Klip

sobota, 25 sierpnia 2007

Rozdział III - Godzina Zająca cz.2

Reszta spojrzała na nią z równym niedowierzaniem.

-Oszczędź sobie pochlebstw.

-Ale to prawda... Z początku zignorowałem informację, że chce się pani połączyć „ze swoimi”. To był błąd, że nie skojarzyłem tego od razu... Będąc w zasięgu pani mocy, jesteśmy po prostu niewidzialni. Stąd ten „ryk”. Myślec ma bardzo wrażliwy umysł i gdy ktoś używa swojej mocy w obrębie jego terytorium, zadaje mu ból.

-To czemu jesteś taki spokojny?

-Bo mamy wszystkie potrzebne składniki, by móc się mu przeciwstawić.

-Chcesz z nim walczyć? – Nera spojrzała na Winga jak na wariata.

-Nie... Ale... Mogłabyś zabić tych co nas widzieli i moglibyśmy odjechać.

-Widzieli nas prawie wszyscy, mam zabić całą osadę?

Wingo palnąłby się w łeb. To zgoła niemożliwe. Opuścił więc głowę.

-Jeśli tak, to w porządku... – Nera wzruszyła ramionami, jakby nie było to dla niej żadnym wyzwaniem.

-To nic nie da... – Wtrąciła się Sindeya. – Musimy to zabić...

-O czymże pani mówisz? – Spytał Giovanni, któremu bliższa sercu była idea ucieczki.

-A co zamierzacie zrobić?! – Rzuciła im piorunujące spojrzenie mądrych oczu. – Przejedziemy traktem na wschód? Jak nas pan doprowadzisz do tych tuneli skoro wszyscy wiemy, że wystarczy na chwilę zboczyć z trasy, by zwariować i się zgubić, a kto wie czy nie będzie gorzej? Jeślibyśmy tak odjechali, to bestia dowiedziałaby się o nas z umysłu któregoś z osadników, jak mniemam, a jeślibyś ich wycięła w pień, Morite, to jak sądzisz, co by sobie pomyślał kolejnego dnia, gdyby przyszedł tu na posiłek? Że co, popełnili zbiorowe samobójstwo? I myślicie, że nie zacząłby nas szukać? Spójrzcie prawdzie w oczy! Walka to jedyne rozwiązanie. Nie widzi nas, nie spodziewa się nas, sądzi, że przyjdzie jutro jak co dzień i dostanie swoją porcję. Plus jest taki, że mamy element zaskoczenia... Nie spodziewa się ataku ze strony osób, które dla niego „nie istnieją” i których nawet nie podejrzewa o wniknięcie do jego osady.

Nera pokiwała głową.

-Masz w stu procentach rację. – Uśmiechnęła się przekornie. – Tylko wiem, że to znowu ja będę odwalać brudną robotę i coś zabijać...

Podjęła swój kubek wody i wychyliła go ciurkiem. Rzuciła za siebie.

Nagle metalowy obiekt z impetem przeleciał obok jej głowy i wbił się w ścianę!

Baflin cisnął swym toporem z tak ogromną mocą, że ledwo to zaobserwowała... Nawet nie zauważyła jak krasnolud błyskawicznie wstaje, sięga po broń, napręża mięśnie i wypuszcza obiekt.

Obejrzała się za siebie... Na wbitą do połowy w drewnianą ścianę, krasnoludzką broń i... dwie równe części glinianego kubeczka leżące na podłodze.

-A ja to co? – Spytał z wyrzutem.

Nera uśmiechnęła się widząc reakcję krasnoluda. Tego było im trzeba, nie tylko chętnych do działania ale i myślących w innych kategoriach. Baflin nie wyglądał na przejętego stworzeniem, które grasowało w lasach. On widział w nim przeszkodę, przeszkodę o wymiernej sile dającej się przełożyć na parametry, do tego skonfrontować z zasobem własnych możliwości i pokonać. Dlatego te krępe istoty były powszechnie postrzegane jako dzielne i bohaterskie... Nawet do najkrwawszych wyzwań podchodząc trzeźwo...

„Trzeźwo” – zabawnie brzmiące słowo w zestawieniu z krasnoludem.

-A właściwie to skąd tyle wiesz? – Spytała w końcu rzucając chłopakowi podejrzliwe spojrzenie. - Rzekomo nie byłeś dobrym uczniem.

-Ach, ale to co innego... nie byłem, bo zamiast czytać księgi tyczące się przedmiotów, jakiś tam kwantów sensowych, jakości astralnych i innych dziwacznych suchych i nieprzyjemnych traktatów, wolałem czytać o czymś co mnie interesowało... A biblioteka w Iverstadt jest ogromna! Zasób ksiąg i kronik przerósł moje oczekiwania. To nie jest tak, że ja się lubię uczyć... czy coś. Ja po prostu lubię czytać, bardzo... Dlatego uczęszczałem do akademii, by móc czytać. No, a co do stworzenia ze Szklanej Doliny, to były informacje obowiązkowe do przyswojenia, prawdziwe rzeczy, ważne, o których mówiliśmy na wykładach i jakie makabryczne. To znaczy, legendy i baśnie też są makabryczne... ale to się wydarzyło... to się dzieje na prawdę. Miałem nadzieję o tym zapomnieć, choć jak widać coś tak ważnego powraca... I dobrze! Makabra działa, a jak to każdy młody chłopak, zwracałem szczególną uwagę na krwawe kawałki. Spytaj się dzieciaka, czy młodziana jakie bajki woli... Takie gdzie są księżniczki, które usychają z miłości do księcia, czy takie gdzie są smoki, barbarzyńcy i krew się leje strumieniami?

-Skoro mowa o laniu krwi... Wiesz jak to bydle zatłuc? – Westchnęła.

-No, tak. Zatłuc go, to nie trud, trudem było go dopaść, nim on wlazł do głowy potencjalnego łowcy. My mamy szczęście... – znów pochylił czoła przed kapłanką, której widocznie spodobało się, że Wingo postanowił przybrać bardziej służalczą postawę, a objawiała to tym, że rzadziej prawiła wyrzuty.

-Trzeba jakiejś magii? – Dopytał szlachcic. – Jeśli tak, to takowy działania model, w mych siłach nie leży.

-Nie, nie trzeba... To znaczy można, ale można go po prostu, jak słusznie pani stwierdziła – spojrzał na wojowniczkę – „zatłuc”. Standardowo: pociąć, porąbać, obtłuc, pognieść, przygnieść, złamać, wywlec, nawlec, przepołowić, poćwiartować...

-W czym rzecz? – Przerwała mu, podnosząc dłoń.

-A! Właśnie. Rzecz w tym, że kiedy się bestię usiecze, trzeba uważać na „ziarno”. Jest maleńkie, trudno je dostrzec. Może się wpleść we włosy, wpaść do buta i koniec... Problem powraca. Może się również zakopać, ukryć gdzieś.

-A da się je zniszczyć?

-Owszem. Wystarczy mocniej na nie nadepnąć, przeciąć, czy jak kto tam woli. Trud w tym, by nie zwiało.

-Sądzisz zatem, że ci cali „powstańcy i bandyci”, to jego sprawka?

-To całkiem możliwe... I całkiem możliwe, że wcale ich nie zobaczymy.

-Ale po co miałby to robić? To znaczy wszczynać bunt, chyba zależałoby mu bardziej na tym by zgromadzić jak najwięcej osób, a nie odstraszać.

-Oj, właśnie nie... Dla niego więcej osób to zagrożenie bo trudniej je kontrolować... Zrozum jego sposób działania, to drapieżnik, który zasadza pułapki. Wykorzystał ludzki lęk by otoczyć się kordonem strachu, który nie przepuści nikogo, bo strach narażać się na bandyckie noże i chłopskie kosy. Kiedy będzie chciał, sam sobie podejdzie pod ogrodzenie i „weźmie” kilku żołnierzy. Z resztą gdyby to było coś „atrakcyjnego” to jakaś inteligentna osoba nabrałaby podejrzeń, że ludzie tak ochoczo idą w jedno miejsce i znikają bezpowrotnie... Wezwaliby paladynów, a oni zmiażdżyliby całą krainę pod swoją pięścią...

Nera nagle powstała z miejsca marszcząc groźnie brwi.

Wszyscy spojrzeli się na nią, gdy podejrzliwie rozglądała się po pomieszczeniu.

Przeszła przez izbę podchodząc pod drzwi. Uchyliła je i jednym okiem wyjrzała na zewnątrz. Nabrała powietrza do płuc próbując wyłapać odmienny od otoczenia zapach.

-Co się stało, Morite? – Spytała jasnowłosa, podnosząc się z miejsca.

Nera nie odpowiedziała. Przeszła do sąsiedniej izby. Podeszła do okna.

Sindeya wiedziała, podobnie jak Baflin, że coś się święci. Kapłanka ją znała, natomiast krasnolud, był podobnie jak ona wojownikiem i potrafił rozpoznać tą lekko przygarbioną sylwetkę, ugięte nogi, koci chód...

Zagrożenie.

Nagle wszyscy to poczuli. Nie jakąś moc, nic specjalnego... Tylko uczucie, to samo uczucie, które towarzyszyło im z rana, w godzinie zająca.

-Obudził się. – Mruknęła czując złowieszcze spojrzenie omiatające las, widzące wszystko, prócz ich.

Wyjrzała za okno...

Znad zachodu nadciągały chmury. Znad zachodu, tak.

Widziała szare tłuste obłoki. Sunęły na wschód, wzdłuż gór

Wiatr wiał zimny, omiótł jej policzek, wpadając do izby przez małe okienko.

Wiedziała co się nie zgadza...

Patrzyła seledynowymi oczami na południowo-wschodni kraniec osady, gdzie na krańcu złotego pierścienia pszenicy, wyrastał las. Gałązki przysadzistych dębów, ich liście... Odginały się w stronę osady.

Z lasu płyną niesłyszalny dźwięk, nieodczuwalny dotyk...

Szept, nie głos...

Na jej rosnących oczach łany zboża uginały się...

„Dotyk” pełzł, jak wąż.

Przyglądała się wszystkiemu uważnie.

Nagle obróciła się do krasnoluda, był najbliżej drzwi.

Dała mu znak gestem, a on je zamknął i poprawił zasuwą. Skinął głową – gotowe.

Widziała jak „ruch” czesze zboże i jak mieszkańcy wioski, nagle stają jak zamurowani – wszyscy.

Dzieci zatrzymały się w pozach w jakich się bawiły. Jeden z chłopców pokazywał palcem miejsce w które chce cisnąć piłeczką, ta zaś nieruchomo trwała w cofniętej rączce. Na jego twarzy zastygł uśmiech.

Chłopcy w szopie męczący się nad beczką wyglądali jak pomniki. Jeden nadstawiał drugiemu drewniany zbiornik, podczas gdy drugi zamarł w połowie wykonywanego uderzenia młotkiem...

Dziewczyna, już któryś raz tego dnia zbierała i na powrót rozwieszała pranie, zatrzymała się trzymając w dłoniach beżową, wiejską sukienkę, którą już miała zarzucić na sznurek... W jej ustach – drewniany spinacz.

Chłopiec z fajerką na kijku i gwoździu stał zgarbiony z wyciągniętą rączką. Wyglądał upiornie... Jeszcze kilka sekund temu śmiał się, teraz dźwięk wyciekł z jego uśmiechniętej, umorusanej buzi. Stał i wpatrywał się w ziemię przed sobą.

Żeliwny krążek poturlał się suchym gościńcem by w końcu zatoczyć kilka kółek i paść na grunt.

Brzęk...

Cisza.

Wiatr z lasu spłynął ze zboża na pole zwierzęcych trupów.

Nera widziała jak kilka much oderwało się od sterty wiewiórek i jak kilka rudych ciał spadło z hałdy...

Szum... Poruszyły się liście, zamiotły kępki trawy...

Ruch dobiegł końca.

***

Zwłoki wilka leżały z wywieszonym jęzorem, na który zsiadły się muchy. W uszach także pełno robactwa...

Odrętwiałymi łapami targną nerwowy tik...

Całe ciało wilka jęło się szarpać, jakby w konwulsji.

Szare zwierze pokracznie uniosło się majtając łbem by odpędzić owady.

Kiwnął mocno głową, a wytrącona żuchwa powróciła na swoje miejsce.

Uniósł powieki...

Para błyszczących żółcią oczu omiotła okolicę.

***

Skryli się.

Kazała im „zakląć się w głazy”.

Sama patrzyła przez szczelinę schowka, w którym siedziała wraz z Sindeyą i Wingiem. Doszła do wniosku, że nie dadzą sobie rady bez jej pomocy... Krasnolud i drugi człowiek wyglądają na takich, którzy wiedzą jak się zamaskować.

Szczelinę pod drzwiami zapchała lnianymi workami, które znalazła w schowku i polała je oliwą. Reszcie powiedziała, by siedzieli cicho.

Miała stąd widok na okno, trakt za nim, część izby, jak i drzwi.

Traktem szedł kościsty, zgarbiony czworonóg, rzucając łbem na lewo i prawo.

Obserwował... Patrzył i węszył.

Jego ślepia błyszczały jak nocne lampiony, rzucając mętne żółte światło, gdziekolwiek nie spojrzał.

Zatrzymał się przy zastygłych dzieciach, badając je uważnym wzrokiem.

Nera zmrużyła oko, by to nie błyszczało seledynem...

W tym samym momencie wilk spojrzał w kierunku ich chaty.

Zachowała zimną krew gdy „puste” ślepie skrzyżowało się z jej spojrzeniem.

Czekała...

Wilk patrzył w ciemność izby i drewnianą ścianę, za którą się skryli... stracił zainteresowanie, przerzucając wzrok gdzie indziej.

Podszedł do dziewczyny rozwieszającej pranie... Czubkiem nosa uniósł jej sukienkę i powąchał but...

Ruszył dalej.

Czekali...

Wingo wiedział co się dzieje, chciał coś zaproponować, chciał doradzić, lecz teraz był czas na inną specjalność.

Baflin i Giovanni ukryli się znakomicie. Nera jednak czuła Baflina, jego obecność, wiedziała gdzie bije jego serce, gdzie czyha z toporem nakryty i gotowy do uderzenia.

Ale pan szlachcic?

Znów miała wrażenie, że coś z nim jest nie w porządku. Dla jej zmysłów rozwiał się jak duch. Nie słyszała go, nie czuła, nie widziała.

Gdzieś z zewnątrz dobiegł ich ospały tupot wilczych łapsk...

Jest daleko, czegoś szuka.

Może po prostu kontroluje swoją trzódkę, a może wyczuł obecność intruzów?

Tylko, po co miałby ich szukać.

Mogła od razu stwierdzić, że mają ogromne szczęście... Zwłoki wilka musiały leżeć kilka dni, jak nie więcej, a to znaczy, że wrażliwe na zapach nozdrza uległy częściowemu rozkładowi. W przeciwnym wypadku nie wąchałby raz, a więcej i już by ich wyczuł. Prawdopodobnie mógł częściowo widzieć i słyszeć, a to przemawia jedynie na ich korzyść.

Plus był taki, że oni wiedzieli na co uważać...

On nie wiedział czego szukać...

Widziała jak cienie łap omiotły podłogę chaty przepływając pod szczeliną drzwi. Część szczeliny przykryła peleryną, zacieśniła powiekę zostawiając pola manewru jedynie czarnej źrenicy.

Łapska wilka spoczęły na krawędzi okna...

Do wnętrza wejrzał kudłaty łeb.

Ślepia wodziły po pomieszczeniu strugami żółtego światła...

Błysk! Omiótł i ścianę, zza której spoglądała. Światłość ślepia poraziła jej oko, lecz nie mrugnęła...

Stała w bezruchu...

Wilk dał się zmylić.

Powędrował wzrokiem po pustym stole, po taboretach... Po dużym piecu, za którym pod workami i za beczkami krył się krasnolud. Także zachował zimną krew. niesamowite, że Baflin dźwigał na sobie tyle żelastwa, a mimo wszystko potrafił być cichy jak kot, nie atakował, czekał, był bardzo opanowany i wiedział co robić, doskonale znał zasady rozgrywki, a z pewnością nie wyglądał na takiego, który wiele rozumie... zapewne nie jednego głupca Baflin naciął na „pierwsze wrażenie”.

Ożywiony trup, badał dalej pomieszczenie. Coś mu widocznie nie odpowiadała w tej chatce i Nerę niepokoił fakt, że poświęca tak dużo czasu na szukanie ewentualnych intruzów akurat w tym domostwie.

Wskoczył do środka!

Wingo i Sindeya robili co mogli by nie pisnąć, czy drgnąć i przypadkiem coś poruszyć.

Zwierzę bardzo powoli i uważnie otoczyło stół, przypatrując się śladom butów na zakurzonej podłodze.

Wyraźnie wskazywały na to, że ktoś się tu kręcił.

Wtem, coś potłukło się na zewnątrz! Szklanka, butelka, albo gliniany kubek... Nie wsłuchała się zbyt dobrze w odgłos.

Wilk uniósł uszy i wycelował spojrzenie żółtych ślepi w okno.

Wpatrywał się weń długo, po czym rzucił jeszcze raz przelotne spojrzenie na ślady butów, wziął rozbieg i wyskoczył na zewnątrz.

Dopiero teraz zauważyła Giovanniego!

Cofnął rękę z powrotem w ciemność...

Trzeba na niego uważać... Definitywnie jest kimś więcej niż tylko tym za kogo się podaje, albo to niesamowicie sprytny szczęściarz.

Wilk krzątał się w po gościńcu. Był zaniepokojony... To słychać po uderzeniach łap.

Jął obskakiwać kątki osady szybciej i żwawiej, oczekując, że kogoś wypatrzy, że na kogoś się natknie. Jedynymi na jego drodze pozostali tylko i wyłącznie zastygli w bezruchu osadnicy.

Nera znów widziała go za oknem, jak szwenda się i podejrzliwie łypie żółtymi ślepiami.

Nadstawił uszu!

Spojrzał groźnie w punkt nieopodal ich chatki.

Zerwał się do drapieżnego sprintu, a Nera przeklęła się w myślach i machnęła pięścią w powietrzu.

Zmrużyła gniewnie brwi.

Przeraźliwe odgłosy szamotaniny i jęki koni dobiegły zza ściany! Parskały i miotały się, gdy wściekła bestia robiła swoje.

A niech to szlag!

Nie mogła tego przewidzieć, nie mogła przewidzieć, że jeden z wilczych trupów nagle ożyje, a ożyje w lesie kontrolowanym przez bestię, która nigdy nie powinna postawić stopy w realnym świecie! Bo jakże coś takiego przewidzieć?!

Chciała przekląć!

Nie ma co się denerwować... uspokój się.

Przeprawiając się przez tunele, i tak musieliby zostawić konie... Chyba.

A co jeśli trzeba będzie wracać, czy uciekać przed żołnierzami, którzy postanowią przeszukać lasy? W każdym razie strata pola manewru...

Na Elebriana, jak ona bardzo nie znosiła psów!

Kiedy toczyli kampanie przeciw ludziom, czy liczne bitwy, często gdy chcieli zajść uśpiony obóz od tyłu, znajdywał się jakiś szczekający kundel, który ich wyczuł i zniszczył element zaskoczenia. Nie cierpiała tych owłosionych stworów z powierzchni... Tu wszystko jest owłosione, aż obrzydzenie bierze. I oni to jedzą...

Odgłosy rzeźni ucichły...

Oblepiony krwią wilk wylazł ze stajni-przybudówki, ściągając do siebie całe mnóstwo much.

Rzucił jeszcze jedno przelotne spojrzenie na kryte strzechą chatki, ustawione w rządku...

Objęło go odrętwienie... Zadygotał.

Gdy padł na ziemię, dookoła niego zawirowało powietrze, rozdmuchując owady.

Cisza...

Liście odległych drzew ponownie zakołysały się w odpowiedni sposób.

Mieszkańcy osady ocknęli się!

Dzieciak rzucił piłeczkę drugiemu... Dziewczyna powiesiła sukienkę na sznurku...

Stuk!

Chłopak w szopie wbił gwóźdź...

-Co się stało do licha? – Spytała Sindeya ocierając pot z czoła. Co tu wlazło?

-On...

-To stworzenie? Jak wyglądało?

-Nie... To był trup wilka. – Nera odpowiedziała i spojrzała gniewnie na Winga. – Czego nam nie powiedziałeś?

-Powiedziałem wszystko co pamiętam! Przysięgam...

Otworzyła schowek. Giovanni i Baflin już wyszli z ukrycia i obserwowali świat przez okienka.

-A co to miało znaczyć?!

-Wiem czemu przyszedł... Domyśliłem się. Jest zaniepokojony i co najważniejsze niedługo przyjdzie tu znowu, tym razem osobiście.

Zamarzli w bezruchu...

-Kaj?! Po kiego pieruna?!

-To inteligentny stwór. Na razie podejrzewa, że tu może być ktoś obcy... Widział konie, lecz nie nas. Wie zatem, że się go boimy, dlatego zabił konie, byśmy nie uciekli. Skoro nas nie zauważył, znaczyło to, że się chowamy. Nie mógł nas dostrzec. A przyszedł dlatego, że stracił psychiczny kontakt z osadą... – Popatrzył na kapłankę. – Jesteś mu, pani, barierą nie do przebycia. To go zaniepokoiło, że nagle przestał widzieć osadę!

-Ale mieszkańcy...

-Mieszkańcy osady są już z nim związani, za każdym razem gdy wściubia tu nos swej mocy, oni prawdopodobnie reagują w ten sposób, co tłumaczyłoby dlaczego nigdy go nie widzieli i nie wiedzą jak znikają ofiary... Oj bo gdyby go zobaczyli choć raz odechciałoby im się „ducha lasu”.

-Mówisz, że przyjdzie osobiście... Niby jak nas tym razem dostrzeże?

-Widzi węgiel! Zobaczy nasze ciała, choćbyśmy kryli się za kamiennym murem!

Nera przełknęła gorzką prawdę...

-Co teraz, Morite? – Złotowłosa kapłanka nie wiedziała co robić... – Czuję, że coś się zbliża.

-Oni mają tu węgiel... – Uspokoił Wingo. – Wiem jak możemy się schronić!

-Jak?

-Możemy mu zaserwować pomyłkę, skonsternować, sprawić, że uwierzy w „swój błąd”. Zwalimy wszystko na mieszkańców osady.

Patrzyli się na rudego chudzielca, jakby był ich nadzieją, choć za razem, pewna część instynktu podpowiadała im, że wiara w chłopaka to przesiadka z tonącego statku, do dziurawej szalupy.

Wingo wyrwał z chatki odsuwając zasuwę w drzwiach, wszyscy ruszyli za nim. Podszedł do wielkiego budynku, siedziby „przewodniczki”.

Przełknął ślinę...

Zapukał.

Po krótkiej chwili drzwi otworzyły się i wyszła zeń czarnowłosa dziewczyna uradowana wizytą gościa.

-Tak?

-Gdzie trzymacie węgiel?

Dziewczyna trochę spochmurniała... Gość nie wykazywał zainteresowania uczestnictwem w jej zgromadzeniu, miast tego wolał rozmawiać o sprawach przyziemnych.

-Mamy go całkiem dużo w piwnicy, nasi rodzice chowali zapasy na zimę...

-A czy możemy przenocować w domu przeistoczeń?

Zmarszczyła brwi patrząc nań podejrzliwie.

-Po co? – Spytała. – Przecież oddaliśmy do waszej dyspozycji cały dom.

Wingo popatrzył na młodą kobietę, która skończyła rozwieszać pranie.

Patrzyła przez chwilę na suche ciuchy...

Zaczęła je ściągać.

Chłopcy w szopie naprawili beczkę...

Po krótkim namyśle wyciągnęli gwoździe i zniszczyli drewnianą łatkę.

Wingo postanowił użyć swych sztuczek.

-No, duch lasu dotknął nas swą nocą, przewodniczko. Wiemy, że wkrótce przyjdzie.

Zdawała się mu niedowierzać.

-To niemożliwe, duch przemawia przeze mnie, wiedziałabym.

-Ależ nic nie stracisz przewodniczko, jeśli wpuścisz nas do środka, zwołasz wszystkich i wystawisz... naznaczonego. Duch przemówił, twierdzi, że wasz brat jest gotowy.

-Kłamiesz...

-Czy duch lasu wpuściłby do osady złego człowieka, który kłamałby przewodniczce wybranych? – Słusznie stwierdził. – Powiedział mi, że będzie się bronić, że jest silna i stanowcza, ale powiedział też, że jest mądra i mimo dywagacji dotrze do prawdy. Że jeśli podejmie właściwą decyzję, dostąpi szczególnej nagrody.

Patrzyła nań ze zmieszaną miną. Duch nigdy nie wpuściłby nikogo kto mógłby ich skrzywdzić... Może to część próby?

-Przewodniczko – pokłonił się przed nią. – Nic nie stracisz jeśli nasza próba – świetnie zagrał tym słowem - się nie powiedzie, wtedy zabierzesz naznaczonego i poczekasz do jutra... A masz szansę się wykazać.

Kiwnęła głową po chwili namysłu.

-Może i tak zrobię... Ale najpierw skontaktuje się z duchem.

Znikła za drzwiami.

Spojrzeli na Winga, który wzruszył ramionami.

Czekali, niecierpliwili się.

Nera cicho tupała, próbując zachować spokój. Ona najchętniej ucięłaby łeb dziewczynie i wpuściła wszystkich do środka. Nie podobało się jej, że musi słuchać rudzielca... Był człowiekiem, który uratował jej życie, ale jednak człowiekiem. Wykonywanie rozkazów człowieka było wystarczająco irytujące i samo w sobie obraźliwe. Wolała, by Wingo wyjaśnił w czym rzecz, ona zajęłaby się problemem jak należy. Teraz jednak nie było czasu na tłumaczenia, planowanie i tak dalej...

Zbliża się.

Idzie, nie biegnie.

Jest subtelna różnica między byciem ściganym, a byciem szukanym. Różnica w biciu serca ofiary, różnica w strachu.

Dziewczyna wyszła po jakimś czasie, a jej oczy zdały się być zaszklone. Była smutna.

-Duch mnie opuścił... Nie odpowiada... Sama nie wiem.

-Nie mówi, bo poddaje cię próbie, przewodniczko. Chce byś zaufała jego mocy, podróżnikom którym i on zaufał.

-Tak... – Była bliska łez. Nie mogła okazać wdzięczności temu, który spełnił jej marzenia, nie mogła oddać mu swej jaźni.

Wingo mógł sobie wyobrazić jak się czuła. Na pewno bolał ją fakt, że ktoś kto zrobił dla niej tyle dobrego, nagle odwraca się od niej i nie chce się doń odzywać.

-Proszę, podróżniku... – Powiedziała w końcu zapraszając ich do wnętrza. – Wprowadź swych towarzyszy.

***

Na rozległych polach, z których jak okiem sięgnąć nic jeno spalone lasy, nieopodal starego miasta opasanego skalistym murem z głazów wyrwanych przed wiekami Deiruńskim klifom, zebrano konnicy chorągwi osiem tuzinów, rajtarów połowę więcej, zaciężnej piechoty liniowej na pół miliona, a przy tej sile nowo-dozbrojone półki jegrów, oraz inżynieryjne zaplecze, wraz ze zwiadowcami, gońcami i służebnym orszakiem zdawały się jedynie okruszkami, choć same swą liczebnością nie jedną armię by zgromiły.

I na wydeptane pola, gdzie setki namiotów, wozów i ognisk rozrzucono jak rodzynki na cieście, przybył ten, który piechotę, konnicę, jegrów, inżynierów i elitarne oddziały odwodu – wszystkie pięć palców – zaciśnie w pięść i wymierzy przeciw niewiernym.

Wysoko urodzeni żołnierze w czarnych zbrojach i skórzanych pelerynach ustępowali mu miejsca gdy przejeżdżał środkiem obozowiska. Ściągali z głów wysokie, skórzane kapelusze, przyklękając przed jadącym majestatem.

Wielu nie jedną bitwę widziało, zatem na poznaczonych bliznami twarzach weteranów - siwe wąsy i białe długie bródki. Nie byli jednak starcami. Wciąż krzepcy, zapalczywi, dzielni, choć przede wszystkim doświadczeni. Dano im szanse by na starość zginęli w walce za wiarę, szansę na odkupienie. Wzięli ze sobą synów, inni wnuków by młode pokolenie poznało smak konkwisty, by zmazało z siebie piętno bezprawia, by odkupili grzechy.

Planowali to długo... Planowali zdobywać.

Na ogromnym koniu jechał złocisty tytan, w zbroi tak wspaniałej i bogatej, że aż nie godne było ją podziwiać. Powłóczysta, krwista peleryna dumnie zwisała z ramion potężnego.

Za nim stąpała długa i szeroka kolumna wojowników budzących grozę w oczach każdego z zebranych, równie silnie oddziałując na umysły klęczących wiernych, co przewodzący im paladyn.

Niektórzy mówią, że to upiory z dawnych lat, uwięzione w ciałach ludzi, dusze zniewolone przez jedynego, prawdziwego boga, Pana Sądu. Służą przedstawicielowi Pana w świecie żywych tak jak paladyni.

Buty z czerwonej skóry, z platynowymi czubami.

Platynowe kolczugi i płyty, które brzęczą pod czerwono-złotymi tunikami... Ich marsz, taki równy i synchroniczny. Każdy z nich dawał krok w tym samym momencie...

Ziemia drży pod ich stopami.

Ciężkie, złote krzyże inkantacji wiszące na łańcuchach, dumnie obijając się o pierś każdego z nich.

Na głowie, wysokie, czubate kaptury z krwiście czerwonej materii obszytej złotymi nićmi. Za wyciętymi otworami - upiorne ślepia.

Każdy na prawym ramieniu dźwigał ciężki, dwuręczny miecz. Ich czarne rękawice zaciśnięte w pięści.

Poddani jedynie woli Kardynała. Oddani jego słowu...

Bez chwili zastanowienia poświęcą życie by wypełnić rozkaz...

Bezlitośni.

A grunt pod ich stopami drżał, gdy kolumna szeroka na pięciu mężów dawała krok.

Grunt drżał...

Wszyscy drżeli.

Być może dlatego, że wielebny Otton zjawił się by nimi pokierować, być może to odziani w sławę gwardziści z duchowej stolicy sprowadzili na ich plecy strach, a być może to fakt, że jego świątobliwość tak pragnie bezdyskusyjnego zwycięstwa, że przysłał elitę pośród elit, by dopełnić dzieła... A może bali się swej niewiedzy?

Pierwszy z kardynalskiej gwardii, miast miecza niósł wonne kadzidło, którym huśtał w przód i w tył zostawiając w powietrzu siwe smugi.

Niskim szeptem recytował słowa w języku ledwo znanym pospolitej tłuszczy, czy nawet szlachetnie urodzonym. Klęczący żołnierze nie wiedzieli co powtarza zakonnik, wiedzieli jednak, że były to bardzo ważne słowa, słyszeli w jego głosie z jaką czcią traktuje każdą literę... Wtrąć się, przerwij mu, zbrukaj recytację swym niegodnym głosem, a ujmą ci głowy... To także słyszeli w głosie kardynalskiego gwardzisty.

Wielebny brat – Otton uśmiechnąłby się widząc jak dziesiątki tysięcy kłaniają się jego osobie, gdyby nie niesmak jaki piłował jego emocje.

Znudzona twarz, ospałe powieki - podkrążone i sine. Przekrwione oczy omiatały regimenty w poszukiwaniu kogoś kto nie zauważył majestatu i nie padł na kolana... Nikogo takiego nie było.

Wszyscy na klęczkach, nawet rycerze, którzy zsiedli z koni.

Za werble i bębny, grali mu zbrojni pielgrzymi za jego plecami.

Stąpali... Razem.

Oto część mej mocy – słowami potężnego szeptał do oczu zwykłych zbrojnych błysk złocistej zbroi.

Przybyłem i jestem prawem – mówił w ich umysłach.

Spoglądam na moje dzieci i będę je sądzić.

Tak, Panie - odpowiadali istocie z głębi wyobraźni.

Paladyn podjechał do dużych namiotów dowodzenia, rozłożonych w centrum obozowiska, na nieznacznym wzniesieniu.

Roztaczał się stąd wspaniały widok. Dostojny złoto-stalowy kolos spoglądał stąd na daleką północ, gdzie za linią wypalonych iglic zaczynał się zielony las. Wiedział, że wiekowe drzewa nie poddadzą się tak łatwo naporowi ognia. Stoją tu tak długo, że pewnie nie raz przetrwały pożar. Nawet te osmolone konary, najbliżej granicy, były prężne i szerokie. Ogień zżarł korę, być może nadpalił pnia, połknął liście, pąki i gałązki, ale drzew nie tknął. Deszcz zmyje z nich sadzę, a z pni na nowo wybiją zielone płatki nadstawiając się ku słońcu.

Minie wiele lat zanim ta część lasu odżyje, być może i wiek... Prawdziwym powodem wypalania było stworzenie pasa bez liści, krzaków i rzucanego przezeń cienia, odkrytego pasa, na którym każdy ewentualny napastnik byłby widoczny dla ludzi usadzonych przy palisadach.

Za spalonymi iglicami - zielony las, rozłożyste korony, potężna żywa istota, gniewna za krzywdę jaką jej urządzono. Gdyby nie pomoc Numeru Cztery, nigdy nie wypleniliby długouchych kolonistów z kryjówek.

Zjawił się w najlepszej chwili. Jego mistrz przyjął hojną pomoc, choć pomoc heretyka. Ileż tajemnic w sobie krył, jakąż to siłą i bronią obdarował deiruńskie oddziały.

Ottona martwiła jedna rzecz... To tajemnicze postępowanie, coś niewytłumaczalnego. Zachował się w stosunku do nich jak pomocny sąsiad, który miast zapłaty odpowiada uśmiechem, uśmiechem który mówi jasno: „Kiedy nadejdzie pora, upomnę się o swoje.”

Na pierwszy rzut oka, układ z Numerem Cztery wydawał się świetnym interesem...

Gdy myślał o tym teraz, sądził, że podpisali pakt z diabłem.

Zjawia się z nikąd, podaje wrogów na tacy, w kilka tygodni urzeczywistnia cel, dla którego tysiące poległy w wielu konkwistach.

Od czterystu lat trwał pokój... Ich cele stały się marzeniami. Marzenia stały się snami, a sny... wspomnieniami.

Numer Cztery z uśmiechem na twarzy zrealizował ich najskrytsze marzenie.

A tamtego dnia, gdy pierwszy raz zjawił się w Deirunie, przybył w godzinie zająca...

Nie przyjaciel, nie wróg, po prostu - On.

Zsiadł z konia, którym zajęli się rośli giermkowie. Podeszło ich aż sześciu by poradzić sobie z potężnym zwierzęciem. Nie odważyli się spojrzeć ani w oczy konia, ani na twarz wielebnego.

Paladyn spojrzał na rozległe miasto za sobą.

Morgenstadt - miasto poranka. Kupcy, rzemieślnicy, chłopi...

Ileż to musieli wycierpieć sąsiadując z tymi stworami z lasów. Ileż to musieli znosić ich osobliwą urodę, opowieści o pogańskich bożkach trujące duszę, niszczące tradycję i porządek. Wszystko dlatego, że nie mogli wysilić się na kolejną konkwistę, byli w ramionach pokoju. Jakimż nieludzkim okrucieństwem jest zmuszać wierzących ludzi do tolerancji względem tych niegodnych istot. Czterysta lat pokoju... Ileż musieli wycierpieć zmuszani do goszczenia ich wysłanników w swoim mieście. I kto mówi, że pokój to dobro? Kto?!

Otton odczułby żal względem tych biednych duszyczek wiernych Kardynałowi, gdyby mógł. Teraz czuł jedynie... powinność. Tak to działało. Miast emocji, rosły obowiązki, czuł, że musi je spełnić, że musi odpłacić długouchym za krzywdy wyrządzone bogobojnym obywatelom Deirunu.

Wstąpił do dużego namiotu, który już z zewnątrz na pierwszy rzut oka wyglądał jak pałac, tyle, że zszyty z drogiego, purpurowego materiału i mnóstwa cennych ozdobników.

***

Wewnątrz namiotu powitało go spodziewane bogactwo, a nawet rozkładana podłoga pokryta mahoniem. To namiot wodza, nie siedziba sztabu wyprawy jak ktoś mógłby przypuszczać obserwując obozowisko z daleka. W rzeczywistości, sztab umiejscowiono w znacznie mniejszym namiocie, nie różniącym się zbytnio od reszty służącej obsłudze zaplecza. W jednakowych namiotach umieszczano kuchnie polowe, warsztaty, rzeźnie, prowizoryczne łaźnie, czy lazarety. Sztab był zamaskowany... Ten namiot, miał jednak przemawiać, lśnić. I mówił głośno do wszystkich obserwatorów. Był tak widoczny, że wróg nie miał wątpliwości, kto go zajmuje, a to na pewno nie zachęcało do walki. Znane były historii ludzi bitwy, które wygrano tylko dlatego, że zjawił się na nich paladyn, a nieprzyjaciele wycofywali się na samą wieść o jego przybyciu.

Purpura i złoto, owalne ściany rezydencji z drogich tkanin w identycznej tonacji co na zewnątrz. Dla przewiezienia bogactw, majątku i luksusu, którymi wielebny miał się otaczać wypoczywając między starciami najęto aż osiem wozów, każdy zaprzęgnięty w sześć zimnokrwistych pociągowych ogierów.

Na długiej sofie, pokrytej puszystymi poduszkami obszytymi czarnym aksamitem, siedział starszy mężczyzna w podróżnej tunice.

Gdy zobaczył pancernego przybysza, któremu złocista zbroja podwajała gabarytów, zerwał się na równe nogi i ze szczerym uśmiechem na twarzy, wyrzucając ręce przed siebie, podbiegł przed oblicze majestatu.

Miał swoje lata, co mówiła zarówno długa broda do połowy piersi spływająca jedynie z podbródka, liczne zmarszczki wokół mądrych, ciemnych oczu, oraz znoszony, ciemnobrązowy strój, na wpół bawełniany, a na wpół skórzany. Był prawie łysy, nie licząc rzadkich, długich włosów wyrastających z tyłu głowy. Na z pozoru prostym stroju – kilka małych ozdobników.

Ujął w dłonie złotą rękawicę...

Klęknął.

Delikatnie ucałował okazały pierścień...

-Powstań, Izydorze...

Starszy mężczyzna wstał i dla pewności, by nie urazić paladyna ukłonił się.

-Dawno was nie widziałem, wielebny Ottonie. Rad jestem, że zastaję was w zdrowiu i formie.

Otton popatrzył na krawędź sofy, gdzie w cieniu, z dala od promieni lamp zawieszonych pod sklepieniem namiotu, siedziała postać w sukni czarnej jak noc.

Na oko mógł powiedzieć, że była to kobieta i to bardzo atrakcyjna. Trzymała smukłe dłonie na kolanach, a spod czarnego kaptura, spływały złote loki.

-Któż to? – Spytał suchym, obojętnym głosem.

-Ach, wybacz... Niespodzianka, o której wspominałem ci w liście, to właśnie ona – mruknął starzec. – To wróżbitka, którą wraz ze mną, na twą służbę, panie, przysyła mistrz, Najwyższy Kongregat.

Kobieta powstała. Była elfem... Nie musiała ściągać kaptura, ocenił to po wzroście. Powoli podeszła do złotego giganta.

Ściągnęła kaptur...

Była bardzo ładna, jej twarz chłodna i delikatna, w prawym oku przelewał się gniew i determinacja, drugie zaś zakrywała czarna opaska na rzemyku. Na części lewej skroni zauważył blizny po oparzeniach.

W jednej chwili złagodniała gdy wyciągnął ku niej złotą rękawicę.

Kiedy pokłoniła się by ucałować pierścień, zauważył podłużne małżowiny, wynurzające się z kaskad złotych loków.

Musnęła wargami oszlifowany rubin.

Powoli wyprostowała się.

-Będzie nas prowadzić podczas konkwisty - podjął starzec. – Zna te tereny, rozumie język drzew, a to znaczy, że słyszy kapłanki. Nawet nie przypuszczają, że będą podsłuchiwane.

Otton nie zwracał uwagi na starego znajomego. Jego zmęczony wzrok spoczął na kobiecie... Był tak ciężki, że musiała opuścić głowę.

-Jak masz na imię? – Spytał oschle.

Nie odpowiadała.

Stała jak słup, w milczeniu.

Siwy brodacz rzucał nerwowe spojrzenia to na nią, to na paladyna.

-Wybacz, panie, jest niemową. Język wycięto jej za karę, za uprawianie magii bez pozwolenia i za rzucanie uroków na terenie lasów. Zwą ją Helevi.

-Była czarodziejką?

-Och tak, kapłanki bały się jej z tego powodu. Skazały ją za kilka wykroczeń... no, szczerze mówiąc całkiem wiele wykroczeń, odebrały jej język, by nie mogła rzucać uroków... i wygnały.

-I potrafi wróżyć...

-Tak - zaśmiał się starszy mężczyzna. - Choć trzeba ją do tego zmuszać. A tak poza tym, to wiele wie o lasach, potrafi sporządzać różne mikstury, za co Kongregat cenił ją sobie w kolegium. Biblioteki Iverstadtu zostały uzupełnione o jej wiedzę i owoce jej pracy.

-Jak się miewa mistrz Mario? – Teraz na starszym mężczyźnie spoczął ciężar spojrzenia paladyna.

-Kolegium magiczne, wraz z całym personelem, oraz najwyższymi profesorami, składa hołd zakonowi - pokłonił się z grzecznością. – Mistrz, Kongregat miewa się dobrze i modli się by konkwista przeciw herezji powiodła się. Na pewno byłby rad, móc zobaczyć armię Pana w takiej sile. Aż trudno uwierzyć, że Kardynał zgodził się posłać swe oddziały by nas zasilić w tym podboju.

Paladyn przeszedł kilka kroków stąpając głośno butami ze złotych płyt, ciągnąc za sobą lśniącą pelerynę.

-Jego świątobliwość - zaczął po chwili ciężkim, głębokim tonem - to Azarianin. Jest zatem bardzo... łagodny. Wierzy, że jego doborowe oddziały będą nam dobrze służyć, broniąc południa przed szalejącymi chłopskimi buntami. Z resztą... – Zatrzymał się przy obfitej misie z soczystymi owocami. – Mniema, że nasze armie pomagają ludziom uporać się z zarazą i dlatego potrzebują pomocy... Jakby na to nie spojrzeć - rzucił krótkie spojrzenie długouchej damie - to tak właśnie jest. Bronimy lud przed plagą. My jednak plagę widzimy w czym innym niż jego świątobliwość, Kardynał.

Ogromne, złote płyty ułożone w formy palców przerzucały winogrona, brzoskwinie, czerwone i zielone jabłka, cytryny, oraz pomarańcze, kiwi i agrest. W drugiej srebrnej misie - jagody, jeżyny, maliny, borówki, poziomki.

Wszystko jak papier, wszystko jak popiół. Czegokolwiek nie włożyłby do ust, smakuje tak samo. Zastanawiał się czasami, po co przynoszą mu te smakołyki, najprzedniejsze dania i tropikalne owoce, wyśmienite trunki? Równie dobrze mogliby mu dawać chleb i wodę, a nie poczułby różnicy. Z czystej grzeczności i ze strachu serwowali mu te różnokolorowe i różnokształtne obiekty, zwane „owocami”, bojąc się zawieść jego oczekiwania.

Stał nie odzywając się słowem... Wróżbitka ze spuszczoną głową grzecznie tkwiła w miejscu, podczas gdy starszy, skonsternowany mężczyzna śledził Ottona wzrokiem.

Ten wybrał najładniejsze jabłko, lśniące, czerwone, bez żadnej plamki, bez żadnego wgniecenia.

-Poza tym... – wznowił. – Kardynał „oddał do naszej dyspozycji” oddział swej gwardii, nie określił w jakim celu mamy jej użyć, ufając rozsądkowi i miłości do obowiązku, jakimi kierują się bracia Deirunu.

Podszedł powoli do kobiety w czerni... Ciężkie buty dudniły o drewnianą podłogę. Głowę miała zwieszoną, skostniała czując na plecach ten straszliwy ciężar. Bała się spoglądać w beznamiętną twarz, tak suchą i zimną... i w te oczy, które zdawały się być martwe. Obszedł wróżbitkę dookoła i stanął przed nią.

Dwa złote szpony zaciśnięte na owocu podsunęły jabłko do jej ust.

Twardo wpatrywała się w podłogę.

Druga potężna dłoń wysunęła się, a ogromny, ostro zakończony palec, uniósł jej podbródek.

-Gryź. – Zadudniło słowo.

Zadrżała...

Podsunął jabłko bliżej.

Uciekała wzrokiem na bok, nie chcąc spojrzeć na to blade oblicze. Jej oko zaszkliło się, na krawędzi powieki – rosnąca kropla.

Popatrzyła na siwego, który skinął twierdząco głową.

Po jej policzku spłynęła łza, gdy zaciskała pięści.

Powoli otworzyła usta i dotknęła nimi soczystego owocu...

Ugryzła, czując jak po wargach spływa słodki sok.

Paladyn przyglądał się jak zamknęła usta z kawałkiem jabłka. Znów zwiesiła głowę. Jego twarz nawet nie drgnęła.

Kiedy karmił w ten sposób Sindeyę, bardzo się rozgrzewał, a gdy powoli zanurzała białe zęby w jakimkolwiek owocu, serce waliło mu jak kowalski młot.

Teraz nie czuł nic... To nie była ona.

Wróżbitka Helevi, powoli zaczęła żuć, cicho i dyskretnie.

-Widzę, panie, że potraficie docenić owoc. – Stary czarodziej zaśmiał się lubieżnie. – Helevi jest znana ze swoich umiejętności w dziedzinach wróżb, magii i alchemii... – Zbliżył się do niej, była niemal o głowę wyższa od starszego czarodzieja. – Choć słynie i znajduje uwielbienie wśród wielu amatorów doceniających jej inne zalety.

Ujął kosmyk jej włosów, zbliżył do nosa i powąchał. Zmrużył oczy czując mieszaninę wanilii i jaśminu.

-Jej umiejętności i talenty są bardzo... „zaskakujące”, jeśli wiecie, panie, do czego zmierzam. Specjalnie użyłem stwierdzenia „niespodzianka”, bo wiem, że jest cię w stanie zaskoczyć, wielebny bracie. Najwyższy Kongregat specjalnie kazał ją przyprowadzić bezpośrednio do twoich kwater byś docenił dar przyjaźni między naszym kolegium, a zakonem świątobliwych.

Beznamiętne oblicze wycelowało w maga, który dał krok w tył przygnieciony spojrzeniem nieruchomych oczu.

-Izydorze?

-Tak, panie?

-JAK ŚMIESZ! – Wykrzyczał zarzut, nie pytanie.

Czarodziej przewrócił się zasłaniając głowę ramieniem, a Helevi uginając nogi w kolanach usunęła się z drogi złotemu kolosowi.

Otton cisnął jabłkiem trafiając w bok czarodzieja. Ten jęknął, gdy nadgryziony owoc rozprysł się na soczyste drobiny.

-Waż swe słowa czarodzieju! – Olbrzym szedł w jego kierunku. – Wielebnemu bratu proponować grzeszne spółkowanie z heretycką wiedźmą! Zwykłem kazać pasy drzeć z lepszych od ciebie za takie knowania i w wyobraźni plugawe planowanie!

-Wybacz! – Starzec zerwał się na kolana i na klęczkach podpełzł do złotego buta.

Ujął rąbek peleryny, zbliżył do ust i zaczął całować.

-Wybacz, wielebny. Straszne bluźnierstwo popełniłem! – Całował purpurową materię. – Grzeszny mój umysł! Proste moje myśli... Dały się ponieść złudnemu ciału...

Wyglądał jak robak, kołysząc się w przód i w tył, obściskując kawałek peleryny, jakby ta była najcenniejszą rzeczą, jaką w życiu posiadał.

-Przyjmę pokutę wielebny, lecz przebacz!

Chciał unieść rękę i go zdzielić. Uderzenie byłoby na tyle silne by go uśmiercić... Ale to mag i będzie potrzebny.

Wyrwał pelerynę z jego rąk.

-Precz... Kiedy będziesz mi potrzebny, poślę po ciebie, a do tego czasu zejdź mi z oczu i nie pokazuj się! Precz!

-Jesteście wspaniałomyślni, ekscelencjo...

Spojrzał nań z góry, a ten czmychnął niczym przerażona mysz...

Przeszedł kilka kroków. Dalej, w cieniu skrywającym namiotową wnękę stało szerokie łoże wyściełane puszystymi poduszkami i skórami. Obok – stół z dzbanami i misami jadła wszelakiego rodzaju. Za tacą soczystych mięsiw i półmiskiem dzwonków wędzonej ryby, w skromny stos ułożono srebrne talerze oraz komplet kryształowych kielichów.

Dalej, masywne drewniane stojaki na ekwipunek.

-Służba! – Krzykną.

Czternastu młodych mężczyzn wbiegło w dwóch, równych szeregach. Ich głowy zwieszone. Zatrzymali się czekając na rozkaz.

Rozłożył ręce, a krzepcy giermkowie rzucili się go obsługiwać.

Dwóch z czcią odpięło pelerynę, ostrożnie ją składając. Odeszli na bok.

Kolejny zajął się krótkim mieczem w ozdobnej pochwie, u pasa. Dlań oręż był ogromny. Ledwo mógł udźwignąć taki ciężar. Odszedł na bok, podczas gdy chłopcy zajmujący się peleryną, wydobyli dwa srebrne narzędzia, przypominające śrubokręty.

Inni zdjęli z ogromnych, złotych rękawic wierzchnią warstwę pancernych płyt, pod którą kryły się właściwe rękawice – stalowe, obrośnięte setkami przekładni, dźwigni, linek, miedzianych rurek i kryształów. Gdy zdejmowali kolejne części mechanicznych rąk, spomiędzy łączących komponenty uszczelek i gniazdek – syknęła gorąca para.

Prawdziwe dłonie Ottona były cztery razy mniejsze, ociekały potem od dusznego wnętrza złotego sarkofagu. Były też znacznie krótsze. Mechanicznymi palcami sterował za pośrednictwem aksamitnych, czarnych rękawiczek, wrażliwych na ruch i przekazującej polecenia z pancernej komory, do masywnych palców odrobinę dalej.

Aż sześciu silnych młodzieńców musiało się zebrać, by zdjąć jeden naramiennik, rozmiarami przerastający zwyczajne siodło. Pod grubą płytą – mnóstwo rur i zębatek, oraz twardy stelaż, utrzymujący maszynerię w jednym miejscu, jak żebra utrzymują trzewia w ludzkiej piersi.

Znów syki i szumy gdy odłączali kolejny element.

Zdjęto złote płyty z napierśnika, a dwóch chłopców ze srebrnymi narzędziami, jęło odkręcać cztery masywne śruby, trzymające konstrukcję okalającą klatkę piersiową.

Kiedy skończyli, łącznie czterech giermków, trzymało ciężki „przód”, gdy dziesięciu dźwignęło plecową część pancerza.

Ledwo starczyło im sił! To bez wątpienia najcięższa część zbroi, w której ukryto najważniejsze elementy, oraz jednostkę zasilającą. Dlatego nigdy nie należało jej rozmontowywać na części. Zawsze była tą największą i najcięższą.

Odstawili część na stojak...

Aż podłoga się ugięła.

Teraz wzięto przednią część pancerza i odstawiono gdzie należy.

Otton był już w połowie wolny.

Z resztą szybko się uporano. Obszerny pas – rozłączył się na dwie części, tak samo jak reszta zbroi okrywającej nogi.

Gdy paladyn wyszedł ze złotych butów był niemal o połowę niższy, choć to i tak rosły mężczyzna.

Stał nagi, rozkładając ręce.

Służba przyniosła mu czarną tunikę wykończoną złotą nicią, oraz sandały.

Tkwił w bezruchu, gdy ubrano go w prosty, acz elegancki strój wypoczynkowy.

Giermkowie znikli gdy pstryknął palcami.

Zbroja na swoim miejscu...

Popatrzył na kusząco miękką sofę. Usiadł na niej, plecy wtulając w miękkie oparcie, na którym rozciągnął ramiona.

Przeciągnął się czując ciągłe zmęczenie. Chciał spać, był śpiący, ale nie mógł zasnąć. Zmysły i reakcje ostre jak zawsze, lecz nuda i emocjonalna obojętność wprawiała go w obrzydzenie skierowanie przeciw światu. Chciał zasnąć i więcej nie oglądać tego co go otacza.

Podjął kiść winogron z misy owoców. Bawił się nimi, przewracając między palcami. Oderwał jeden zielony owoc.

Nagle zwrócił uwagę na złotowłosą po przeciwnej stronie namiotu. Skulona, kucała w kącie, zasłaniając głowę ręką.

Ciekawiło go jak długo tam siedzi... Pewnie od kiedy przepędził Izydora. Trzęsła się, nawet nie pomyślała żeby się ruszyć.

Wsunął owoc między sine wargi... Żuł wilgotną papkę o smaku wody z kałuży...

-Ty. – Mruknął, a Helevi nie drgnęła.

Przełknął przeżuty miąższ.

Urwał drugi owoc i rzucił w jej kierunku. Kiedy winogrono odbiło się od jej głowy, skuliła się bardziej, lecz nie pisnęła.

Nie musiał ponawiać. Powstała grzecznie i obróciła się w jego kierunku, cały czas wpatrując się w podłogę.

Otton był paladynem, a to ten rodzaj człowieka, który daje rozkaz raz, zawsze raz i nie musi się powtarzać.

-Podejdź.

Podeszła, przemierzając cały namiot. Stanęła dwa metry od niego.

-Spójrz na mnie. – Cedził chłodne słowa odrywając kolejny owoc z zielonej kiści.

Opierała się kilka chwil, lecz w końcu uniosła głowę.

Włożywszy winogrono do ust, wskazał palcem na jej opaskę, zakrywającą lewy oczodół.

-Jakiś czarodziej ci to zrobił? - Spytał, żując beztrosko soczysty owoc.

Widział jak koniuszki jej palców dygocą.

Pokiwała twierdząco głową. Tak.

-Izydor?

Teraz zaprzeczyła.

Dziwne, znał Izydora i jego sadystyczne zapędy. Mógłby przysiąc, że to on ją „przypalił”, choć wśród kręgu profesorów Iverstadtu kręciło się wielu perwersyjnych zboczeńców, podejrzewanych nawet o skrajną sodomię. A może bała się powiedzieć prawdy?

Na chwilę przestał rzuć, widząc jak Helevi łakomie spogląda na misy z owocami. Starała się robić to dyskretnie.

-Ile masz lat?

Pokazała mu cztery palce.

-Czterdzieści?

Zaprzeczyła.

-Czterysta?

Kiwnęła na „tak”.

Znów spojrzała na bok, na parę zielonych gruszek. Przełknęła ślinę.

-Jesteś głodna? – Spytał ciężkim wydechem.

Natychmiast pokiwała przecząco głową, nie chcąc narazić się na gniew paladyna.

-Jesteś głodna. – Tym razem stwierdził, a ona wlepiła wzrok z powrotem w podłogę.

To paladyn, cokolwiek by nie stwierdzi - ma rację, a z racją paladyna się nie dyskutuje.

Potwierdziła jego zdanie. Była strasznie głodna... Z resztą na sam widok owoców jej żołądek skręcał się i burczał, choć bardzo starała się powstrzymywać przed okazywaniem pragnienia zaspokojenia głodu.

Wziął mechatą brzoskwinkę i wyciągnął rękę w jej kierunku.

Popatrzyła na owoc nie wiedząc co zrobić. Wyglądało na to, że daruje jej pożywienie, lecz nie była pewna czy może je wziąć, bez rozkazu.

-Chcesz?

Potwierdziła... Bardzo chciała coś zjeść.

-A gdybym odmówił? Przestałabyś prosić?

Tak... Oczywiście, że przestałaby. Nie wystawia się cierpliwości paladyna na próbę. Każdy o tym wie.

-Wolałabyś zdechnąć z głodu, gdyby to oznaczała moja odmowa?

Z goryczą wymalowaną na twarzy i ze łzami napływającymi do oczu, potwierdziła.

Otton zrezygnowany, z obrzydzeniem na twarzy, ciężko wzdychając kopnął ją w brzuch, a ta odleciała na kilka metrów w tył, lądując na podłodze. Odłożył owoc do misy i spojrzał na bok, w pustkę. Machnął na nią ręką, po czym przygryzł z zamyśleniem palec.

Następna „posłuszna”. Powoli zaczynał się irytować, że nikt nie stanowi wyzwania, nikt go nie zaskakuje, nikt się nie stawia, nikt nie potrafi bronić „swojego”, choćby i za cenę życia, gdy wielebny brat zjawia się w okolicy. Czuł gniew. Spośród wszystkich uczuć jakie niegdyś go otaczały, został tylko boski dar – tylko gniew.

Gdziekolwiek by się nie udał, którekolwiek krainy nie zwiedzi, zawsze to samo... Posłuszeństwo - chore, nudne posłuszeństwo.

Naprawdę ucieszył się, że brat Reinhard wysyła go na konkwistę. Tam spotka takich, którzy odważą się przeciwstawić paladynowi, którzy będą walczyć i zginą z jego ręki. Miał nadzieję na nich zażyć kąpieli w doznaniach, póki jeszcze mógł je czuć, póki całkowicie nie zgasł.

Z powrotem spojrzał na Helevi leżącą na podłodze. Rozcięcie czarnej sukni, odsłaniało posiniaczone udo. Znamiona były świeże, co wskazywało na Izydora.

Podpierała się jedną ręką, drugą powoli sięgając po kawałek jabłka leżącego na podłodze. Drżącymi palcami przebierała w kawałkach miąższu i skórkach, szukając najmniej ubrudzonego. Twarz zakrywały złote pukle, choć widział jak z brody ścieka kropla za kroplą, a na podłodze rośnie maleńka kałuża łez.

Gdyby był tym, kim był jeszcze czterdzieści lat temu, zapewne współczułby wróżbitce... zapewne...

Przyglądał się żałosnej istocie, obłożnie chorej na posłuszeństwo.

Wstał i podszedł do stołu nieopodal swego łoża. Chwycił jeden talerz... Dla pewności wziął i drugi. Ułożył na nich kilka indyczych udek, chleb, słodkie ziemniaki, nagarnął fasolki z ostrym sosem. Wszystko kusząco wonne, lecz nie dla niego.

Na drugim talerzu ułożył dzwonki łososia, porcje pstrąga, baraninę i suszoną dziczyznę... Dla pewności dołożył jeszcze kilka pajd świeżo-upieczonego, ciepłego chleba.

Z dwoma talerzami pełnymi jadła przeszedł do drugiego stołu, dołożył trochę owocowych witamin. W końcu talerze ustawił na pustej ławie okrytej jedynie czerwonym obrusem zwieńczonym złotymi frędzelkami.

Słyszał jak Helevi cicho przeżuwa resztki jabłka, kryjąc się przed jego wzrokiem.

Podjął dzban z czerwonym winem i jeden kryształowy kielich... Ustawił obok talerzy, które przygotował.

Ręką przyciągnął do ławy wytwornie ozdobione krzesło, obite błyszczącym złotym atłasem.

Podszedł do niej...

Zauważyła to więc zakryła głowę ręką.

Nawet nie pisnęła gdy chwycił jej ramię i pomógł wstać. Głęboko wewnątrz zadziwiła się faktem, że jest od niego niewiele niższa... W zbroi wyglądał na górski masyw z wykutą twarzą w zboczu, nie zaś na człowieka.

Zaciągnął ją do ławy i posadził na miejscu, przed talerzami z jedzeniem.

Helevi z chwili na chwilę czuła się gorzej nie potrafiąc rozgryźć jego intencji. Nie wiedziała do czego zmierza... karmił ją, kopnął, teraz znów oferuje pomoc? Czuła się jak szarak na pustym stepie, nad którym krąży sęp, bawiąc się ofiarą i zaganiając ją z kąta w kąt.

Otton ustawił sobie krzesło z drugiej strony ławy i usiadł naprzeciw elfiej wróżbitki. Oparłszy łokcie na blacie, splótł palce i wsparł na nich podbródek.

Wpatrywał się w nią bez żadnych emocji, stwardniałą twarzą, szaro-siną, zmęczoną, taką – martwą. Podkrążone, napuszczone granatem powieki, czerwone pajęczyny wokół źrenic i tęczówek.

Nie spoglądał na nią z ciekawością, raczej z goryczą...

-Proszę... – Syknął. – To dla ciebie.

Wskazał na talerze.

Bała się drgnąć, lecz głód zwyciężył. Skubnęła kawałeczek mięsa...

Jadła drobinkami.

Znów westchnął zawiedziony. Jak będzie tak jeść to umrze przed końcem wyprawy, a do przyszłego tygodnia nie skończy obiadu.

To przez niego i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Bała się zaspokajać głód, by nie obrazić gospodarza. Ta oficjalna, salonowa grzeczność... Przykre.

Wstał widząc, że Helevi czuje się skrępowana.

Rzucił jej krótkie spojrzenie, po czym opuścił namiot, rozpuszczając wejściową kotarę. Strażnikom kazał nikogo nie wpuszczać do środka. Powiadomił ich również, że wraca za godzinę. Nie musiał tego robić, po co niby zwykłym gwardzistom takie informacje?

Powiedział to by ona wszystko usłyszała. By mogła się najeść do syta i skorzystała z dobrodziejstw luksusowej kwatery.

***

Na zewnątrz powitali go żołnierze bijący głębokie pokłony. Jeden z pulchnych kapłanów, zastąpił mu drogę, gdy chciał ruszyć w stronę sztabu.

-Wielebny bracie. – Pochylił czoła.

Otton obrócił się, spoglądając z naturalną wyższością, na księdza w białym stroju obrzędowym.

-Wielebny bracie... – Ponowił. – Czulibyśmy się zaszczyceni, gdybyś zechciał poświęcić swego drogocennego czasu na odprawienie mszy za udaną i owocną konkwistę. Proszę w imieniu zebranych tu wiernych i w imieniu swoim.

Skinął głową zgadzając się na ofertę.

-Dziękujemy... Pokornie dziękujemy ekscelencji.

Spojrzał na gwardzistów strzegących wejścia.

-Wrócę za dwie godziny... – Powiedział dostatecznie głośno.

***

Postąpili jak Wingo nakazał.

Teraz siedzieli w zamkniętym budynku, wszyscy – przybysze wraz z osadnikami. W piwniczce pod podłogą znaleźli bardzo obszerny składzik pełen węgla, co było nie lada powodem do radości.

Tak jak chłopak kazał, ustawili węglowe „murki” pod ścianami, na parapetach i schodach na piętro. Wingo sam chwycił kilka brył i „pobrudził” nimi otoczenie. Szorował, gryzmolił i rozcierał, aż w końcu sala jadalna zaczęła przypominać kopalniany szyb.

Gdy wystawiali na zewnątrz „naznaczonego”, ten rzucał się i miotał, póki krzesła nie ustawiono w kamiennym kręgu.

Siedzieli teraz spokojnie i czekali, wpatrując się w twarze osadników, którzy to rozmawiali o swych codziennych obowiązkach. W kółko prawili o tym samym, a gdy temat wydawał się zakończony, powracali do początku. Jak czynności, które wykonywali, jak ich systematyczne obowiązki. Każdy robił jedno – co uważał za słuszne. Nie więcej, nie mniej, a, gdy praca dobiegła końca, powrót do początku wydawał się nieunikniony. Jak gdyby powtarzanie tych samych czynności odciągało ich od myślenia, nie dawało wolnego czasu na zastanowienie, na „wymyślenie” nowego zajęcia.

W szaleństwie lojalni...

Zostało ich tak niewielu, a to znaczy, że bestia za długo grasowała w lesie. Wkrótce albo zmieni terytorium, albo ściągnie nowe ofiary. Co naprawdę martwiło Winga, to czy pamięciowa pojemność ziarna. Myślce rozmnażały się z tego co pamiętał, choć nie posiadały płci. Tworzyły nowe ziarna, duplikując się. Niektóre z nich przez to zachowywały się „amatorsko”, skąd można wywnioskować, że były młodymi osobnikami. Inne natomiast były strasznie przebiegłe i sprytne, jakby nosiły ze sobą pamięć z poprzednich „nawiedzeń”. Z drugiej strony, może to jakaś zależność tycząca się intelektu osoby zakażonej? Jeśli tak to Wingo modlił się by natrafili na jakiegoś durnego chłopa, wariata, czy życiowego pierdołę.

W przeciwnym razie, jeśli był to jakiś strateg, obeznany w fachu żołnierz, wprawny w polityce szlachcic, czy kobieta, będą mieli problemy.

Postępowanie każdego z powyższych trudniej przewidzieć... To znaczy... Trudniej przewidzieć jemu – Wingowi, który ze strategią nie miał wiele wspólnego, na żołnierskich sprawach nie znał się nic, a nic, polityki bał się jak ognia, a kobiet - to już w ogóle.

A już niech bóg ich broni, by zakażony nie okazał się wujkiem przewodniczki, czy tej co z praniem lata od sznurka do chaty i z powrotem...

O zgrozo!

Sindeya usiadła na prostej, drewnianej ławie, która zdawała się być jedynym meblem nie ubrudzonym przez rudzielca. Rozmyślała... Powinna wysłać wiadomość siostrom. Powinna lecz nie może. Wie, że nie posłuchałyby, ich celem jest chronić lud, nie ryzykować. Nie ruszą się z gór to pewne. Ale głos Sindeyi nie jest na tyle błahy, by móc go pominąć, ukryć czy o nim nie dyskutować. Na pewno kapłanki już rozmawiają o tym co im przekazała i próbują nawiązać kontakt. Nie zaryzykują, ale jej głos zasiałby ziarno niepewności, po którym koloniści rozbiliby się na dwa obozy... Jeden ruszyłby bronić stolicy, drugi zaś pozostałby w górach. Z rozwarstwionym wrogiem Otton szybciej da sobie radę, a taka kolej rzeczy zasieje wśród kolonistów chaos. Oczywiście... O ile powtórzyłaby wiadomość. Jeśli nie usłyszą ani potwierdzenia, ani odezwy, to pomyślą sobie, że zginęła, czy została porwana.

W tym przeklętym lesie jest bezsilna...

Naprzeciw usiadła duchowa przewodniczka, podstawiając sobie mały taboret.

-Czy czujesz się źle? – Spytała. – Wyglądasz jakby dręczyła cię męcząca dolegliwość.

Sindeya spojrzała w rozmarzone oczy dziewczyny i jej szczery wyraz twarzy, przedstawiający radość. Cieszyła się, że może dowieść swego zaufania w próbie ducha.

-Nic mi nie jest, - odpowiedziała oschle kapłanka.

Już miała się odwrócić, czy odejść. Patrzenie na tą chorą psychicznie przyprawiał ją o mdłości. Wpadła jednak na pomysł, że spyta się o coś, co od czasu wykładu Winga, coraz bardziej ją nurtowało.

-Powiedz, co takiego dał ci duch?

Ta zmrużyła oczy rozmarzona.

-Przyprowadził z lasu moją drugą połowę. Tego, którego od zawsze kochałam.

Mogła się spodziewać takiej odpowiedzi... Któż inny mógłby pasować na miejsce przywódcy sekty niż ktoś wariacko rozmiłowany w iluzji.

-Gdzie on teraz jest?

Nagle dziewczyna znieruchomiała, marszcząc brwi w zamyśleniu...

-Nie wiem, musiał gdzieś pójść... – Znów się rozpromieniła. – Na pewno wkrótce wróci.

-Aha... A możesz mi go opisać? Jak wygląda? Może go widziałam.

Dziewczyna znowu skostniała pogrążając się w myślowym transie.

-Ammm... ma krótkie czarne włosy... bardzo długie... zielone oczy, – plątała się pukając palcem w dolną wargę, - jest bardzo silny... i szare oczy... A! No i jest blondynem. – Znów się uśmiechnęła powracając do błogiej świata wewnętrznego szczęścia. – Jest wspaniały.

-Zapewne... – Mruknęła odwracając od niej spojrzenie.

-Może czegoś sobie życzysz?

-Nie, dziękuję, możesz już sobie pójść...

Dziewczyna wstała i odeszła w kierunku trójki dzieciaków baraszkujących pod masywnym stołem. Jeden nosił na głowie fajerkę prezentując się jak król... król brudasów.

Dzieci mazały się węglem, co sprawiało im niemałą frajdę. Gdyby mogły ubabrałyby się w błocie czy innym świństwie. To w końcu dzieci...

Baflin siedział na podłodze, opierając plecy o pustą skrzynię. Nie miał na twarzy tej prostej, szczerej miny, a wręcz troskę i przejęcie wymalowane tak wyraźnie, że pozostali na prawdę poczuli się nieswojo patrząc na jego oblicze.

-Niedobry czas, - wymruczał cicho. – Jak się bić, to bić, ale by tako bez kopidoła na cwaj strone? Że jaki stwór w gleba nie wciepnie, ni na kierchof nie zasmyczy? Kiejś żeh się tego nie spodziewoł... – Machnął ręką w powietrzu. - Co ja bamonce...

-Baflin? Dobrze się czujesz? Co cię tak przygnębia?

Krasnolud spojrzał na chłopaka smutnymi oczami i odsunął plecy i pokazał rudzielcowi plakietkę na skrzyni.

Przeczytał...

Grzaniec Mierdzyjski

-Kajn floszka się ostała... – Brodacz mruknął smutnym głosem. – Wszystek pomrzem.

Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Wingo chciał go walnąć, ale Giovanni wtrącił się zanim krasnolud z powrotem oparł plecy o skrzynię.

-Zaraz... Skądś znam tą nazwę...

-A pewno! – Warknął woj. – Toż to z gorzelni Mierdzyjów! Świetno trunki pędzo, a my mamy tyleh wongla! Moglim żeh se przygrzoć i wypić zdziebko! Komu szkodzi?! Pieruńskie trzeźwioki z wos...

Nera nagle wstała z miejsca i uciszyła ich unosząc palec do góry.

-Ciii... – Nadstawiła uszu.

Z daleka, gdzieś znad krawędzi lasu, słyszała dudnienie. Szło coś ciężkiego, masywnego...

-Schowajcie dzieci... – Poleciła, a trójka chłopców-mieszkańców osady, wykonała rozkaz zapędzając szkraby do piwnicy. – Teraz cicho!

Wszyscy zamilkli...

Sindeya jako, że naturalnie została obdarzona lepszym słuchem, niż pozostali, prócz swej „kuzynki”, także słyszała dudnienie...

Ciężkie uderzenia. Cokolwiek to było nie miało stóp, poruszało się na czymś twardym lecz nie na kopytach. Kopyta stukają... To coś innego...

Jakby zderzenia dwóch kamieni, lub obijanie kości.

Sindeya sama podeszła do włazu, przyklęknęła i czekała. Wingo zamarł... Dla niego nie realizowały się marzenia, lecz dziecięcy koszmar.

Przycupnął pod grubą ścianą, obok Baflina, który w jednej sekundzie spoważniał.

Krasnolud polizał kciuk i przesunął po ostrej krawędzi topora.

Giovanni nabrał powietrza w płuca prostując się i spowalniając oddech.

Nera przycupnęła przy drzwiach, uważnie nasłuchując. Miecz odbezpieczony...

Mieszkańcy osady zgrupowali się wokół ich duchowej przewodniczki. Zamilkli gdy im to nakazała dyskretnym gestem.

Uderzenia coraz głośniejsze.

Wojowniczka przymknęła oczy, skoncentrowała się na słyszanych dźwiękach.

Cztery odnóża... o wąskiej podstawie... wbijają się w grunt...

Gdy masywne stworzenie zbliżyło się do budowli, przystanęło na chwilę...

Wszyscy zebrani spojrzeli po sobie.

Wingo znów zbladł gdy stworzenie ruszyło, słyszał jak podchodzi do ofiary... Im bliżej drzwi się znajdowało, tym głośniej dudniło.

Oczy urosły im niemal do rozmiarów spodków, gdy kilka ostatnich kroków masywnego organizmu za drzwiami, wprawiło podłogę gospody w drżenie.

Przez czoło Nery spłynęła kropla potu, omijając brew i dalej pędząc po nosie... Przeliczyła się. Była definitywnie za blisko...

Cisza...

Kupi przynętę, czy nie?

Nadal cisza...

Coraz więcej niepokoju gościło w ich sercach.

6 komentarzy:

hevs pisze...

Uwag kilka:
1. Standardowo przecinki, ale o tym Ci już mówiłam. Zresztą, jak znam życie, to jak skończysz to zrobię Ci korektę (tylko pamiętaj - nie ma nic za darmo... ;) )
2. Tu i ówdzie odmiana, literówki - ale to też szczegóły.
3. Scenka na polowaniu - Franciszek wprowadza Izabelę do altanki trzymając ją za rękę. Wybacz, ale coś mi tutaj nie gra. Oczywiście, to w końcu wymyślony świat, więc zwyczaje mogą być dowolne, ale tak czy owak - ZA RĘKĘ?! Jak jakąś chłopkę? Pod rękę, to rozumiem, ale żeby dotknąć dłoni? Nawet jeśli on się nieco przy niej zapomina, to o JEJ opinii powinien chyba pamiętać, no nie? Taka drobna uwaga.
4. Moim skromnym zdaniem nadużywasz cudzysłowów - no ale to już twoja sprawa. W "NieWiaryModnym" było ich dużo, ale tu to już naprawdę przesada - czytelnik domyśli się ironii, aluzji i metafor, a jeśli nie, to po cóż o takiego zabiegać?
5. [i]wszystkie "damy" znały Raimundusa ze swej wstrzemięźliwości, krążył nawet między nimi zakład, o dość sporą sumę pieniędzy, która pierwsza zaciągnie go w mroczny zakamarek i dopełni grzechu, kalając cnotliwego obywatela, ta zbiera okrągłą sumkę.[/i] - powtarzasz się, raczej [b]wszystkie "damy" znały Raimundusa ze swej wstrzemięźliwości, krążył nawet między nimi zakład, o dość sporą sumę pieniędzy, która pierwsza zaciągnie go w mroczny zakamarek i dopełni grzechu, kalając cnotliwego obywatela.[/b]
6. Raimundus Ślepy żondzi ;)
7. Przecinki? A nie, o tym już było.
8. Składnia. Wiem, wiem, tłumaczyłeś, ale i tak uważam, ze należy jej się odrobina dopracowania, bo jest sztuczna. Żeby tam dziwaczna, ok., ale ta tutaj jest sztuczna. Oni nie mówią dziwnie, tylko tak, jakbyś zapisał zdanie, a potem poprzestawiał kolejność wyrazów tak, że się trzeba zastanawiać WTF o co kaman?
9. Wątki z Franciszkiem doprowadzają mnie do pasji, no szlag, cholera, kurwa mać, no! Ok., wniosek jest taki: nie podobają mi się i nie pytaj, dlaczego, bo trudno mi będzie wytłumaczyć… chyba dlatego, że nudne i wydumane (tak, wiem, jestem dziwna, potworki, mutanty i inne pierdy jestem wstanie uznać za nie wydumane, a gadających ludzi owszem). Do tego Franciszek kojarzy mi się z Boskim Orlandem, a Izabela Karolina (czy jak jej)… powiem (napiszę) wprost – tej to mam ochotę wypieprzyć z glana w ryj ze słowami „kobieto, opamiętaj się!” Co to niby inteligentna i szczera, a jednocześnie kokietka słodka niczym miód, który jadłam dzisiaj na śniadanie? Tak, tak, wiem, że masz co do tego logiczne wytłumaczenie, domyślam się zresztą jakie, ale tak, czy owak, nie znoszę jej. Nie masz może w planach zrobienia ankiety pt. „nie lubiana postać”? Mam kandydatkę.
10. Mój faworyt to oczywiście ciągle Wingo (granat z jabłka, khe he he), Nera idzie tuż za nim, ten wątek zresztą uważam za najlepszy. Do tego jeszcze Otton, postać fajna, z tym, że jakoś gościa nie lubię (choć z twoich opisów wynika, że wygląda jak ja rankiem w środku zimy – blada, podkrążone oczy o spojrzeniu trupa).

YuriPRIME pisze...

1)Spoko, tam gdzie da się poprawić, poprawię, nim zamieszczę kolejną część... :)
Choć będę musiał zrobić generalną modernizację, bo zauważyłem, że mnóstwo literówek pojawia się TU także z tego względu, że HTML nie radzi sobie z tak długimi kawałami tekstu i zjada mi litery.
2)Składnia jaka jest, (jeśli o wypowiedzi chodzi) taka zostanie i tu nie masz co błagać... Tutaj postacie nie będą gadać jak dwójka dresów na przystanku, o tym możesz zapomnieć.
3)Wątki z Franciszkiem i Izabelą są konieczne z punktu fabularnego... Powiedziałbym co się stanie... ale... no nie mogę, bo zrobiłbym Spoila!
Wszystko co się tam dzieje jest ważne. Od zachowania Izabeli, po to co sobie Franciszek o niej myśli... Poza tym, dobrze, że ci się nie podobają, w końcu to cecha arystokracji - bycie nieznośnymi.

YuriPRIME pisze...

A właśnie... Moja droga, jak następnym razem wyłapiesz, takie "za rękę", które właśnie poprawiam, bo faktycznie nie miało tak brzmieć... To proszę, jeśli nie problem, napisz na której stronie to znalazłaś, bo teraz znaleźć tego nie mogę...

A co do cudzysłowów...
Czytelnik domyśli się aluzji i metafor?
-Sama wiesz co krąży po sieci i sama wiesz, że nie każdy się domyśli...
-A zabiegać warto, by nawracać.

YuriPRIME pisze...

Otton podobny do ciebie? hmmm ;) no no, rozumiem, ta potężna, twarda klata, tak? Bicepsy jak arbuzy... mmm... No wykapana Wredotka ;)
(mhi hi hi hi)

hevs pisze...

Chodziło mi o twarz i ogólne wrażenie, jakie sprawia... a aluzja do mej wątłości nie była miła :(



;)

YuriPRIME pisze...

ależ proszę :)