboje życzliwe się zaśmiali. Nawet chłopiec się uspokoił przekonując się, że wielebny brat Messergeist to nie taki straszny człowiek jak o nim opowiadają.

Wróżbitka dała krok do przodu przypominając, że także jest w gronie obecnych i natychmiast na niej skupiono całą uwagę.

Starszy mężczyzna wlepił w nią dziwne spojrzenie ogarniając jej figurę. Potem pytająco przyjrzał się Ottonowi, a gdy ten skinął porozumiewawczo głową, landgraf z ulgą na twarzy przywdział najuprzejmiejszy uśmiech jaki potrafił z siebie wykrzesać i grzecznie się skłonił.

Ona odpowiedziała mu tym samym.

-To jest nasza przewodniczka, można by rzec, że prowadzi nas do zwycięstwa. Helevi. – Paladyn wskazał na nią, a potem na swego gościa. – Landgraf Gustaw von Selbsman.

-Zaszczytem jest mi poznać kolejną damę w służbie braci. – Ucałował jej dłoń, gdy ta z grzeczności mu ją podała. – Skoro tak cudne niewiasty z nami wyruszają w bój, to nie strach umierać. – Wymruczał prostując się.

-Dziękuję, wielebny bracie, że mnie o tym zapewniłeś. – Skłonił się raz jeszcze paladynowi. – Będę spał spokojniej ufając waszym sądom.

-I ja niezmiernie się cieszę, że mogłem ci pomóc, przyjacielu.

Helevi nie chciała przerywać lecz widocznie miała coś ważnego do zakomunikowania. Podeszła do niego spoglądając mu w oczy.

-Tak? – Spytał poświęcając jej nagle całą uwagę.

Wycelowała ręką w drzewa nad nimi, by zaraz potem poklepać się po długim uchu.

Uniósł lekko brwi. Natychmiast odwrócił się na pięcie i podszedł do biurka wyciągając spod sterty listów i raportów czystą grubą kartkę. Znalazł także węglowy rysik. Odsunął krzesło kładąc przybory gotowe do użycia. Zaprosił ją gestem by usiadła na wyznaczonym miejscu.

-Proszę… - Powiedział stając obok i patrząc nań tymi przekrwionymi ślepiami.

Zasiadła nie ociągając się z wypełnianiem obowiązków. On zaś podszedł do weterana i obejmując go ramieniem poprowadził w kierunku wyjścia z namiotu.

-Porozmawiamy na spacerze, przyjacielu. Pozwólmy naszej siostrze pracować.

***

Wrócił po blisko godzinie. Nie spieszył się dając jej czasu by mogła nie tylko w spokoju spisać co trzeba, ale i pomyśleć trochę bez żadnej presji. Doszła do wniosku, że zależało mu na jej opiniach i interpretacjach gdyby przekaz nie był dosłowny, by mogła dodać na papierze swoje zdanie na dany temat. Rozkazy kapłanek były dosyć proste, nie spodziewały się, że ktokolwiek może je podsłuchiwać. Zdawały się być wydawane dosyć pospiesznie, jakby dowództwo uchodźców raził piorun, lub coś podobnego. Nakłaniano by wszystkie jeszcze uciekające grupki kolonistów kierowały się do trzech nadmorskich wiosek położonych na dalekich północnych krańcach Dolfe. Rozkazano także by flota odbiła od brzegu i czekała na kotwicach w bezpiecznej odległości. Proste, zrozumiałe, nie ujawniające zbyt wielu szczegółów. Żadnych nazwisk, żadnych liczb, żadnych pozycji.

Otton przysunął sobie krzesło i usiadł obok niej przyglądając się kartce papieru i starannemu pismu kobiety. Ona zaś co jakiś czas rzucała mu spojrzenie gdy czytał treść przekazu, wprawiając w ruch lśniące złote loki.

Milczał. Wziął kartkę do reki i milczał przyglądając się literą.

-Wyśmienicie, Helevi. – Wstał i skierował się w stronę wyjścia. – Wołać pułkowników!

Rozkazał gwardzistom stojącym przed siedzibom, a ci pospiesznie ruszyli wykonać wolę wielebnego.

Ponownie podszedł do stolika i położył na nim zapisaną kartkę papieru.

-Muszę cię prosić byś nas opuściła na jakiś czas.

Skinęła głową wstając i już chcąc opuścić namiot przez jedną ze ścianek, gdy Otton zatrzymał ją kładąc jej rękę na ramieniu. Wziął z kufra złożony koc i podał jej.

Odebrała podarunek lecz on jeszcze nie skończył.

-Chwila. – Powiedział otwierając kufer.

Wewnątrz znajdowały się kosztowne suknie, płaszcze, futra.

-To należało do pewnej bliskiej mi osoby. - Wyciągnął białą puchatą pelerynę z lisich futer i okrył jej ramiona. – Słońce zachodzi. Robi się coraz chłodniej.

Odrobinę się zarumieniła czując troskę z jaką kładł odzienie na jej ramionach. Zaraz potem zauważyła, że peleryna idealnie jej pasuje, nie jest zbyt krótka. Czyżby należała niegdyś do kobiety z jej gatunku?

Skinęła głową w podzięce i wyszła na plażę. Wolała nie zadawać sobie pytań, na jakie i tak nie pozna odpowiedzi, a które przyprawiają tylko o niepotrzebny stres.

***

Brak komentarzy: