Klip

środa, 4 czerwca 2008

Rozdział III - Godzina Zająca cz.5

Podkręcił wąsik…

Z uśmiechem na ustach zawrócił…

***

Wingo przejrzał dziennik i siedząc na twardym stołku próbował zapomnieć o obrazach w swojej wyobraźni. To co przeżył asystent Berengera zakrawało o koszmar… Biedak chciał się tylko uwolnić, wyjść z tych cholernych jaskiń, a że nie miał pojęcia o okalających go tunelach kilka dni snuł się bez celu… Wingo zastanawiał się, czy to też jego spotka.

Asystent podróżował długo, po omacku, za każdym razem wracając do tego samego pomieszczenia. Jego notatki za każdym wpisem stawały się bardziej chaotyczne, nerwowe i bezsensowne… rozpisywał się o jakiś pięknych snach, o marzeniach i błogim uczuciu chłodnego odrętwienia jakie zalewało jego mięśnie w momencie gdy tylko na chwilę poczuł się źle.

Zabarykadował się gdy najemnik, niejaki „Shultzki”, wyszedł z odmętów mrocznego korytarza i stanął naprzeciw chłopaka. Asystent zszokowany tym co zobaczył uciekł i zapieczętował wejście do ciasnego pokoju, w którym teraz siedział Wingo. Opis przywódcy najemników także był znajomy – mętne oczy, zmęczona sylwetka… Niczym żywy trup dobijał się do drzwi okładając je pięściami, aż któregoś dnia wrócił z drwalskim toporem.

Autor dziennika bazgrał po kartkach robiąc nieregularne mazy. Miast zdań – samotne słowa, jakieś kształty, spirale… A potem, koniec…

Wingo przesiedział w ciszy kilka długich chwil mając nadzieję, że jednak się obudzi, że to może sen albo próba sporządzona przez magów w uczelni, próba jego jaźni bezustannie obserwowanej przez mistrzów – ta myśl wygnała na jego wymizerowaną twarz lekki uśmieszek. Może nie jest tak źle, może nie wypadł ze szkoły, leży na wygodnym łożu i przeżywa iluzję, a gdy się obudzi całe grono magistrów i profesorów pogratuluje mu świetnie zdanej symulacji. Na chwilę się rozchmurzył, łudząc się, że to może być prawa lecz i równie szybko stracił całą nadzieję kryjąc twarz w dłoniach i żałośnie chlipiąc.

Zginie tu… będzie służył tej bestii aż ta nie zdecyduje się nim posilić.

I wtedy przez głowę przeszła mu cicha myśl ledwie możliwa do wychwycenia.

Przecież gdyby stwór chciał już zacząłby wnikać w jego umysł, już czułby jego ingerencję… a jeśli tak się nie działo, to znaczy, że jeszcze jest nadzieja – i będzie żywa tak długo jak i elfia kapłanka o unikalnym darze.

Sindeya zdołała się ukryć, musiało tak być, bo jej dar wciąż blokował wstęp do umysłów głodnej istocie… głodnej i rozgniewanej.

Jedynym ratunkiem mogłoby być dotarcie do niej i wspólna próba ucieczki, lub – co zdaniem rudzielca było bardziej rozsądne – kontakt z magami, a w ostateczności sługusami paladynów. W tym pokoju zdołał znaleźć jakieś zapasy pożywienia, które mimo, że wchodziły w stan początkowego rozkładu, nadal od biedy nadawałyby się do spożycia. Mogliby się tu utrzymać jakiś czas, a Wingo był pewien, że żaden z paladynów nie spróbuje zbyć wieści o grasującym monstrum, które to oni najczęściej musieli ubijać. Poza tym Sindeya miała rękawice i ten pierścień. Wingo nie znał nawet nazwy tego zestawu rozpoznawczego i wątpił czy ktoś wymyślił jakąś nazwę dla wspaniałego błyszczącego pierścienia i podróżnych rękawic, szczerze mówiąc to nie dbał o to, ważny był fakt, że pierścień działał i był rozpoznawany – spełniał swą funkcję doskonale – symbol świętej protekcji. Ktoś kogo paladyn obdarzył czymś tak wspaniałym, na pewno zostanie potraktowany z najwyższym priorytetem.

Mógł ją odszukać, mógł do niej dotrzeć, nawet wymyślił dobry sposób, co do tego nie miał wątpliwości… Jedyne czego nie wiedział, to czy talent złotowłosej pozwala jej kontaktować się z każdym, czy też tylko z jej podobnymi kapłankami, ale tak czy inaczej to był świetny pomysł na początek. Nie zaszkodzi spróbować. Jeśli się coś nie powiedzie, zawsze będą mogli wrócić do schronu i pomyśleć nad alternatywami.

Wingo chwycił lniany wór leżący na beczce pełnej węgla, a konkretnie miału. Z uśmiecham łapskami zaczął napełniać worek tłukąc jakąś przypadkowo znalezioną deską grudki na mniejsze i mniejsze, tak by został sam pył.

Wkrótce wypełnił luźny wór i wziął się do zapełniania kolejnego.

***

Wróżbitka opuściła głowę patrząc na swoje gładkie dłonie zaciśnięte na skórzanych wodzach. Dziś dostała od jej nowego pana syte śniadanie co czasami było dlań gorsze od zwykłej wody i chleba. Odkąd straciła język, dania, które jej węch zaklasyfikował jako smakołyki przypominały jej o niesprawiedliwej karze jaka nań spadła. Kiedy magowie trzymali ją w kolegium dostawała prostą strawę, niezbyt smaczną, lecz to jej odpowiadało. Myślała wtedy, że niedogodności są chwilowe, a wszelkie bóle i związane z tym przykre przeżycia, włączając w to zupę fasolową, której nie znosiła, miną, gdy tylko wyswobodzi się z niewoli magów. Zimna gorzka herbata, suchy chleb i zupa jaką ją karmiono dawały jej do myślenia. To wszystko minie. Ale gdy któryś z magów chcący zaciągnąć ją do sypialni lub po prostu ją wynagrodzić przynosił jej świeże jabłko, czy trochę wędzonego mięsa jakie zostało z uczty wyprawianej profesorom co wieczór – ona jadła z jeszcze większą niechęcią, niż te odpady, które wrzucano jej do znienawidzonej zupy. Gdy kosztowała czegoś pysznego, przypominała sobie, że język straciła na całe życie i że już nigdy nie wypowie żadnego słowa, nie zaśpiewa, czy choćby nie wyzna miłości temu, którego kochała. Co gorsza jej wrodzona długowieczność, odporność na starzenie – coś za co większość ludzi mogłaby zabić członka swej rodziny – wcale nie wydawała się darem, a wręcz przekleństwem… Myśl, że przeżyje setkę lat nie mogąc wymówić słowa była dostatecznie straszna. Myśl, że przeżyje pięćset lat wydając jedynie żałosny bełkot za każdym razem gdy zechce otworzyć usta była jeszcze gorsza. Gdy zaś wyobraziła sobie perspektywę tysiąclecia lub wieczności, w której jej bliscy, przyjaciele, być może i dzieci będą nań patrzeć jak na jednooką, oszpeconą bliznami kalekę – krew stawała jej w żyłach zmrożona, a Helevi pragnęła śmierci.

Otton na pewno nie chciał jej celowo zasmucić, po prostu nie miał pojęcia, że podsuwanie jej smakołyków na śniadanie tak bardzo potrafi ją zdołować.

Okłady pomogły, czuła się o wiele lepiej. Wspomnienia o tym jak podczas podróży katował ją Izydor teraz odeszły w zapomnienie, a przynajmniej na jakiś czas. Tego maga nawet starsi mężczyźni z kolegium w Iverstadt, próbowali trzymać odeń z daleka. I chyba źle uczynili. Słyszała co nieco o Izydorze już jako niewolnica w akademii. Był to człowiek popędliwy, wiecznie głodny ale i łatwy w sterowaniu – wystarczyło mu czegoś zabronić lub trzymać go w rezerwie pozwalając obserwować cel, tak by się wzmógł jego głód osiągnięcia sukcesu. Jak przegłodzony pies uwiązany do budy, który wpatruje się całe dni w królika… I choć wypuścić go na pole pełne królików, on wybierze wcześniej obserwowanego długoucha i pogna za nim, nawet jeśli bliżej pyska tuzin mniej ruchliwych i tłustszych okazów.

Tak działał Izydor. Do konkwisty szykowano go długo, zaś rada profesorów wodziła go za nos przedstawiając mu cel, obiekt, po który wraz z Helevi zdążał teraz do samego Ykkercast. Magowie wtajemniczyli swego kamrata w szczegóły, lecz do końca upierali się by to kto inny zabrał elfią wróżbitkę i wybył na tajną misję, którą miano trzymać pod płaszczem sekretu nawet przed zakonem świątobliwych obrońców boskiego prawa. Izydor aż palił się do wykonania zadania po dwóch tygodniach zwłoki, prosił by dać mu szansę do wykazania się, do popisu, o szansę udowodnienia wyższości! Uwielbiał się popisywać...

Gdy grono profesorów zakończyło maskaradę, spuszczając Izydora ze smyczy, uruchomili maszynę, która albo odniesie sukces, albo zginie.

Niestety dla Helevi, zanim w ogóle jakiekolwiek plany o nadciągającej konkwiście zaczęły się rodzić w głowach grafów, hetmanów, paladynów i wojewodów, zdążyła poznać Izydora, któremu wpadła w oko od pierwszego wejrzenia. Na jej nieszczęście wyżej postawieni sztukmistrzowie chronili ją przed obecnym katem wróżbitki, wyłącznie dla jej dobra, nie przewidując ewentualności oddania długouchej kobiety w jego szorstkie łapy.

Gdyby od razu mu ją rzucili, być może zrobiłby co chciał i byłoby po kłopocie – straciłby zainteresowanie.

On zaś nabrał ogromnego apetytu…

Drugiego dnia od opuszczenia Iverstadt wziął ją siłą i ku jego zaskoczeniu, stawiała mu opór. Próbowała się odeprzeć kopiąc i bijąc na oślep, pewna, że nic jej nie zrobi, bo nie takie zadanie mu powierzono i na pewno nie zadowoliłby swych przełożonych, gdyby ich bezwolnej pupilce stała się krzywda.

Zabrał jej oko…

Wypalił je…

Co noc, przed zaśnięciem czuła ten okropny ból i zamiast położyć się w spokoju i wypocząć, łkała cicho nie chcąc obudzić tego okropnego człowieka.

Bała się go…

Tylko by zaspokoić swą cielesną potrzebę chuci, niemal oślepił kobietę, która w stosunku do swych oczu zaczęła odczuwać to samo co w stosunku do wyciętego języka. A co jeśli te sto, pięćset, tysiąc, czy nawet więcej lat spędzi pozbawiona możliwości oglądania nieba, lasów, obrazów, które tak bardzo lubiła, czy pozbawiona możliwości czytania zwojów prawiących o poezji, magii, zielarstwie, czy przyrodzie, które tak bardzo ją fascynowały? A co jeśli swoje dzieci będzie mogła oglądać tylko za pośrednictwem dotyku dłoni? Ta perspektywa zdawała się tak potworna, że chyba wolałaby jedynie śmierć. Dlatego gdy Izydor zabrał jej oko i zagroził, że zrobi to samo z drugim jeśli mu nie ulegnie, przerażona zamykała się w sobie i z rozpaczą chcąc, nie chcąc, oddawała się mu, mając nadzieję na przyszłość, na to, że jej kochany powróci i ją oswobodzi… W końcu przyrzekł.

Teraz jechała na białej klaczy, tuż obok swego nowego pana – wielebnego brata Ottona. Nie miał na sobie zbroi, a jedynie zwiewny lekki podróżny ubiór oraz skórzaną pelerynę zapiętą na jednym ramieniu. Złotowłosa, skrywająca twarz w cieniu czarnego kaptura naciągniętego na głowę, przyglądała się jego ubiorowi, stwierdzając z lekkim zaskoczeniem, że w ogóle nie pasuje do kogoś o jego randze. Przypominał raczej ubogiego szlachcica, którego zainteresowaniem są długotrwałe wyprawy górskie wyniszczające ekwipunek.

Miał na sobie luźne brązowe spodnie, skórzane buty z wysokimi cholewami niemal do kolan, na piersi rozchełstana szara koszula, której nawet nie związał jak trzeba, oraz zielonkawa kurta zarzucona na ramiona i spięta łańcuchem. Na tym wszystkim peleryna i to całe jego wyposażenie. Ubiór pasował do kogoś kto z targu wraca szczęśliwy, że opchnął parę koni, a nie weterana wyruszającego na kampanię. W dodatku ta zmęczona sylwetka – prostował się co jakiś czas by strzelić łopatkami i rozprostować plecy, lecz przez większość czasu siedział na siodle przygarbiony i znudzony.

Otton był zupełnie inny niż większość deiruńczyków, których spotkała. Choć obywatele Deirunu za jej rasą nie przepadali, to zawsze panowała między nimi powszechna zgoda i spokojne nastroje. A przynajmniej oficjalnie.

Ludzie z tych stron łypali groźnie na przedstawicieli jej rasy, czasami nawet napadali w ciemnych zaułkach gdy jakiś mniej ostrożny globtroter zapędził się zbyt daleko. Wcale nie ze względu na ideologiczny i religijny konflikt jaki panował między rasami, raczej dlatego, że elfi podróżnicy byli zwyczajnie bogatsi niż większość deiruńczyków. Religia nakłaniająca do walki z ich heretyckimi wierzeniami była tu jedynie pretekstem, który pozwalał kraść z czystym sercem.

Za całym aparatem nienawiści stał kościół szerzący słowo boże, oraz jego własne interpretacje wykorzystując święte pisma jako polityczny surowiec do napędzenia machiny ekspansji. Helevi szczególnie bała się ludzi tak zdeterminowanych jak ludzcy hierarchowie kościelni, ich komisarzy duchowych, bractw i zakonów bitewnych, czy Promotorów Czystości – jak ich pieszczotliwie nazywano – ludzi zajmujących się fachem pojmowania i palenia innowierców w spektakularnych egzekutorskich pokazach, choćby to były pierwsze lepsze osoby wyciągnięte z tłumu. Tyle nienawiści, strachu i gniewu kościół wsączał w poddanych by móc ich po prostu łatwiej kontrolować, że elfia wróżbitka w czerni bała się spotkać któregokolwiek z tych okrutników… A co dopiero spotkać paladyna?!

W jej myślach musiał to być ktoś pałający tak niewyobrażalnym wstrętem i nienawiścią do jej rasy, że mógłby ją spopielić wzrokiem lub skazać na długie lata powolnego umierania w torturach tylko za to, że ma o drobinę dłuższe uszy.

Otton taki nie był.

Spokojny, małomówny, gdy rozmawiał z podwładnymi sypał jedynie konkretami, żadnego zbytecznego wysiłku ponad to co konieczne. Nawet w decyzjach jakie podejmował, a których wróżbitka nasłuchała się od rana nie było miejsca na finezję, wszelkie rozwiązania problemów były do granic możliwości proste, niewyrafinowane i skuteczne. Mimo, że wyglądał jak zmęczony wojaczką szlachetka wracający do domu przygnieciony porażką, to wcale nie zaprzestał swej roboty. Co jakiś czas prostował się na siodle i wydawał rozkazy. Wiedziała, że nawet teraz obserwuje beznamiętnymi oczami całą armię jaka wraz z jaką podążali, nakazując różnym formacją by zajęli jakieś konkretne pozycje na wszelki wypadek, decydując, które wozy przepuszczać gdy szlak się zwężał, a które mogą czekać.

Jechali już dobre kilka godzin, spokojnie, gdyż część ich armii poruszała się pieszo i chcąc nie chcąc nie mogli sobie pozwolić na zostawienie ich w tyle.

Zaś zbiór żołnierzy, rycerstwa i wojowników był wprost niemożliwy do ogarnięcia wzrokiem. Najbardziej do gustu przypadła jej kawaleria, lubiła patrzeć na to zaciężne rycerstwo towarzyszy pancernych, szczególnie dlatego, że mijali ich dosyć szybko i nie zwracali na nią uwagi, byli o wiele lepiej wychowani niż reszta. Długie wąsy, często siwe, brody i ciężkie pancerze płytowe, niekiedy wymyślnie zdobione. Musiały kosztować fortunę – jeden pancerz to niekiedy wartość całej wsi, może i więcej. Te zbrojne chorągwie ma się rozumieć składały się głównie z deiruńskiej szlachty i magnaterii, a ta jak to ma w zwyczaju ciągnęła za sobą wozy z wyposażeniem, kosztownościami i służbą, często zabierając całą rodzinę na wyprawę. Wielu weteranów przyprowadziło swych synów, wnuczków, a nawet księży z ich lokalnej parafii by ci towarzyszyli im i byli świadkami wielkich czynów.

Zaplecze konkwisty było dwa razy większe niż sama armia. Nie potrafiła nawet zliczyć wozów z paszą dla rycerskich rumaków, czy ruchomych warsztatów, kuźni, pracowni. Gildie robotników miały nawet swoje własne obładowane korowody. Duchowni, kopacze, inżynierzy, medycy, a nawet kupcy i grajkowie, wszyscy wybrali się z armią uczestniczyć w podboju i trochę zarobić.

Za Ottonem i Helevi trzymała się blisko czarna gwardia paladyna, zaś tuż obok spokojnie maszerowali wysłannicy Kardynała w swych upiornych strojach i spiczastych kapturach z wycięciem na oczy, przypominającymi nakrycia głowy pasujące raczej dla armii katów. Wolała na nich nie patrzeć, wolała odwrócić wzrok od tych upiornych istot dźwigających dwuręczne miecze na ramionach i spojrzeć na jakiegoś prostego woja, którego zrekrutowano z okolicznego chłopstwa.

Ci zaś wlepiali w nią gniewne spojrzenia, innym razem niezwykle lubieżne. Nieogoleni, odziani w skórzane zbroje, w prostych portkach i znoszonych butach, za pas zatknięte topory, buzdygany, rzadko miecze. Większość miała ze sobą wysłużone i połatane drewniane tarcze z prostymi malunkami, przedstawiającymi najczęściej herb regionu, z którego wyszli. Niekiedy nieśli puklerze, czasami któregoś stać było na kolczugę, lecz zazwyczaj ich ekwipunek był bardzo prosty. Niemniej jednak liczne blizny i sam fakt, że jest ich nieprzeliczone mrowie maszerujące w zwartych grupach świadczył o tym, że uczestniczyli w wielu bitwach i nie dali się wybić. Wprost przeciwnie – deiruńska piechota wybraniecka prezentowała się o wiele lepiej niż jej odpowiedniki w innych krainach. Odkąd panom ziemskim nakazano szkolić swoich podwładnych w sztukach bitewnych gdy tylko młodzi chłopcy skończyli dwunasty rok życia piechota stała się zrównoważoną formacją, na której można było polegać.

Helevi nie wiedziała ile chłopstwa ściągnięto, podejrzewała, że podobną liczbę co zwykłych państwowych zbrojnych na usługach klasztoru. Ci prezentowali się lepiej. Każdy miał swą tarczę o równym rozmiarze, każdemu wręczono dobry miecz, niekiedy mieli ze sobą nawet wysłużone kirysy, karwasze i nagolenice. Każdy za to miał hełm. Ci maszerowali już w równych kolumnach, szybko wykonywali rozkazy oficerów. Różnobarwne koszule wystawały z miejsc nie chronionych przez pancerze lub kolczugi. To zaś był kręgosłup armii Deirunu, najlepiej działająca piechota regularna i jak to w każdej armii na świecie, to ona wygrywała wojny, cała reszta wspaniałych oddziałów to w zasadzie dodatki, które mogły tylko odrobinę dodać do kampanii tak by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść.

Gdy ci żołnierze maszerowali wzdłuż kolumny wozów, ich chód sprawiał, że ziemia drżała zaś przez lasy unosił się wytłumiony łomot, jakby młotów kowalskich okładających półtuszę.

Helevi dostrzegła w kolosalnej armii coś jeszcze, coś czego przeznaczenia dotąd nie rozgryzła.

Dyszące konie ciągnęły drogą coś co przypominało ogromne, żelazne flety na kołach, tyle że bez licznych dziur. Konstrukcje przywodziły na myśl także dzwony, tylko odrobinę za wąskie i zbyt długie by wydać zeń jakikolwiek sensowny dźwięk. Pomyślała sobie, że to magiczny oręż, nawet ich obsługa poruszała się w brązowych skórzanych strojach, trochę jak uniform Izydora. Choć nie wyglądali na takich, którzy magią władają.

Za dziwacznymi cylindrami, ciągnięto wozy pełne beczek tak dobrze zaimpregnowanych i chronionych przed ogniem, że dotąd czuła smród łoju, mimo, że minęli te kryte skórami pakunki jakiś czas temu.

Gdziekolwiek nie spojrzeć tam wojska, od horyzontu po horyzont, rozlali się po lesie jak mleko po gładkim stole. I tylko ten huk bijących w ziemię stóp, kopyt, krzyki, przekleństwa, niekiedy śpiewy i wiwaty. Trudno było się jej skupić na własnych myślach, ciągle coś ją wyrywało ze świata wyobraźni, do którego chciała uciec przed setkami oczu jakie co i rusz rzucały jej gniewne spojrzenia. Czuła się jakby wisiała na linie, pod którą czeka stado aligatorów idących w swoją stronę i nie zwracających na nią przesadnej uwagi, lecz była pewna, że gdyby zrobiła coś złego, coś co by ją z tej liny strąciło, wszystkie z tych bestii rzuciłyby się na nią w mgnieniu oka.

Może to nawet lepiej, że hałas wytrącał ją z równowagi?

Przynajmniej nie skupi się na przykrych myślach i na bólu jaki wraz z nimi przychodził.

Spojrzała w niebo i za każdym razem gdy to robiła widok oszołamiał.

Widziała niebo – to nienormalne zjawisko o tej porze roku, nie w Dolfe gdzie iglaste i liściaste korony są tak gęste, że odcinają osadników od słonecznego światła na większość roku. Tylko w zimie, kiedy liście opadały, skromne promyki przeciskały się przez wieczną zasłonę, mieszkańcy tych ziem mogli dostrzec słońce. Teraz byli już dobry kawał drogi od granicy, a drzewa wyglądały jakby ktoś chciał z nich wydusić życie. Niektóre obumarły.

Nie mogła się przyzwyczaić do znanych jej ścieżek i szlaków, które teraz wyglądały zupełnie inaczej, jakby wstąpiła do innej krainy.

-Coś cię trapi. – Odezwał się mężczyzna prostując sylwetkę.

Z początku pomyślała, że to pytanie i chciała na nie odpowiedzieć ze strachu. Rozchyliła wargi i zastanowiła się, czy zapomniał, że nie może mówić. Jednak Otton nie zadał pytania, to było trafne stwierdzenie.

Kiwnęła głową znów wlepiając spojrzenie w swoje gładkie zadbane dłonie i trzymany weń skórzany pasek.

On nawet na nią nie spojrzał.

-Nie masz powodu by się mnie lękać. – Dodał rzucając jej przelotne spojrzenie. – Ja nigdy nie wyrządzę ci krzywdy… Lękaj się swojego niepowodzenia i braku lojalności, bo to są twoi wrogowie, których nie zaakceptuję pod swoimi skrzydłami jako twych współlokatorów.

Skinęła porozumiewawczo głową, spodziewając się, że powie coś podobnego.

-Nie lubię gnębić ludzi, chyba, że to konieczne. Nie zrozum mnie źle, tu nie mowa o czerpaniu przyjemności z tego co robię, jakby to miało jakieś znaczenie. Dla mnie możesz być innowiercą ale nawet jeśli przekonania twe i idee jakie w sercu nosisz różnią się od moich oraz osób pod moją komendą, to każdy jeden nawet chłop najprostszy docenia i szanuje każdą istotę, która okazała się być lojalna wobec klasztoru. Każdy służy bractwu jak może najlepiej zatem i ty służ mu dobrze, bo za zasługi… - Obrócił się do niej z trudem dźwigając jej twarz za brodę, tak by spojrzała mu w oczy. – Bo za zasługi wynagradzam szczodrze.

Przełknęła ślinę będąc jednocześnie sparaliżowana strachem, lecz gdzieś w głębi wyczuwając powiew nadziei.

Otton znów odchylił się na siodle swego czarnego rumaka obserwując rozsiane po okolicy strzeliste pnie o grubości wielu mężów.

-Zastanawiałaś się kiedyś, czy nie zacząć nowego życia, nie jako opuszczona wróżbitka w społeczeństwie, które cię odtrąciło, ale wykuć własny kątek na tym świecie, mieć skrawek terenu, na który wszyscy wkraczać będą chyląc przed tobą głowy i chwalić za dokonania, bo i twe imię znalazło swe miejsce w annałach historii? Jestem pewien, że myślałaś o czymś o wiele prostszym… Spokojny dom, spokojne życie, z dala od waśni i konfliktów, prawda? Na dobrą sprawę, każdy w końcu czegoś takiego pragnie.

Znów na nią spojrzał, a Helevi o dziwo nie opuściła wzroku, tylko słuchała uważnie. Coś było w tym zimnym głosie co dawało jej wytchnienie. Być może dlatego, że strach jaki czuła i powaga nawet najbardziej błahych słów Ottona sprawiały, że mogła się wreszcie oderwać od przykrej rzeczywistości i zatopić się w tej chwilowej więzi porozumienia jaka między nimi panowała.

Przytaknęła mu.

-Ja też o tym właśnie marzyłem gdy byłem młodzieńcem. I szczerze mówiąc to nadal po cichu o tym marzę. – Ostatnie zdanie jakby wyszeptał, co ukłuło jej serce. Poczuła jak przeszywa ją lodowata igła, chyba dlatego, że za każdym razem jakikolwiek człowiek zwracał się doń tym tonem, chodziło mu o jedno.

Ale Otton najzwyklej w świecie wyznał jej informację kierowaną tylko do jej uszu. Lodowaty sztych zanikł, a ją zalała niewytłumaczalna błogość. Po prostu powierzył jej w zaufaniu mały sekrecik.

W zaufaniu…

Helevi wygładziła czarną zwiewną suknię, która w swej lekkości świetnie uwydatniała jej kształty. Nie była skalana fizyczną pracą czy porodami, dlatego dla przechodzącej piechoty wybranieckiej, widok kobiety o tak idealnej, niemal baśniowej budowie budził ciągłe szepty, plotki roznosiły się w mgnieniu oka. Jedni stawali jak wryci widząc wróżbitkę, inni przeklinali ją pod nosem, głównie z zazdrości, że sami nie mieli żon o równie ponętnych kształtach, zapewne tłumacząc sobie, że ta tutaj jest ladacznicą, bo przecież: „Porządna kobieta winna pracować w polu.”

-I powiem więcej… - Dodał po chwili namysłu. – Służyło kościołowi wielu różnego pokroju ludzi, a nawet nieokrzesani ordyńcy. Walczyli z nami ramię w ramię przeciwko swoim i nikt nie śmiał nań złego słowa powiedzieć, a nikt pewnie tak dobrze jak ja, czy ty, Helevi, nie wie co potrafią czynić słowa.

Miał rację, jako wróżbitka wykorzystywała słowa do zaklinania, czy do czytania w wietrze, wykorzystywała je do przepowiadania tego co nieuniknione. Lecz Otton miał nie tylko na myśli wykorzystywanie daru ale i siłę z jaką słowa wypowiadają osoby z autorytetem. Gdyby Kardynał przykładowo powiedział o Viańczykach, że są złymi ludźmi, zapewne w najbliższym miesiącu przez tereny Starego Cesarstwa przetoczyłby się pogrom na szeroką skalę.

-I powiedziano dawno temu, że Karif Lafat wraz ze swą drużyną to zacni żołnierze, a wypowiedział te słowa nie kto inny co nasz obecny wielki mistrz, a po kres swoich dni, mimo, że dzicy byli i nieokrzesani, to za zasługi chodzili odziani w przychylność ludzką. Bo waga ich innowierstwa była błaha, wraz ze swoimi wierzeniami obcowali na co dzień wznosząc na klęczkach modły do pół zwierzęcych bóstw, bo i cóż mogli tym złego uczynić? Czy nakłaniali obywateli Deirunu do zmiany przekonań? Nie. Czy powiadali publicznie, że my, wyznawcy Adrena skazani jesteśmy na potępienie? Nie. I dożyli spokojnie kresu swych dni, z dala od wojen, z dala od konfliktów, bogaci i szanowani, a wraz z nimi odeszło ich innowierstwo, ich heretyckie dogmaty. Nikomu nie stała się krzywda bo jak wspomniałem, waga ich występku była skromna, ale zasługi na wojnach dla kościoła i Deirunu, ogromne!

Kiwnęła głową dając znać, że rozumie jego słowa.

-Oni byli pokornymi sługami kościoła, bractwa, a przez to przyłożyli się do wielkiej wygranej za sprawę Pana.

Spojrzał na nią tym przytłaczającym, ciężkim wzrokiem.

-Unieś głowę. – Rozkazał, a Helevi zesztywniała.

Nie zrozumiała polecenia, przecież, wpatrywała się mu w oczy, nie w swoje dłonie.

-Wyprostuj się i unieś głowę. Broda do góry.

Teraz to ogarnęła. Chciał, żeby przybrała dumną postawę. Przyszło jej to z trudem, lecz gdy odchyliła się na siodle prostując plecy poczuła się momentalnie lepiej. Barki do tyłu, ramiona luźno, nawet siodło stało się wygodniejsze. Powietrze, które złapała w płuca wydało się świeższe, zaś sam oddech orzeźwiający. Uwagę najbliższych mężczyzn przykuł od razu uwydatniony biust wróżbitki. Wycelowała jedno oko przed siebie. Uniosła brodę.

Choć mogła się lepiej postarać, Otton zapewne uznał, że to dostatecznie dostojna figura.

-Wspaniale, teraz zdejmij kaptur. – Dodał, a kobieta zrzuciła okrycie głowy nie chcąc by zmienił swe przyjazne nastawienie w stosunku do niej. Uwolniła fale długich, złotych, lekko skręconych włosów, które posłusznie opadły na plecy.

Wzbudziła tym jeszcze większe zainteresowanie.

Nie tylko prostacy się za nią oglądali, nawet kapitan gwardii paladyńskiej odchrząknął zaskoczony.

-Połóż swą dłoń na mojej. – Wydał kolejny krótki rozkaz, który Helevi odrobinę zbił z tropu, a nawet wywabił na jej twarz lekki rumieniec, oraz idącą wraz z nim minę zakłopotania.

Ociągała się chwilę z wykonaniem zadania, ale w końcu dotknęła palcami jego silnej dłoni. Jechali tak przez chwilę i nagle Helevi zdała sobie sprawę, że w okolicy zrobiło się jakby ciszej.

-Ludzie nigdy nie będą cię szanować jako niewolnicy służącej paladynowi. – Wyszeptał. – Ale będą szanować pokorną służkę Pana, która idzie na wyprawę dowieść swej wartości.

Rozejrzała się powoli po zgromadzonych dookoła żołnierzach.

Przestali się na nią gapić. Jak porażeni piorunem zajęli się innymi sprawami i pospiesznie opuszczali głowy gdy tylko spojrzała na nich jedynym okiem.

Niektórym musiała się wydawać groźna. Szata w kolorze nie zwiastującym nic dobrego, opaska na oku, patrzyła z góry i do tego od tak złapała wielebnego brata za rękę, zaś ten się nie wzbraniał, a nawet pozwolił na taką poufałość.

Większość maszerujących wojów oraz konnych od razu pojęła, że to osoba ważna, blisko związana z wielebnym bratem.

Złotowłosa wróżbitka na krótką chwilkę uśmiechnęła się do siebie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Spojrzała z góry na brodatego żołnierza, który przyglądał się jej jakiś czas, a ten pospiesznie odwrócił głowę i skulił się nieznacznie.

Po raz pierwszy od wielu lat poczuła w głębi siebie ledwie wyczuwalną nutkę satysfakcji.

Mogła się tym uczuciem rozkoszować, szczególnie gdy w uszy wpadał ponury takt. Maszerujący żołnierze, niektórzy bezładnie, inni w formacjach. Całość sprawiała wrażenie jak gdyby otaczały ją bagna, w które na raz, co chwilę ktoś upuszcza tysiące worków z piachem – to tupanie oddziałów zbrojnych. Całemu bombardowaniu mokradeł zaś towarzyszył miarowy deszcz, cichszych i nieregularnych uderzeń – to wojska wybranieckie i stukot kopyt.

Wróżbitka mogła się w tym rozpuścić, zapomnieć, że istnieje i upajać się chwilą, którą ofiarował jej Otton.

Otton…

Nie wiedzieć czemu, ale za każdym razem gdy choć próbowała sobie przypomnieć twarz tego człowieka, nawet jeśli widziała go przed kilkoma chwilami – nie mogła. Próbowała sobie to wytłumaczyć faktem, że boi się jego twarzy, boi się osoby, którą był Otton i to w stopniu, z którego ledwo zdawała sobie sprawę, a przynajmniej do tej chwili.

Choć znała paladyna zaledwie niecały dzień, to i tak wywarł nań większe wrażenie niż nawet najpotężniejsi magowie, którzy mogli z niej robić niewolnicę, wedle upodobania. Tamci mężczyźni kierowali jej ciałem, brali je i go używali wedle swych upodobań… lecz nigdy nie potrafili posługiwać się jej wnętrzem.

Otton już to uczynił.

Przed chwilą „dał” jej uczucie… Wcześniej obudził weń myśli, inne zaś gasił.

Ktoś kto nie jest wrażliwy na słowa – jak wielebny brat słusznie napomknął – nie byłby w stanie zauważyć tego, co właśnie sprawiło, że Helevi poczuła się bardziej zniewolona niż kiedykolwiek.

Znała go zaledwie niecały dzień, a on już znalazł sposób by posługiwać się jej myślami, by spychać oczy jej wyobraźni na odpowiedni tor, pozwalać by jej rozum, jej umysł rodził pomysły, które on chciał zobaczyć w jej przerażonym oku.

Helevi zmrużyła lekko brwi.

Powinna być bardziej ostrożna.

Kiedy wstała tego ranka, wymieniła kilka zdań z Ottonem, choć właściwie ich konwersacja wyglądała w następujący sposób: On coś mówił, zadawał pytanie, na które niemal zawsze trafnie odpowiadał, jakby znał myśli wróżbitki, jej zaś rola ograniczała się do potakiwania. Rozmowa była lekka, pytał się, czy nadal ją coś boli, czy czuje się lepiej, czy chce się czegoś napić, czy potrzebuje kolejnych opatrunków?

Zachowywał przy tym chłód w słowach i co jakiś czas dodawał pytanie o jej możliwości, znajomość terenu, o to co Helevi mogła zaoferować, czy jest w stanie w pełni władać swym darem. Były to jednak dosyć ogólnikowe wybiegi, na które odpowiedź sam znał, ona zaś podejrzewała, że te suche, formalne pytania mają zamaskować prawdziwe zamiary wielebnego brata. Choć z drugiej strony, może to jej domysły wywołane jedynie strachem, wykute przez fakt straty zaufania do innych, szczególnie ludzi?

Lecz on był tak szczery w tym co robił. Z resztą, czy miał w ogóle powód by dochodzić do tego czego pragnął za pośrednictwem podstępu i knowań? Przecież to był Otton, wystarczy, że pstryknie palcami i ma co zechce.

Spojrzała jak przygarbiony mężczyzna jeszcze raz prostuje się w siodle wciągając nozdrzami chłodne powietrze poranka. Silne barki odskoczyły do tyłu wraz z serią przeraźliwych chrupnięć kości. Przeczesał włosy dłonią.

W ogóle nie zwracał na nią uwagi, długimi minutami, a nawet godzinami wlepiał mętne spojrzenie przed siebie ignorując ją, zatopiony w swoich chłodnych kalkulacjach. Miała wręcz wrażenie, że traktuje ją jak swojego rodzaju narzędzie, na którym mistrz koncentruje się, gdy trzeba wykonać jakąś robotę, potem zaś, odkłada na półkę, by wrócić, gdy znowu będzie mu potrzebne.

To tylko wrażenie…

Dobrze wiedziała, że ją obserwował. Nie musiał nań spoglądać, wystarczy, że była tak przewidywalna jak teraz.

-Bój się swej podejrzliwości. – Mruknął cicho, a słowa niemal zaginęły w echu marszu piechurów i stukotu kopyt.

Spojrzała na jego blady policzek.

-Nam nie wolno kłamać. Jeśli zatem mówię, że tobie nic się nie stanie, to mówię prawdę. Bój się zatem tego, co cię ode mnie odpędza.

Kiwnęła głową, zrozumiała do czego zmierza.

Przez kilka kolejnych chwil ogarnęło ją straszliwe znużenie. Jechała tak obok paladyna, pozostawiona sama sobie, gdy do przełożonego sił inwazyjnych podjeżdżali oficerowie w najróżniejszych strojach, pytając o kolejne rozkazy, wyczekując pochwały za raport pełen wieści o wykonanych zadaniach i postępach, lub po prostu chcąc prosić o jego błogosławieństwo. Deirun, jak i inne krainy leżące na terenach Starego Państwa pełne były różnej maści kultur i narodowości.

Jak oficerowie podjeżdżający do Ottona i chłopi daleko w swoich małych społecznościach odróżniali się barwnymi, różnymi strojami, naleciałościami ludowego folkloru, który kwitł odkąd tylko pierwsi ludzcy osadnicy zagarnęli kontynent. Jedni w kontuszach, żupanach, z futrzanymi czapami na głowach, inni w wykwintnych gładkich strojach z bufiastymi koszulami i spodniami, noszący wykwintne kapelusze. Jedni nosili obfite brody, inni zaś króciutkie i spiczaste z dodatkiem wymyślnie podkręconych wąsów. Szlachta z zachodnich metropolii nadmorskich, miast spodni jakie nosili ci ze wschodnich kresów, woleli obcisłe rajtuzy uwydatniające rzeźbę nóg, oraz – czego nie dało się przeoczyć – krocza mężczyzn, co Helevi wprawiało niekiedy w konsternację.

Deirun pełen był takich małych kręgów kulturowych, gdzie to lud kształtował to co modne, sam określał i wykuwał obyczaje, oraz unikalne dialekty. Z tego, co kiedyś o ziemiach ludzkich wyczytała i usłyszała, dowiedziała się na przykład, że na południu mieszkają Habrowie, pasterze wywodzący się ze starych plemion koczowniczych, co to w dni święte przyodziewają błękitne powłóczyste stroje i raczą przyjezdnych skocznym tańcem z włóczniami. W dniu Namaszczenia Proroka, gdy mężczyźni śpiewali i odprawiali swoje rytuały, każda matka dla swojej nowo narodzonej córki zaczynała właśnie w tym dniu dzierganie koronkowej serwetki, którą rytualnie palono, gdy córka dojrzała i sama poczęła następczynię tradycji. Pleciono wianki nabijane wonnymi ziołami, które następnie zasuszano wieszając jako pachnące ozdoby w izbach. Młodzi chłopcy, którym przypadły w zaszczycie nowe obowiązki, na znak pojednania z tradycją strzygli po raz pierwszy owce, zaś ich ojcowie golili im głowy na znak, że ci wchodzą w dorosłość.

Na północno-zachodnim krańcu Deirunu, zamieszkiwanym przez równie stary lud Sołan, te same dni obchodzono w zupełnie inny sposób. Bardziej ponuro, wyniośle. Palono kadzidła, wznoszono modły, wieczorami zaś przy ogniskach wyprawiano uczty przy ogromnych stołach, do których starano sprosić całą wieś. Na znak pokoju, pojednania i przebaczenia za wszelkie waśnie i spory jakie w ciągu roku nazbierały się między mieszkańcami, chłopi wraz z żonami i dziećmi pili kozie mleko z jednej misy a następnie spożywali długi, wspólny posiłek. Następnego dnia nie pracowali, wypoczywając w towarzystwie bliskich i poszcząc aż do zachodu słońca.

Ludzkie krainy składały się z setek takich maleńkich kręgów czczących folklor i żyjących wedle tradycji, co jedynie dodawało tym ziemią piękna. Helevi z resztą doszła do wniosku, że to urocze i z chęcią zobaczyłaby wszystkie z tych obrządków, wysłuchała wszystkich pieśni i legend o lokalnych bohaterach, którymi najczęściej byli czyjś dziadkowie, co to uratowali dziecko ze studni, czy wypędzili jakiegoś bandziora… A czczeni byli, niczym herosi wojenni!

I znów ogarnęła ją rzeczywistość. Surowa i chłodna pustka. Świadomość o tym, że jest zdana na łaskę nowych, ludzkich panów, sprawiła, że poczuła mdłości.

Jak istoty zdolne do cieszenia się pełnią życia w taki czarujący sposób, opływając w kolory i barwy tradycji, śpiewów, rozkosznych zwyczajów bawiących młodych, dorosłych i starszych, mogą być za razem zdolne do potworności i okrucieństw jakich zaznała lub chociaż zdążyła zobaczyć?

A widziała te okropne obozy oplecione specyficznym drutem z kolcami. Jakież to było potworne, któż mógł w ogóle wymyślić podobne ogrodzenie? Cienkie linie, sieci trwałego drutu z wyrastającymi tu i ówdzie szpikulcami. Pomyślała sobie, że to gorsze niżby ci wszyscy biedacy mieli być więzieni w kamiennych lochach. Tutaj widzieli wszelkie okropności, ogromną liczbę wojsk jaka ich pilnowała, to jak w osobnych obozach długouche dzieci, próbują się wydostać, kalecząc sobie dłonie, jak ich bracia i siostry giną od zarazy, czy wydzierają sobie ochłapy rzucone im przez ludzkich nadzorców.

Ten widok łamał ducha. Nawet jeśli w którejś z „zagród” czaili się odważni, chcący wzniecić bunt… To i tak nie mieli wśród kogo. Większość zastraszonych wydawała się być złamana i wypłukana z emocji. Nie było do kogo przemawiać, kogo zagrzewać do przeciwstawienia się… Jedyne co ci dzielni mogli zrobić, to rzucić się na druty i poharatać tors, ręce i twarz. Prędzej czy później, każdy zdawał sobie sprawę, że opór jest bezcelowy. Płomień nadziej gasł, wraz z zapałem do życia.

***

Sindeya trzęsła się ze strachu, przygryzła palec, jej suknia na pewno wygląda jak łachman, wszystko zniszczone. Gdy uciekała słyszała co i rusz jak strzępki jej sukni odpadają rozrywane przez skalne wypustki.

Kiedy wraz z tym kurduplem uciekała, postanowiła, że odskoczy w bok, instynktownie wpadła w jakiś korytarz mając nadzieję, że bestia pobiegnie za chłopakiem i zostawi ją w spokoju. Ale teraz została sama… Wczołgała się pod skałę, w ciasną szczelinę. Z trudem łapała dech, lecz i czuła się bezpieczniej wiedząc, że tu bestia jej nie sięgnie. Było tak ciemno, cicho i upiornie… Jedynie szczęk jej zębów zakłócał ciszę co jakiś czas gdy musiała wyciągnąć z ust obolały od gryzienia palec.

Przygryzła rękaw swego kosztownego stroju i poczuła wilgoć o wapiennym posmaku… Między zębami już zebrał się piaszczysty osad, to podpowiedziało jej, że suknia musi być potwornie brudna.

Od leżenia między zimnymi głazami bardzo się wychłodziła.

Wtem usłyszała jakiś dźwięk! Nie zastanawiając się cóż to może być, zmrużyła oczy i zamknęła się w sobie.

Po jakimś czasie, gdy usłyszała swój własny szloch, otworzyła oczy w nadziei, że ujrzy coś niegroźnego, oprzytomnieje. Zganiła samą siebie, bo trzęsąc się ze strachu, nerwowo gryzła rękaw, poruszając szczęką, która chcąc, nie chcąc szurała o skłębione pod brodą złociste pukle.

Wtem oprzytomniała słysząc czyjeś kroki.

Wrócili po nią? Może to Nera, albo ten chłopak?

Sądziła, że ktoś się nad nią ulitował, że być może jej bladoskóra znajoma miała choć odrobinę serca, decydując się pomóc kapłance w potrzebie.

Ale nagle przypomniała sobie, że przecież bestia także potrafi wnikać w umysły i kontrolować ludzi, w końcu już raz tego dokonała!

Krew kobiety zwolniła w żyłach, jakby lodowaty strach i ją powstrzymał przed szybkim, hałaśliwym biegiem zachęcającym serce do łomotania.

W kilka chwil zjednała się z zimną skałą, uspokajając się, zamierając w absolutnym bezruchu.

Tak, to były kroki. Pewne, nie za szybkie i nie za wolne. Ktoś się zbliżał.

Próbowała sobie przypomnieć co się stało poprzedniego dnia, jak mogło dojść do tego, że kilka godzin temu kładli się spać zakładając pułapkę na stwora, a po jakimś czasie znaleźli się tu?

Wszystko było gotowe! Wszystko ustawione…

Może o to właśnie chodziło? Wniknął w ich umysły podczas snu, albo uśpił w jakiś inny sposób. Równie dobrze, któryś z jego sługusów mógł dolać im coś do wody jaką pod wieczór wypili.

Tylko czemu ich nie zabił?

Sindeyę przerażał sposób postępowania istoty. Nie działała schematycznie i przewidywalnie jak zwierzę, ale nie pod wpływem motywów czy dla jakiś celów – jak człowiek. To coś, co Wingo nazwał „Myślcem” postępowało raczej jak bardzo głodne niemowlę, nie wychowywane przez ludzi, lecz pozostawione w buszu – same sobie. Mało tego, to niemowlę odkrywa, że jest niesłychanie silne, nietykalne i obdarzone niezwykłymi zdolnościami. Szybko się uczy, czy to na błędach, czy korzystając z doświadczeń i umysłów ludzi, traktując pozyskane świadomości jak zabawki. I jak to młode stworzenie – jest głodne. Nie tylko zwykłego pokarmu, ale i wiedzy.

Zmrużyła oczy kuląc się w panice gdy czyjeś buty zatrzymały się przed jej twarzą. Choć przywykła odrobinę do ciemności i mroku, to i tak nie była w stanie o tym obuwiu powiedzieć nic więcej, ponadto, że czyjeś stopy zatrzymały się przed nią. Widziała lepiej w ciemnościach, niż większość ludzi, lecz tutaj panował tak okropny mrok, że ledwo dostrzegała jakiekolwiek kształty. Mogła jedynie określić, czy „coś” było blisko niej, czy nie.

-Proszę wyjść, pani. – Odezwał się znajomy głos.

To był ten szlachcic, który im towarzyszył! Skąd on się tu wziął?! Jak ją namierzył?! Jak to możliwe?!

Być może i on poddał się bestii?! Na pewno tak… A może oni wszyscy byli już owładnięci?

Rysowała w wyobraźni absurdalne plany, teorie mające desperacko wytłumaczyć to co się stało, zrzucić na kogoś winę, na kogoś, z kim miałaby szansę walczyć, lub chociażby wylać swą złość! Przecież to ten Giovanni przeprowadził ich przez barykadę i wywlókł do lasu, tutaj, w te ciemności! Może tak właśnie łapie ofiary bestii! Może to agent, czciciel, któremu stwór ratuje życie w zamian za dostarczane eksponaty, bo przecież Sidneya była osobą unikalną! Jej zdolności, dary, wiedza, wszystko przydatne bardziej niżby się tego można było spodziewać! A Nera? Podróżniczka z dalekich krain, znała się na jaskiniach, na zasadzkach, na sztuce wojennej. Rudzielec też swoje wiedział – w końcu był w szkole, czytał księgi, znał kawał świata z opowieści, to samo karzeł!

Wszyscy byli idealnymi nowymi nabytkami – zwojami, które to bydle z chęcią przejrzy i wchłonie zawartą weń wiedzę.

-Proszę wyjść… - Dodał szeptem. – Reszta nie będzie czekać.

Próbowała być sprytniejsza i udawać, że jej tam nie ma. Z resztą, jak w ogóle on mógł ją zauważyć?! To było niemożliwe! Stwór na pewno mu pomaga.

-Noż wyłaź, kobieto! – Warknął i kucając chwycił ją za ramię.

Chciała go ugryźć, nawet nie pisnęła! Szlachcic był szybszy!

Wywlekł ją spod skały siłą, a ona szamotała się niemo, nie chcąc wydać z siebie ani jednego słowa.

Lewą pierś odrapała o szorstką skałę, piekło także ukłute kolano. Próbowała się desperacko wyrwać z opresji.

Uderzył ją w twarz. Nie tak by ją zranić – mocno spoliczkował, by tylko wyrwać ją z szaleństwa i strachu, przywołać do porządku. I tak ją zabolało.

Mrugnęła oczami zszokowana.

Silne dłonie mężczyzny ujęły jej nadgarstki przyciskając ją do ściany korytarza.

Nie widziała jego twarzy, wiedziała, że gdzieś przed nią jest w tym mroku, ale nie mogła dostrzec nawet skromnych zarysów.

-Opamiętaj się! – Warknął ponownie, nie za głośno, lecz wydając stanowcze polecenie. – Idźmy! Czasu nie mamy! Jeno żwawo! Znam te groty!

Targnął jej nadgarstkiem i powlókł za sobą, biegnąc przez ciemność.

-Ja… Jak? – Jej wargi zadygotały. Splunęła mieszaniną śliny, wapna i piachu.

-Nie miejsce by opowiadać! Znam ja dobrą kryjówkę!

***

Chuderlak nieźle się pocił uderzając czarnym workiem w ściany. Był ciężki, wypchany po brzegi węglowym miałem. Za każdym razem gdy zamachnął się lnianym bagażem, ten uderzając w ścianę rozpylał wokół mnóstwo czarnego pyłu… Wingo wyglądał jak górnik, cały brudny, umorusany. Słone krople potu pokleiły mu włosy, przemoczyły koszulę, spływały do oczu parząc. W drugiej dłoni trzymał latarenkę, więc całą pracę musiał wykonywać jedną ręką! Jeszcze nigdy nie wykonywał tak męczącej pracy, jednakże świadomość, że właśnie ten sposób może mu ocalić życie, motywował go do działania i dodawała potrzebnych sił.

Odwrócił się patrząc na uchylone drzwi do wykutego w skale pokoju, z którego wyszedł. Były solidne, wykonane z grubego drewna, dozbrojone stalowymi klamrami.

Ktoś przed nim wysmarował je węglem. Ale co gorsza widniały nań ślady uderzeń topora, jakby ktoś próbował się przez nie przebić.

Być może to sprawka tego całego Shultzkiego, o którym rozprawiał Berenger i jego pomocnik w swoich notatkach.

Nie przebył z byt długiej drogi. Zdążył jedynie zbadać część korytarza odchodzącą w nieznanym mu kierunku, oraz część prowadzącą tam, skąd przybył. Z drugiej ścieżki zrezygnował, bo przecież nie będzie się pchać do leży stworzenia. Wolał eksplorować inny korytarz, nieznany. Nieznane z resztą wydawało się być o wiele lepsze, niż pewna śmierć.

Ten korytarz był węższy. Zmieściłyby się weń może z dwie osoby. No i był równy – wykuty w szaro-żółtej skale nakrapianej gdzie niegdzie czarnymi cętkami.

Wingo wszystko okrywał czernią.

Na słabych plecach kościstego chłopaka, zawisł drugi worek, który przywiązał sobie na sznurze zarzuconym przez ramię. W żebra wbijały się jakieś kształty – nieskruszone do końca bryłki. Było to bolesne doświadczenie, ale nie miało znaczenia – miał dobry plan, a przynajmniej lepszy, niż ten pierwszy zakładający czekanie na pomoc.

Bił pakunkiem o ściany, a wokół niego wybuchały czarne obłoki. Węglowy pył wpadał do płuc, gryzł. Chłopak krztusił się, co jakiś czas spluwając smolistą mazią.

Ileż mógł przejść?

Znów spojrzał za siebie w kierunku otwartych drzwi od bezpiecznego schronienia. Pokrył pyłem jakieś dwadzieścia szluk korytarza, który lekko zakręcał wiodąc chłopaka w dół, w głąb jaskiń.

Pracował z całych sił robiąc sobie co jakiś czas odpoczynek by odetchnąć pozwalając czarnej mgle opaść. Za każdym razem unosił wysoko latarenkę próbując dojrzeć zagrożenia, czegoś podejrzanego lub po prostu zbadać gdzie prowadzi podziemna ścieżka.

Po jakimś czasie pojawiły się ostre nieregularne zakręty. Stracił z oczu swe bezpieczne schronienie. Brnął korytarzem byle jak najdalej mając nadzieję, że wreszcie dotrze do jakiegoś sensownego tunelu prowadzącego na zewnątrz.

Dyszał… Jakie to cholernie ciężkie…

Z trudem dźwignął worek i przyłożył jednej ze ścian, rozgoryczony faktem, że korytarz jest pokręcony jak ciało żmii. Starał się ją skarcić, bijąc we wnętrze jej żołądka by z łaski swojej się wyprostowała i pozwoliła mu wędrować wedle upodobania.

Skała ani drgnęła.

Starł z twarzy pot. Masa czarnego osadu ostała się na rękawie.

***

Wingo z niesmakiem zebrał czarny pył ze swej niegdyś rdzawej czupryny – teraz loki zamieniły się w plątaniny przypalonych wiórów, którymi ktoś obsypał łeb chudego górnika.

Żal mu było straty okularów, więcej by widział. Z resztą to był prezent od bogatego przyjaciela z uczelni, który kupił mu parę szkiełek. Przydawały się gdy trzeba było dostrzec jakieś szczegóły.

Pewnie druciane oprawki i alchemicznie modyfikowane szkiełka leżą gdzieś w tych grotach stłuczone i poskręcane.

A teraz bardzo by się przydały…

Zdawało mu się, że minęła cała wieczność. Worek, którym zawzięcie wymachiwał, zeszczuplał. Nie było w nim wiele węgla, tylko jakieś tam większe grudy na dnie i trochę pyłu.

Co jakiś czas robił sobie odpoczynek gdy zdało mu się, że słyszy jakiś dźwięk.

Teraz dotarł do groty, której w ogóle nie spodziewał się ujrzeć.

Korytarz otwierał się na skalną jamę głęboką może na pół wlewni. Dziura do jaskini była znacznych rozmiarów, zaś sam tunel odbijał odeń w innym kierunku, ostro skręcając.

Wingo spojrzał w lewo, w ciemność nowego podziemnego szlaku.

Zaświecił lampką, rzucając odrobinę światła, które odsłoniło spore połacie powierzchni żółtawo-szarych skał, by w końcu ustąpić sile mroku.

Niczego nie zauważył.

Odetchnął z ulgą i już miał walnąć w ścianę workiem, by zabezpieczyć ten teren, gdy nagle zamarł w bezruchu.

Dopiero teraz zauważył, że z dziury prowadzącej do głębokiego, kamienistego cylindra wystają wąskie, wyciosane w skale schodki.

Były tak wąskie i strome, że chłopak w ogóle nie uznałby ich za bezpieczne zejście.

Podszedł bliżej otworu, wsłuchując się jak gdzieś tam wewnątrz leniwie z głazów kapie woda.

Stając na krawędzi spojrzał dokładnie w górę i w dół, oświetlając sobie pieczarę. Formą przypominała szyb studni, tylko cały obrośniętą skalnymi naciekami. W tej grocie aż roiło się od upiornych kłów, kamiennych sopli, form przypominające szpikulce skrytobójców, spadające gwiazdy. Co jakiś czas kropelka wody wisząca na krawędzi takiego nacieku postanawiała zerwać długą znajomość ze skałą i spaść w ciemność.

Wingo bacznie oglądał otoczenie, a szczególną uwagę przywiązywał temu, gdzie wiodą schody. Wąska ścieżka wiła się na całym wnętrzu jamy, oplatając ją jak spirala, by w końcu sięgnąć dna i… zniknąć pod gruzami.

Przyjrzał się dnu jamy. Nie dostrzegł żadnych majestatycznych wapiennych kolumn, tylko nieregularną zasłonę skruszonych skał, kamieni. Po przeciwnej stronie, zaraz przy rumowisku, ogromnych rozmiarów wyrwa.

Pomyślał sobie, że to efekt wybuchu wspomniany przez tajemniczego naukowca i jego pomocnika. Może właśnie ten szyb prowadził na niższe kondygnacje i do laboratoriów. Być może przez to skalne rumowisko starali się przebyć najemnicy, by ratować swoich uwięzionych niżej kolegów.

Spojrzał na sam dół, mrużąc oczy.

W centrum gruzowiska, w małym zagłębieniu, zebrało się skromne bajorko pełne mętnej wody o mlecznej barwie. Spokojną taflą co jakiś czas mąciły spadające krople.

Wingo ułożył się na ziemi wychylając łepetynę za krawędź schodków…

Tam ktoś siedział!

Tuż przy wapiennej kałuży pokracznie usadowił się jakiś mężczyzna kiwający się lekko w przód i w tył.

Był strasznie zarośnięty, sprawiał wrażenie, że zapomniał o siebie zadbać od jakiegoś czasu ale najwyraźniej co innego zajmowało jego myśli.

To nie był najemnik. Siedział tyłem do chłopaka.

Wingo widział stąd, że nie ma przy sobie żadnej broni, ani pancerza, jedynie zwykły strój podróżny. Luźną koszulę, spodnie, pelerynę. Wszystko brudne.

Dookoła niego leżały porozrzucane kości. Adept podrapał się po nosie kontemplując skąd znał kształt tych kości i nagle jego palce odrętwiały gdy rozpoznał jedną z nich – ludzką kość udową.

Istota siedząca tam w dole bawiła się innym gnatem gryząc go co jakiś czas i bezcelowo uderzając czy to w wodę, czy kamienie.

Patrząc na tą osobę, chciał coś odruchowo krzyknąć, spytać się… Ale naszła go lepsze myśl – uciekać.

Zastanawiał się, jak ten tam w dole nie usłyszał chłopaka bijącego workiem w ściany? A może na tyle zwariował, że nic do niego nie docierało?

Wystawił latarenkę za krawędź, by przyjrzeć się mu lepiej.

Mężczyzna nie był stary, ale i niezbyt dobrze zbudowany. Choć gęsta zmierzwiona broda dodawała mu lat, Wingo nie zauważył ani krzty siwizny.

Wtem postać zastygła w bezruchu. Oczy skierowała na odbicie w mętnej wodzie – odbicie przedstawiające obce mu źródło światła.

Mężczyzna poderwał się na równe nogi, by zaraz potem ukucnąć przy krawędzi jeziorka.

Jego dłonie błądziły po tafli, próbując pochwycić świetlisty punkt, jak małą rybkę. Chichotał przy tym jak dziecko, podskakiwał i klepał paluchami w wodę.

Czołem młodego czarodzieja znów płynęły krople potu, tym razem wyraźnie zimnego.

Mężczyzna zachowywał się jak dziecko. Chwycił kość leżącą najbliżej – wyglądającą na żebro – i zaczął bić w taflę wody wyjąc, kwicząc, prychając.

Chyba najwyższa pora się stąd zbierać – Wingo doszedł do wniosku i powoli wstał, zbierając lampion znad krawędzi.

Osoba tam w dole nagle jęknęła, tracąc nową zabawkę, nowego przyjaciela i zaczęła naprzemiennie gniewnie ryczeć, i ponuro szlochać, rozglądając się po otoczeniu.

Wtem obrócił się i spojrzał na młodego magika, stojącego w otworze do którego prowadziły schody, skąpany był w słabej, żółtawej łunie płynącej z płomyczka latarenki.

Mężczyzna wycelował w Winga palec i krzyknął głośno, przeraźliwie.

To był nieludzki krzyk, dźwięk pełen bólu i goryczy.

Wingo jęknął rozdziawiając usta, widząc jak obszarpany, brudny brodacz, wyjąc i chrząkając rzucił się ku skałom i wykutym weń schodom. Wspinał się jak błyskawica, skacząc od kamienia do kamienia, niczym jaszczur odpychając się od otaczających go nacieków lub jak małpa, która chwyta zwinnymi paluchami wystające konary. Biegł po tych wąskich schodkach krzycząc wściekle!

Wingo cisnął tym lżejszym workiem w stronę nadbiegającego i rzucił się do ucieczki!

Dysząc ciężko, majtał lampionikiem gdy wystrzelił w kierunku, z którego przybył, biegnąc co sił. Starał się go trzymać przed sobą, by nie rozhuśtać knota na tyle, by ten zgasł.

-O Boże! – Krzyknął do siebie, zrzucając worek wiszący na ramieniu.

Z płaczem uciekał. Ubrudzony mniszy ubiór jedynie przeszkadzał w wywijaniu nogami.

-Panie! – Jęczał wzywając boga!

Słyszał dudnienie bosych stóp ścigającego go mężczyzny, słyszał jak jego spocona skóra przykleja i odrywa się od kamiennego spodu korytarza. To, że mógł go usłyszeć tak dokładnie znaczyło jedynie, że jest bardzo blisko biedaka.

Szok jaki przeżył widząc jak mężczyzna przemierza piętnaście szluk odległości w tak zastraszającym tempie, niemalże połykając schodki prowadzące od dna jamy do wejścia, o mało nie zamroził jego serca. Teraz ta myśl dodawała mu sił by biec szybciej, by uciec przed tym monstrum!

Błyskawicznie wyminął kilka zakrętów korytarza, lecz nadal nie widział upragnionego azylu.

Goniący go brodacz zawył, wpatrzony w trzymany przez Winga lampion.

Chłopak spojrzał przez ramię, oceniając odległość… Wystarczyła mu chwilka!

Był tuż, tuż! Jak to możliwe?!

W końcu rudzielec nie jadł dobrze przez jakiś czas, a i wymachiwanie ciężkim workiem dodatkowo męczyło.

Tylko skąd tamten ma tyle sił?! Przecież żyjąc w jaskini, w tym stanie nie mógł nabrać takiej krzepy! Umarłby z głodu…

I wtedy Wingo przypomniał sobie ludzkie kości rozrzucone dookoła bajorka.

Wykrzesał z siebie jeszcze trochę sił! Pomagał sobie drugą ręką! Gdyby mógł, to wbijałby paznokcie w ściany i odpychał się i od nich!

Serce łomotało dziko w chudej piersi! Poczuł jak pali go krtań od drapieżnych, łakomych haustów powietrza.

Łzy spływające po umorusanej węglem szczupłej kościstej twarzy, zmyły osad gdzie się dało, zostawiając na policzkach Winga nieregularne linie odsłoniętej skóry.

-Padnij! – Ktoś krzyknął znajomym, niskim i chrapliwym głosem.

Świat zawirował mu przed oczami.

***

Ocknął się przygnieciony ciężkimi, śmierdzącymi zwłokami mężczyzny. Krew wylewająca się z trupa wsiąkała w jego mnisze odzienie, zaś smrodliwe wnętrzności oblepiły udo. Obrócił głowę spoglądając na rozorany bok napastnika – tuż nad biodrem. Zachciało mu się wymiotować. Dawno nie czuł takiego smrodu, szczególnie, że niektóre z jelit pękły od ciosu, czymkolwiek go zadano, wylewając na zewnątrz gorącą treść.

Czuł jak do gardła wpływa mu gruszka znad ogniska, którą spożył dnia poprzedniego… Wypluł z siebie wodę jaką miał w żołądku.

Zdjęto zeń draba. Oślepił go błysk płonącej pochodni.

Zamrugał oczami i ocierając je dłonią, zauważył niskiego brodacza wycierającego topór w pelerynę napastnika.

-Co ci się stało, chopie? – Spytał Baflin zatykając broń za pas i podając mu rękę. – I kaj to za pierun? – Wskazał na trupa.

-Och… - Sapnął chłopak i zerwał się na kolana przytulać brodacza. – Niech Panu będą dzięki, żeś się zjawił!

Za krasnoludem stała opatulona peleryną długoucha kobieta uważnie obserwująca pokryte pyłem ściany. W dłoni trzymała worek, który chłopina upuścił, w drugiej zaś – pochodnię.

-Sprytne… - Mruknęła zbierając węglowy osad ze ścian.

-A tyn, to kto? – Baflin ponowił pytanie gładząc gęstą brodę mięsistym łapskiem.

-Nie wiem… naprawdę… Zauważyłem go w tej jamie, tam dalej. Pewnie ją minęliście… zobaczył światło i zaczął mnie gonić!

-Zaraz… - Wtrąciła się Nera nadstawiając długiego ucha. – A skąd ty wziąłeś ten worek i tyle węgla?

Chłopak powstał otrzepując się na ile mógł. Wreszcie mógł przedstawić jakieś dobre wieści!

-Znalazłem schronienie! To jakaś izba wykuta w skale! Ma wąskie wejście i potężne, grube drzwi!

Nera uciszyła ich obu unosząc znacząco palec i odwracając się w stronę z której przybyli.

Rozległo się znajome stukanie. Jakby bicia dłutami w głaz.

-Opowiesz nam na miejscu! – Chwyciła go za ramię i obróciła pchając przed siebie, by tylko biegł co sił w nogach i się nie ociągał. – Ruchy!

Wszyscy zerwali się do ponownej ucieczki. Wingo chwycił latarenkę, która na szczęście nie zgasła i pognał jako pierwszy.

To Cień Szaraka!

Walił szponami w skały, lecz się nie zbliżał! Słyszeli w tym niezwykłą determinację i gniew! Był wyraźnie zdegustowany tym, że ktoś ubrudził jego korytarze węglem!

Dobiegło ich z daleka znajome zawodzenie. Potworny dźwięk przypominający wycie wielkich morskich ssaków, słyszalny jedynie głęboko w myślach… Ten był jakby wytłumiony, o niższym tonie. Brzmiał niczym stanowczo wypowiedziana groźba.

Stworzenie nie chciało ryzykować kontaktu ze znienawidzoną substancją, dlatego ich nie ścigało. Korytarze i tak były odrobinę za wąskie, choć gdyby chciał, pewnie z trudem by się i przez nie przecisnął.

Lepiej nie ryzykować.

Zostawili ciało daleko za sobą.

Nie minęło wiele czasu zanim dotarli do ostatniej prostej widząc na końcu korytarza masywne, zamknięte drzwi.

Wingo rozdziawił usta… Przecież zostawiał je uchylone… może przeciąg je zamknął, czy coś?

W kilka chwil przebyli całą odległość dopadając drewnianej przeszkody. Wingo próbował wetknąć palce między wrota a ścianę… nic z tego – nie drgnęły!

Zaczął bić w nie pięściami!

-Co jest?! Niemożliwe! Zostawiłem je otwarte!

W środku ktoś był, słyszeli szamotaninę!

W mgnieniu oka jakaś osoba podeszła do drzwi z drugiej strony – wyraźne kroki.

-To ty, chłopcze? – Spytał znajomy męski głos.

-Ba! Cołki naszo trójka! – Odpowiedział Baflin zanim reszta cokolwiek powiedziała.

Nera znów spojrzała za siebie.

-Otwieraj! – Krzyknęła po chwili, uderzając pięścią w drzwi.

-Już! – Odpowiedział im mężczyzna i pospiesznie odsunął ciężkie zasuwy w odrzwiach i ścianach.

Pchnął z całej siły, a gruba na dwie pięści warstwa drewna i żelaza wysunęła się ze skalnych objęć.

Nawet nie czekali, aż drzwi otworzą się na dostateczną szerokość, po prostu wskoczyli do środka zatrzaskując je za sobą, gdy tylko szczelina okazała się być na tyle duża, by spokojnie przezeń wniknąć do wnętrza schronu.

Znaleźli się w tym samym zawalonym gratami pomieszczeniu, które Wingo wcześniej odkrył.

Byli w niej wszyscy!

A co najważniejsze – elfia kapłanka w tak okropnie poszarpanej i zniszczonej sukni, że wyglądała jak wrak samej siebie. Chwilę wcześniej Giovanni pomógł jej ją skrócić, by mogła szybciej biegać w razie potrzeby. Przystała na to bez dyskusji, przeżycie było najważniejsze.

-Skąd wy tu? – Spytała wojowniczka podejrzliwie patrząc na szlachcica, który starł chustką pot ze smukłej twarzy. Wlepił w nią to swoje zabawne spojrzenie piwnych oczu i pogłaskał się po wąskim nosie.

Doszła do wniosku, że ten żartobliwy, nieco humorystyczny wyraz twarzy jest w obecnych okolicznościach niezwykle irytujący.

-Mówiłem przeta, że to tereny mi znane.

Nera spojrzała znacząco na swą daleką rasową kuzynkę, a potem znów na szlachcica.

-A jak ją znalazłeś?

-No jakeśmy się rozdzielili, co to kamień z buta wyciągałem, pobiegłem znaną mi trasą do najbliższego schronienia jakie znam… I jakoś tak się na panienkę natknąłem. – Odpowiedział.

-Jakoś tak? – Obdarowała go piorunującym spojrzeniem. – Nie wiem kim jesteś, człowieku, ale na pewno nie tym za kogo się podajesz. Jeśli nie chcesz wyjawić prawdy, to po prostu nie mów… tylko ze mną nie igraj. – Szturchnęła go palcem w ramię i to dosyć mocno. – W „jakoś tak” to może idiota uwierzyć.

-Ależ jak słowo daję… - Mruknął mężczyzna wygładzając czarny strój, tylko po to by teatralnie rozłożyć ręce. – To był przypadek.

Nera zmrużyła oczy chwytając za miecz. Rozległ się metaliczny szczęk, gdy peleryna zsunęła się z jej ramienia, a połyskująca klinga dotknęła szyi szlachcica.

Uniosła brew gdy i na swojej grdyce poczuła zimne ukłucie szpady.

Dobył broni równie szybko…

Z twarzy mężczyzny nagle zniknął przyjazny uśmiech i serdeczne spojrzenie.

Zdumieni zauważyli tą zmianę, szczególnie, że poważna twarz szlachcica wyglądała wręcz upiornie. Twarde rysy, których dotąd nie okazywał sprawiały wrażenie, że należą do kogoś starszego, zarówno wiekiem, rangą i doświadczeniem. Matowe, ciemne oczy mężczyzny nie mrugnęły nawet na chwilę. To samo oczy wojowniczki mieniące się jaskrawo-soczystym odcieniem zieleni.

-Uważaj… - Syknął przerywając absolutną ciszę. – I moja cierpliwość ma swoje granice.

Nie odpowiedziała, nie potaknęła.

Spokojnie wysączyła z nozdrzy porcję ciepłego powietrza. Oblizała sine wargi.

Gdzieś w głębi cieszyła się, że ten człowiek potrafi więcej, niż była w stanie sądzić na pierwszy rzut oka.

-Irytujesz mnie tym świecidełkiem. – Skomentowała jego zachowanie oraz broń.

-Tylko ja znam wszystkie szlaki w tych podziemiach. – Mruknął nie zważając na jej uwagę.

Wingo próbował coś zrobić, lecz bał się dotknąć któregokolwiek. Sam z resztą nie wiedział po której stronie się opowiedzieć.

-Przestańcie! – Krzyknął. –To nie czas! A powybijajcie się w cholerę, tylko pierw się stąd wydostańmy!

Oboje nie słuchali.

Sindeya przyglądała się wszystkiemu z uwagą. Raz spojrzała na Nerę, raz na Giovanniego.

Nadal dociskali sztychy do swoich krtani.

To był test. Kto pierwszy schowa broń.

Kapłanka powstała zawiązując ciaśniej opatrunek na łokciu, który odrapała sobie biegnąc tutaj.

-Chłopak ma rację. – Powiedziała na powrót dumnym, melodycznym głosem, unosząc brodę.

Mogła ten spór jedynie sama przerwać, a że była ogniwem, który ratuje ich przed bestią, nie musiała się ich ani trochę obawiać.

Ujęła w dłonie ich oręż i odsunęła od grdyk. Wreszcie sami je schowali. Dobrze zrobiła przejmując kontrolę.

-Co to za miejsce? – Spytała spoglądając na szlachcica w jedyny w swoim rodzaju sposób.

Opuściła lekko głowę, a jej oczy promieniowały stanowczością. Gdy Giovanni w nie spojrzał, mógł myśleć tylko o tym, by odpowiedzieć na pytanie, zapominając o sporze.

-To? – Rozejrzał się po znajomym terytorium. – To pracownia księgowego.

-Księgowego? – Spytał się Wingo. – A ja myślałem, że to jakiś pokój naukowca czy coś…

-Naukowca? Byłeś tu wcześniej, chłopcze?

-No tak… Tamtym otworem się tu wczołgałem. – Wskazał palcem na dziurę pod masywną skałą, w rogu pomieszczenia. – Szukałem jakiś map, ale nic ciekawego nie znalazłem. Tylko dziennik prowadzony przez jakiegoś naukowca co to w podziemiach robił eksperymenty.

Wingo stanął obok starego, zakurzonego biurka i odnalazł skromną książeczkę. Pomachał nią.

-Spisał ją niejaki Berenger. Znasz go pan, panie szlachcic?

Giovanni stuknął palcem w dolną wargę mrużąc brwi.

-Słyszałem to nazwisko, ale nie kojarzę. Raz gdzieś w Deirunie… Innym razem gdy odwiedzałem Azarię. Pamiętam jedynie, że był ścigany… Jakiś Wolfgang Berenger… ale to mógł być ktoś inny.

-A jak dawno temu, był pan w tych jaskiniach ostatni raz?

Giovanni westchnął ciężko drapiąc skroń.

-Trochę ponad miesiąc.

-Znał pan dowodzącego tutejszych najemników?

-Shultzki mu było… - Odpowiedział patrząc się na chłopaka podejrzliwie. - Ale rozmawiałem z jego zastępcami, bo sam był czymś zajęty.

-Kimkolwiek byli, najprawdopodobniej zginęli… od tego miejsca wszystko się zaczęło.

Zebrani z niedowierzaniem patrzyli po ścianach, dopiero teraz uświadamiając sobie, że całe wnętrze pokryto tymi dziwacznymi znakami jakie widzieli w wiosce.

-Tylko jak? – Spytała Nera odbierając od chłopaka skromną książeczkę i przeglądając kilka ostatnich wpisów.

Wingo oparł się o krawędź biurka i rozmasował dłonie.

-To bardzo podejrzane, a za razem niemożliwe. Wydaje się, z tego co zdążyłem przeczytać, że z tutejszym naukowcem współpracował jakiś tajemniczy kontakt, dostarczający mu przedziwnych substancji do badań. Podobnież to coś, co w wyglądzie przypomina miał węglowy, jest niezwykle wybuchowe i łatwo ową substancję przyrządzić z dostępnych nam składników. Problem w tym, że nikt dotąd nie wpadł na stworzenie takiej kombinacji. Jest dziwaczna i nie ma absolutnie żadnego praktycznego zastosowania… no może jako nawóz. W każdym razie eksperymenty, które przeprowadzano na niższych kondygnacjach, okazały się fiaskiem. W ogromnej eksplozji żywcem zasypano masę najemników. Aż tu nagle pewnego dnia, nasz naukowiec dostaje bardzo dziwny list z podziękowaniami i z informacją, że nie jest już potrzebny. Dokładnie dzień po otrzymaniu listu, zaczynają się problemy. Wpisy w dzienniku pióra Berengera urywają się… Potem kontynuuje jego współpracownik.

Przygryzł wargę. Wszyscy słuchali go uważnie.

-Wygląda na to, że dokładnie z ostatnią przesyłką pojawia się Cień Szaraka. Przez myśl mi nawet przeszło, że ktoś mógłby ziarno stworzenia przesłać listownie… No… ale to niemożliwe by taką bestię pochwycić! – Wylał z siebie marny w brzmieniu udawany śmiech. – Choć z drugiej strony… Taki zbieg okoliczności?

-Z kimkolwiek współpracował to nie była płotka. – Dodał od siebie szlachcic.

Wingo kiwnął głową, potakując.

-Wygląda na to, że ten Numer Cztery jak nazywano kontakt, który dostarczał panu Berengerowi obiektów do badań najpierw pomaga swoim podopiecznym, a gdy uzyska co chce, eliminuje ich tak by nie pozostawić śladu. Tylko… czego mógłby chcieć?

Sindeya jakby cofnęła się o krok słysząc imię wymienione przez chłopaka. Odrobinę pobladła, zaś jej oczy wyraźnie się rozszerzyły. Na szczęście wszyscy wlepiali wzrok w Winga.

-Może właśnie tego… - Dodała Nera. – By coś sprawdzić… To znaczy… No. Czy to co posiada jest bezpieczne czy nie. My tak robimy z więźniami testując nowe leki. Zawsze lepiej dać się pobawić komuś na kim najmniej nam zależy.

-Być może. – Odparł rudzielec. – Tylko ja w tym całym paśmie nieszczęść nie widzę nic co mogłoby się przydać. Wielka eksplozja zawaliła większość laboratoriów… A jeszcze wcześniej przez przypadek w jakimś procesie wydzielił im się trujący gaz.

-Trujący gaz? – Spytała wojowniczka podchodząc bliżej, wlepiając weń takie spojrzenie, że od razu przeszły go ciarki.

-No… trujący. Wypełnił dolne korytarze. To co Berenger pisał o ludziach porażonych tym gazem było straszne… Ślepli i umierali.

-Pisał coś o zapachu? Miał zapach migdałów? Wspominał o tym?! – Złapała go za ramiona stawiając do pionu.

-Tak… Właśnie o tym wspominano. Jest podobnież cięższy od powietrza… Dlatego spływa coraz niżej… Chyba, że podnieść jego ciśnienie, to uleci.

-I to mnie martwi. – Nera go puściła i wycelowała oczy w Giovanniego. – Powiedz, jak głębokie są tutejsze groty?

Ten wzruszył ramionami.

-Cóż… Te kopalnie dookoła daleko nie sięgają, przestano je drążyć gdy się dowiedziano, że tu uskoki wyrwy i jaskinie. Ale jak się spodziewać można, to góry graniczne nieopodal, a pod nimi rozpadliny głębokie tak bardzo, że żaden człowiek się schodzić nie ważył. Kiedyś żem słyszał od pewnego krasnoluda co tu pracował, że aż do podziemnych jezior.

Tego się obawiała.

Jeśli ta migdałowa mgła spłynie dostatecznie nisko, zmiesza się z wodami i zacznie się ulatniać tam, gdzie rodzime jaskinie jej braci i sióstr, będą problemy. Owszem, nie ma żadnych szans by taki wyciek wybił całe podziemne miasta, ale jeżeli zachwieje wrażliwym ekosystemem i wybije delikatne żyjątka znajdujące się w podziemnych wodach, zaczną się problemy z wodnymi nietoperzami. Jeżeli tych by zabrakło, to inne gatunki posilające się nimi też miałyby nie lada problem. W podziemiach żyły olbrzymie płazy, których odchody stanowiły nawóz dla masowych hodowli skalnych glonów, grzybów, roślin potrzebnych w przemyśle.

Owszem, przetrwaliby w ten czy inny sposób. Choć nie ulega wątpliwości, że oznacza to straszliwy cios dla gospodarki. Prawdopodobnie w przeciągu roku produkcja żywności spadłaby o ponad połowę.

Trzy razy spotkali się z podobnym problemem w dziejach ich podziemnej egzystencji. Za każdym razem kończyło się to wojną pomiędzy klanami lub jakimś powstaniem przeciwko panującemu władcy. Niby nic w tym złego…

Tylko, że Nera cały czas miała wrażenie, że tym razem ktoś będzie czekał aż się między sobą pożrą i wzajemnie osłabią. Czuła to we krwi.

Ktoś tylko na to czeka.

-Mówiliście, że znacie ten pokój, panie. – Cieszę przerwał Wingo, który właśnie znalazł jakąś szmatkę i podszedł do drzwi w kamiennej wnęce za którą płynęła woda z tego co pamiętał.

Brak komentarzy: