Klip

niedziela, 25 listopada 2007

Rozdział I - Kontrtautologia cz.4

***

Dwójka kompanów postanowiła nie stać w centrum groźnego terytorium, pomiędzy budzącymi zgorszenie zagrodami z kolczastego drutu. Noc już bliska co podpowiadało raczej zmęczenie. Niebo wciąż zasnute burzowymi chmurami jedynie pogarszało sprawę strasząc co i rusz błyskawicami. Huki i grzmoty mieszały się z zawodzeniem konających.

Nie mieli serca zastanawiać się ilu długouchych nie przeczeka nocy.

Wokół obozów rozbito namioty, rozpalono ogniska. Pierwsza zmiana na wartę, druga winna odpoczywać.

Rycerze dali wyraźny zakaz spółkowania ze „zwierzem” tłumacząc jakiż to bluźnierczy i nieczysty czyn.

Na okolicznym wzniesieniu, kilka minut drogi od niszczejącego, opuszczonego młyna, zbita w pośpiechu „gospoda na świeżym powietrzu”, będąca raczej kramem z kilkoma ławami i rozwodnionym piwskiem jakie pobliski zakon w swej hojności przekazał ludowi pracującemu. Spite chamskie gęby mniej wszak narzekają...

Udali się w tamtą stronę gdy deszcz wzmógł się uderzając gwałtownie wodną nawałnicą. Pół dnia z nieba sączyła się irytująca mżawka, a teraz jakby morze w niebo się wzbiwszy wylało z chmur cały swój ogrom. Ziemia miękła, pochodnie i lampy przygasały wraz z ogniskami jakie przygotowali sobie chłopi z pobliskich gospodarstw. Więźniom owy opad tak samo zaszkodzi co i pomoże wypłukując wszakże brudy i odór stęchlizny, niestety narażając zmęczone głodem organizmy na oziębienie.

Baflin i Wingo szli wzdłuż granicy, nad którą płomienie stopniowo ustępowały. Ogień szedł dalej w las lub ginął tłumiony ciężkim opadem. Palisada rosła z każdym wstawionym w ziemię pniem i strażnicą, a długość jej dozwoliła żołdakom odciąć główny trakt prowadzący z lasów w głąb kraju. Na skromnych drewnianych blankach, na siłę dobitych do drewnianego „muru”, krążyli zbrojni z latarniami wypatrując zagrożenia lub potencjalnych brańców.

Kopacze pracujący w głębokich rowach narzekali na rozmokły grunt i spływające zewsząd błocko. Cóż z tego, że łopata w ziemię jak w masło wchodzi, skoro brudna maź zaraz wraca do wykopu spływając szybkim strumieniem?

Wtem z głębi lasu wybiegły trzy osoby. Jeden długouchy mężczyzna o jasnych osmolonych włosach obejmujący dwie kobiety.

Mężczyźni stojący przez warowną konstrukcją ustawili się w rządku.

-Stać! – Krzyknął wąsal z kozią bródką poprawiając skórzany kapelusz z czerwonym piórkiem. – Granica zamknięta!

Uchodźcy nie słuchali, kroczyli powoli przed siebie najwyraźniej ciesząc się z widoku ludzkich twarzy.

-Cel! – Oficer ryknął do dwudziestu ludzi ustawionych w dwa rzędy.

Pierwszy przyklęknął, zaś drugi stanął równo za frontowym. Żołnierze w lekkich płytowych zbrojach opinających głównie torsy unieśli długie drewniane sztuki oręża jakiego ni Baflin, ni Wingo dotąd nie widzieli. Przycisnęli kolby do ramion, mierząc wzrokiem znad metalowych rur. Brodatemu wojownikowi broń przypominała kuszę, jeno wiele dłuższą i bez poprzecznych skrzydeł.

-Macie natychmiast zawrócić!

-Chwała... – Ucieszył się złotowłosy postępując kilka kroków naprzód. – Nareszcie dotarliśmy, niech Kedebrze będą dzięki.

Srogi komendant wyciągnął z pochwy błyszczący katzbalger unosząc broń w prawej dłoni.

-Zawrócić! Bo otworzymy ogień!

Grupka stanęła jak wryta gdy dotarła do nich ta wiadomość. Popatrzyli po sobie, potem na swoje ubrania przypominając, że idą już dobre dwa dni bez jedzenia i wytchnienia.

-Ale... – Długouchy nie rozumiejąc powagi sytuacji patrzył to raz na swą żonę i siostrę, to na grożące im postacie w zbrojach. – Chociaż je weźcie... Błagam.

-Natychmiast odejść!

-Na bogów! Nic nie ma...

-Ognia! – Machnął krótkim błyszczącym mieczem.

Huk! Ciała padły...

Szereg wyziewów białego dymu rozmył się w powietrzu.

Spokój i ciszę zakłócała ciężka ulewa. Żołdacy zebrali się z miejsca skrywając pod małą drewnianą altanką, gdzie bez przeszkód mogli przeładować broń.

Wingo przełknął ślinę. Był kompletnie przemoczony, a w toboły jakie ze sobą wzięli zapomniał spakować płaszczy podróżnych. Fakt faktem, że nie było ich stać na porządne impregnowane płaszcze. Baflinowi to nie przeszkadzało. Wpatrywał się w ciemność ogarniającą wypalone pola Dolfe Eldarionu. Od kilku minut coś przykuwało jego uwagę. Coś co czaiło się w głębi między poczerniałymi strzelistymi pniami. Krasnoludom w wielu przypadkach niedocenianym, jako stworzeniom żyjącym w mrocznych podziemiach przypadł we władanie dar widzenia w ciemności, o czym niewielu ludzi pamiętało lub chciało pamiętać. Ludzie żyli z nimi w symbiozie, bo to wszak istoty ceniące sobie Bóstwo Sądu, ciężką pracę, oraz wojaczkę za sowitą opłatą. Ktoś musiał pracować w kopalniach, hutach, kuźniach, a któż jest w dziedzinie pieszczenia rud, lepszym specjalistą niż krasnolud?

Wingo zdawał sobie sprawę z talentu przyjaciela, co tym bardziej go niepokoiło, albowiem krasnoludy z natury frywolne lekkoduchy, opieszałe we wszystkim co czynią, rzadko przejmują się byle sprawą, lecz jeżeli brwi ich marszczy zaduma, oczy przymyka roztropność, a śmiech gaśnie od trzeźwiącej powagi, zły to wróży omen, który każdy kompan krasnoluda odczuwa na własnym grzbiecie rzuciwszy nań krótkie spojrzenie.

-Coś się dzieje? – Spytał młody, ocierając czoło ze strug spływającej wilgoci. – Kogoś widzisz?

Baflin nie odpowiadał. Szedł powoli, spokojnym krokiem w stronę lasu gdzie w małej odległości od postawionego kawałka palisady stacjonowało sześciu żołnierzy z przełożonym nabijającym samopał jaki przybysze mieli za niezwykle cudowną broń. Krótki odcinek ogrodzenia oddalony od głównej części fortyfikacji, zostanie pewnie skończony przyszłego dnia, ale póki co na wąski kawałek blank ustawiono drabinę, by obserwatorowi z lampionem zapewnić słuszny wgląd w najbliższe partie lasu ogołoconego płomieniami.

-Mało żołnierzy – szepnął woj. – Możeh ich wykiwamy.

-Ktoś idzie? Miałem rację?

-Widzę ruch, tylek moga ci powiedzieć, chopie... Rozumisz, ja?

-Ale... Zaraz! – Chłopak chwycił silne ramię okryte kolczugą. – Chcesz zabić strażników? A z resztą gdzie ukryjesz tych uchodźców.

Baflin rzucił mu groźne spojrzenie ściskając wargi otoczone kędzierzawymi kudłami.

-Ogłuszym ich i weźmiem fortelem. Ty odwróć ich uwagę i strzepnij tego pieruna z lampka na górze, ja? Poza tym to jedna osoba, adyć ukryć łatwiej, o tam! – Wskazał palcem za siebie na niedalekie kamieniste wzgórze. – W tym starym młynie.

-Dobra... – Chłopak drapiąc się po głowie odszedł w kierunku fortyfikacji z patrolującym szczyt żołnierzem gdy krępy woj zniknął w ciemności zachodząc strażników z prawej flanki. – Zaraz... Że jak? Ja?! Odwrócić uwagę?

Mężczyzna na krótkiej niedokończonej fortyfikacji zawiesił metalową konstrukcję zabezpieczającą świecę na jednym z czubków szeregu zaostrzonych pali. Skierował się do przeciwległej krawędzi stając przy niej okrakiem.

A ten co?

Żołdak zsunął odrobinę spodnie rozwiązawszy uprzednio supeł sznura zastępującego pasek, chrząknął po czym zaczął wesoło pogwizdywać.

Stał do młodego maga plecami, a ten wykorzystał sytuację podbiegając szybko pod osłonę drewnianych beli. Słyszał jak kilka sztabli od jego pozycji i kilka wzwyż, jeden ze strażników załatwia swoje potrzeby fizjologiczne dając sobie kilka chwil ulgi.

Baflin w tym czasie podkradał się do pograniczników smęcących coś o deszczu i podłej strawie, co ani się podgrzać na gasnącym ognisku nie da, ani tym bardziej wysuszyć. Natomiast na nadmiar wody pitnej narzekać nie mogli.

Krasnolud w ciemnym ubiorze był ledwo widoczny. Jego niska sylwetka i lekkie pochylenie idealnie maskowały w wysokich trawach.

-Stój! Kto idzie?! – Winga rozbudził wrzask oficera straży, który na szczęście nie kierował słów do niego. Odetchnął z ulgą...

Ale... To znaczy, że zauważyli biedaka, o którym mówił druh!

Szybko wynurzył łepetynę zza krawędzi palisady by przyjrzeć się sytuacji.

Żołnierze ustawili się w skromną formację mierząc diabelskim orężem w owiniętą zadymionymi szmatami mroczną postać sunącą przez spopielone zgliszcza lasu. Istota wspierając się na zakrzywionym mieczu, wyglądała jak starzec o lasce szarpiący się z sędziwym wiekiem.

Mężczyzna na blance nie przerywał gwizdania wiedząc, że kamraci spokojnie sobie poradzą z kolejnym marnym uciekinierem.

Teraz nadeszła chwila!

Wingo wyrzucił ręce przed siebie uśmiechając się lubieżnie. Wycelował rozczapierzonymi palcami w zbrojnego stojącego odrobinę wyżej.

Zaraz... Zmarszczył brwi cofnąwszy ręce. Podrapał się po brodzie.

Jak brzmiało zaklęcie?

-Cel!

Rozejrzał się po okolicy rozdygotanym wzrokiem napotykając kamień. Podniósł go szybko i wykonawszy zamach cisnął co sił w strażnika.

Kamyk przeleciał cały szluk obok niego... Zwracając jednocześnie uwagę odzianego w stal draba, który momentalnie odwrócił się i przez nieuwagę obsikał krawędź blanki.

Wyciągnął ku młodzieńcowi rękę i już miał coś krzyknąć, gdy nagle stopa przejechała po zwilżonym, śliskim drewnie. Postawny brodacz jęknąwszy spadł, uderzając łbem w ziemię w momencie gdy sześcioro strzelców ustawiało się i klękało, szczękając zbrojami i orężem.

Adept magicznej szkoły wdrapał się pospiesznie po drabinie na szczyt, dobywając latarenki zawieszonej na jednym z czubków.

-Natychmiast zawróć, bo otworzymy ogień!

Odchylił szklaną przegródkę i zdmuchnął płomień padając płasko na deski ażeby nikt go nie zauważył.

Dowódca rzucił krótkie spojrzenie na palisadę dwa metry obok.

Nikogo nie ma...

-Daję ci ostatnią szansę! Granica zamknięta! Wróć skąd przybywasz!

-Panie oficyjerze! Panie oficyjerze!

Mężczyzna w kapitańskim kapeluszu obrócił się i opuścił miecz, widząc zgrzanego młodego osobnika biegnącego co sił w ich stronę. Wyglądał na maga, a przynajmniej tunika jaką nosił na takowego go sposobiła.

-Czego?

-Panie oficyjerze! Coś się stało!

Wingo zatrzymał się sapiąc głośno. Przełkną ślinę jaka zebrała się w ustach.

Żołnierze czekali na rozkaz, lecz ich komendant był zajęty gapieniem się na cherlawego dziwaka, który przed chwilą przybiegł.

-Co się stało? – Spytał mrużąc siwe brwi.

-Lampa wam zgasła...

Sześciu żołnierzy powoli obróciło głowy nie dowierzając własnym uszom. Nawet Baflin wychylił zdziwionego łba spomiędzy zarośli pukając się palcem po czole.

Srogi dowódca o orlich rysach twarzy i spiczastym siwym wąsie, pokiwał lekko głową otwierając usta... Nie miał pojęcia co odpowiedzieć.

-Dziękuję, synu... Zauważyliśmy.

Wtem z zarośli wyleciały dwa, średnich rozmiarów topory tnąc powietrze szaleńczym wirowym ruchem. Tępą stroną z łomotem i gruchotem, przetoczyły się po potylicach strzelców, których głowy nakryto lekkimi stalowymi czepcami. Jeden z nich tracąc przytomność nacisnął na spust uwalniając z trzaskiem siwy obłok.

Postać człapiąca w mroku warknęła i padła na ziemię.

Oszołomiony zdarzeniem oficer dobył dwóch samopałów, lecz nim zdążył się obrócić padł na ziemię ugodzony tyłem buzdyganu w plecy i w łeb. Stracił przytomność.

Brodacz schował oręż za pas i jął szukać swych toporów, by tylko nie zostawić żadnego śladu, który mógłby wskazać, że maczał w tym palce. Znalazł oręż i wcisnąwszy go w odpowiednie uprzęże spojrzał się na Winga spode łba.

-Lampa wam zgasła?

-No co?! – Spytał szeptem stylizując minę na dosyć krzykliwą. – Zadziałało!

-Cosikej mi goda, że najdzie czas kiery mie do grobu ścigniesz, chopie... Pieruna... – Krasnolud odwrócił się na pięcie poprawiając ułożenie hełmu. – A co z nim?!

-Dostał...

Ruszyli na ratunek postrzelonej istocie zagłębiając się w mroki lasu. Postać leżała na stosie niedopalonych gałęzi i zwęglonych krzewów ruszając palcami i mrucząc z bólu.

Dwaj kompani dopadli biedaka owiniętego w nadpaloną szmatę, która okazała się być niegdyś całkiem użyteczną peleryną. Wingo zauważył, że noga przybysza odziana w obcisły czarny kombinezon z utwardzanej skóry, została przyozdobiona głęboką dziurą na udzie, która teraz ociekała krwią.

Zaraz... Skądś znał ten strój. Wspinaczkowa lina z hakiem przy pasie, kolczaste rękawice, długi wąski zakrzywiony miecz i czteroramienna gwiazda na klamrze pasa.

Wingo odskoczył do tyłu ku zdziwieniu towarzysza.

-Karmazynowa Gwiazda!

-Co ci?

-Durniu! Wiesz komu pomagasz?

Baflin wzruszył ramionami.

-Mrocznych elf! Za udzielanie im pomocy karze się w tych stronach śmiercią!

Baflin ponownie wzruszył ramionami.

-Tu za pomoc bele komu ukaraliby nas śmiercią... – Odburknął.

-Ale ty nie rozumiesz! TE szuje będą spać pod twoim dachem, pożywiać się poczęstunkami jakie im serwujesz, a jeśli przyniesie im to korzyść odwdzięczą się masując ci plecy nożem!

-A ja mam zasada, co to mi nie pozwala umierającego zostawić bez pomocy.

-Niech cię szlag!

Postać sapała ciężko opatulona materiałem. Elfi wojownik był wysoki i szczupły, wzrostu rosłego człowieka.

-Bier go za nagi, ja za ramiona. Jakeś go dodźwigam w te młyniorsko ruina.

Jak postanowił Baflin młodzieniec uczynił łapiąc za kostki nieprzytomną istotę, ledwo dającą oznaki życia. Na Bogów co za waga!

Nieduża... Ale młody adept magicznego kolegium nie był stworzony do dźwigania jakichkolwiek ciężarów.

Siłując się z własnymi drętwymi dłońmi zaczął stąpać naprzód.

Przeszli tuż obok powalonych strażników, którymi nadal nikt się nie interesował z racji oddalenia od najbliższych namiotów oraz ulewy, która skutecznie powstrzymywała nieliczne patrole przed wychodzeniem spod altanek i innych zadaszeń.

Przekroczyli opuszczony rów na pale, który kopacze porzucili czmychając przed ulewą.

-Poczekaj... – Uśmiechnął się rudzielec. – Mam pomysł.

***

U wyjścia z niskiego namiotu położonego na skraju skromnej płóciennej „osadki”, uwaliło się wąsate chamidło z równo ściętymi włosami do szyi. Chłopina odziany w prostą brudną koszulę i worzaste gacie zalizywał brunatne liście skręcając je po wypełnieniu strzępkami pachnącego ziela.

Deszcz łoił niemiłosiernie o szare ściany małego jednoosobowego namiotu.

Zwinąwszy sobie gotowe do wypalenia tytoniowe liście odłożył „tubę” na bok podejmując glinianą misę z jeszcze ciepłym wywarem.

Wtem przez ciemność przebrnęły dwie osoby niosąc jakąś dechę z narzędziami nakrytymi płachtą. Jeden szczupły jak kłos pszeniczny, drugi zaś tęgi i mały, przypominał dzika. Spod plandeki wystawały jakieś łopaty, kilofy i insze instrumenta konstrukcyjne.

Chłop pociągnął nosem, po czym uniósł łychę kartoflanej zupy do ust i zebrawszy gotowane kawałki bulw pożółkłymi zębami jął przeżuwać.

-E! – Zawołał drapiąc się łyżką po bosej stopie. – Dzież to lazą w tako sicz?!

Chudy chłopina wzdrygnął się spoglądając na pańszczyźniaka przysłanego do robót. Złapał ich w połowie drogi, niech to licho.

-Zebrali my łopaty i by nie poniszczały na skład niesiem!

Prostak kiwnął głową zjadając kolejną porcję zupy.

-A to idźta zdrów, mospany! – Pożegnał się.

-Z podziękowaniem!

***

Krasnolud niemal wykopał stare odrzwia, które o dziwo trzymały się całkiem nieźle na solidnych zawiasach.

Wnieśli prowizoryczne nosze do środka kamiennej podstawy starego młyna. Wewnątrz cuchnęło butwiejącym drewnem, starymi workami, czy zdechłym szczurem, którego jakiś kot musiał pazurem rozpłatać i resztki wieczerzy zostawić gdzieś w kącie. W dodatku kurz, pajęczyny, ale to i tak lepsze niż ryzykowanie rozpoznania i moknięcie na zewnątrz.

Położyli konstrukcje na podłodze, a Baflin wrócił się zamknąć drzwi, które dla pewności zastawił rubą beczką pełną starego żelastwa.

Wingo ściągnął „plandekę” wykonaną z rozdartego lnianego wora. Zgarnął z dyszącej postaci łopaty i kilofy, ciesząc się równocześnie z własnego osiągnięcia w zakresie zmagań z ciężarami.

Krasnolud wyglądał przez okno obserwując odległe obozowiska i majestatyczny monastyr-twierdzę, jaki górował nad okolicami. Szczęśliwie spostrzegł, że tuż przy oknie wisiała stara lampa, w której to tkwiła niedopalona świeca. Zdjąwszy latarenkę z haka, udał się do swego plecaka, który cisnął pod ścianę i jął wygrzebywać krzesarkę.

-Pospiesz się... Jak mam mu pomóc skoro nic nie widzę? – Narzekał chłopak odwijając przypaloną pelerynę od ciała poszkodowanego.

-O teraz zapału nabrał, ja? A kaj ty taki pomocny nagle?

Baflin wydłubał z sakwy ciekawą tulejkę ze sznurkiem, oraz kawałek cuchnącej szmaty. Materiał zwinął w „knot”, przysunął rurkę, pociągną szybko za tylny sznureczek, a z tuby wyskoczyły iskry zapalając szmatkę.

Przypaliwszy nią knot udał się w stronę Winga szperającego w swoich przyborach. Szukał jakiegoś opatrunku... Cholera żeby znał jakieś zaklęcie gojące rany... Niestety, póki co przypomniał sobie jedynie, że uczył się historii w akademii i jakiś czarów na deformację pietruszki...

Podrapał się po głowie.

Na kij wrzosowy komuś czar deformujący warzywa?!

Karli woj postawił latarenkę na starej skrzyni, nad głową leżącego na ziemi elfa.

Wingo szperał w torbach. Tu herbata, tam rumianek, mięta, pióro z kałamarzem, jakieś ziele, którego sam nie potrafił zidentyfikować, a to jednak znalazło się w bagażu, trochę brudu, nożyk, igła z nicią do zszycia tuniki w razie rozdarcia, spirytus... Baflina, okulary.

Wzruszywszy ramionami wyją nóż, igłę, nić, flakon alkoholu i oczywiście „zapasowe oczy”.

Krasnolud zdjął kaptur elfiego wojownika.

-Nie dotykaj go, jeszcze coś mu zrobisz... – Mruknął odwrócony rudzielec zamykający torbę na rzemienie.

-Chopie... Raczej „ją”.

-Co? – Adept magii odwrócił się zakładając okulary.

Spojrzał na bladą twarz kobiety o cienkich czarnych, a wręcz upiornych brwiach. Niemal granatowe wargi nieco ściśnięte, jakby przez sen nadal tłamsił ją ból. Wygolone skronie z lekkimi odrostami czarnych włosów świadczyły o długich latach posługi żołnierskiej.

Jedno ucho urwane, drugie długie spiczaste ostro zakończone. Pas gęstych włosów spływał pod pelerynę. W żuchwie błyszcząca blaszka. Gdzie niegdzie poznaczona ledwo widocznymi czerwonymi wypiekami. Nie zauważyli, że to kobieta. Cóż, piersi brutalnie ściśnięte pod pancerzem, w dodatku ten wzrost... Akurat wysoka postawa jest cechą charakterystyczną dla elfów, ale i tak kto by pomyślał?

-Cosik dziwnie pachnie... – Stwierdził krasnolud. – Jakby migdałami.

-Faktycznie. – Przytaknął rudzielec nachylając się nad raną w nodze.

Głęboko pod rozerwaną warstwą toczących krwią mięśni, mały ciemny obiekt.

-Daj tu lampę.

Baflin powstał unosząc latarenkę. Trzymał ją nad rejonem operacji.

Kompan drżącymi rękoma zanurzył wąziutki nóż i dźgnął „obiekt”. To metal, konkretnie ołów. Właśnie zrozumiał na jakiej zasadzie działa ów cudowna broń... Ale nie teraz o niej marzyć i rozprawiać. Musi wyciągnąć tą kulkę, nim pacjentka się wykrwawi, lub wda się zakażenie.

Drżały mu ręce gdy położył dłoń na udzie nieprzytomnej... Było wiele powodów takiej reakcji organizmu. Przede wszystkim to mroczny elf, córka plemion cieni. Jeśli tknie tkanki nożem i ją podrażni i nie daj Panie Sądu obudzi tą kobietę, to długo z Baflinem nie pożyją. Kolejny powód to fakt, że nie miał zielonego pojęcia co robić, a działał wedle tego co podpowiadała mu intuicja. W końcu ostatnia i najważniejsza przyczyna roztrzęsienia, to fakt, że pacjentka była kobietą i to nawet atrakcyjną mimo swego upiornego wyglądu, a on macał jej udo jakby nigdy nic... Zazwyczaj po przypadkowym dotknięciu nadgarstka kończył z czerwonym śladem dłoni na policzku lub z niemiłosiernym bólem w kroczu.

Spróbował podważyć obiekt nożem, lecz ten ślizgając się we krwi wykonał w miejscu pełen obrót.

Kobieta cicho syknęła. Wingo z przerażenia wypuścił nożyk, gubiąc jednocześnie okulary. Błyskawicznie się pozbierał, patrząc na twarz długouchej. Na szczęście oczy nadal zamknięte... Niebezpiecznie zmrużone brwi i silnie ściśnięte powieki wieściły, że odzyskuje świadomość.

-A może by... – Szepnął brodacz. – A może nie...

-Jeśli chcesz się przydać, zbierz mi w jakieś naczynie deszczówki. Muszę jej te ranę przemyć... Ale zostaw te lampę! No...

Wingo postawił konstrukcję ze starą świecą przy nodze nieznajomej. Dobrze, weźmie się za to jeszcze raz. Tym razem spróbuje wycedzić cholerną grudkę odrobinkę do góry, potem jeszcze trochę i jeszcze... Aż w końcu kawałek po kawałku wyjmie.

Wsadził nożyk do dziury lawirując między pękniętymi włóknami mięśni. Wsadził powoli czubek pod ołowianą kulę i jął napierać na rękojeść stosując sztuczkę z dźwignią.

Kobieta znów syknęła tym razem przekręcając głowę na bok.

Oj... Zabolało ją?

Wyciągnął nóż ciężko wzdychając. Spojrzał przelotnie na woja, który stał za jego plecami z miednicą w wyciągniętych przez okno rękach.

-Tylko żeby cię ktoś nie zauważył... – Zaśmiał się cicho obracając z powrotem do pacjentki...

Której nie było na miejscu?!

-O p... – Mruknął gdy do pionu zerwały go czyjeś dłonie zakrywając usta.

Jego własny nóż wylądował mu przy gardle, gdy silne ramiona wciągały go w ciemność.

-Kaj? – Chrząknął Baflin schodząc ze stołka z misą pełną wody. – Co żeś chcioł powiedzieć, chopie?

Odstawiwszy naczynie odwrócił się i zdębiał.

Pusto... Został sam? O nie.

Sprytna jest, ale ktoś jego pokroju nie da się nabrać na byle kuglarskie sztuczki. Krasnoludzcy wojowie wiedzą kiedy są obserwowani. Jeno pamiętać należy o słowach kompana: „Masują plecy nożem.”

Odwrócił się natychmiastowo w stronę innej ściany okrytej cieniem.

-Wiesz, że ja widzę tak samo dobrze w nocy co i ty.

Czuł, że gdzieś tam w cieniu czai się ta mroczna postać i ma Winga w garści.

Nagle usłyszał cichy szczęk metalu za swoimi plecami. Niemalże podskoczył w miejscu gdy obróciwszy się zauważył, że z podłogi zniknął miecz wojowniczki, której sam nie widział... Kryła się w tym ogromnym budynku. Tam gdzie padają cienie.

-Nic nie chcem ci zrobić... – Zatrząsł się gdy gdzieś w kącie zauważył dwa seledynowe punkty. - My nie wrogi.

-Baflin! – Krzyknął ktoś przez ściśnięte gardło. – Ona mówi, żebyś zgasił świecę... – Kaszlnięcie. – I żebyś odrzucił broń.

-Kiery ja...

-Zrób co mówię, albo poderżnie mi gardło!

Za każdym razem gdy słyszał przyjaciela, jego głos dobiegał z innego miejsca.

-A skąd mam pewność, że cie puści?

Cisza.

-Baflin na litość boską! – Skamlał porwany przyjaciel.

Lepiej nie ryzykować.

Wyciągnął zza pasa trzy topory i masywny buzdygan, ciskając cały oręż w kąt.

Podszedł powoli do latarenki. Uniósł ją rozświetlając upiorne wnętrze starego młyna. Przekładnie, belki podpierające piętra budowli, koła zębate, stare schody, pajęczyny, wszystko rzucało straszliwe cienie, w których mógł czaić się przeciwnik.

Dmuchnął na knot, a świat zalała ciemność...

-Tera go puść!

Cisza. Nie widział jej nigdzie.

Nawet w ciemności pozostała niezauważalna.

Niebo przeszyła błyskawica, a grom który przybył równocześnie z falą światła, nasycił zmysł słuchu ogłuszającą dawką hałasu.

Wtedy ją zobaczył... Szeroko otwarte oczy wysokiej białoskórej zabłyszczały mroźną, soczystą zielenią.

Ktoś nań runął pojękując i zawodząc. Kościsty zlany potem chłopak przewrócił woja impetem z jakim został pchnięty. Szybko się z niego zgramolił. Baflin podczołgał się pod ścianę gdzie rzucił swój oręż. Macał twarde drewniane dechy, ale toporów nie było!

Chrząkną i odleciał do tyłu, gdy otrzymał solidny kopniak w podbródek.

-Uratowaliśmy cię! – Krzyczał chłopak pełznąc tyłem po podłodze. – Zostałaś postrzelona, chciałem tylko wyjąć pocisk!

Pełzł z ciemności w ciemność, widział jak zbliża się doń para obłych seledynowych kształtów zawieszonych wysoko nad ziemią.

Nie widział nic prócz całkowitej czerni w głębi pomieszczenia i lekkiej poświaty jaka zza okna padała na podłogę przybierając stosowny kształt.

Baflin gdzieś tam leżał, gdzieś pod drzwiami... Teraz zginą oboje!

Błyszczące oczy zbliżały się… Dwa złowieszcze widma płynące przez bezgwiezdną noc w kierunku nawiedzanej ofiary.

-Strażnicy chcieli cię zabić! Uratowaliśmy ci życie! – Próbował jakoś przebłagać oprawcę. - To my byliśmy tam w lesie!

Słyszał własny oddech, omiatający budynek deszcz i skrzypienie desek po których pełzł, gdy nagle kolejny grzmot zadudniwszy w powietrzu, oznajmił przybycie błyskawicy.

Jasne promienie strzeliły przez okno, rozświetlając na krótką chwilę wnętrze młyna. Przed oczami mignęła mu scena przedstawiająca leżącego krasnoluda ze sztychem łukowatego miecza przy krtani, dzierżonego przez wysoką wojowniczkę w czerni.

Obraz znikł...

Zaraz, do nich trzeba racjonalnie... Fakty, korzyści... Co przyniesie jej korzyść?!

-Jesteś otoczona. – Wydukał zwracając na siebie uwagę seledynowej pary punktów. Te nieco zwężone ruszyły ponownie w jego kierunku. – Tu wszędzie są straże! Polują na elfy, to istna obława! Nikt się nie przeciśnie... Jesteśmy ci potrzebni jeśli chcesz się stąd wydostać!

Cisza... Zielone punkty rozmyły się w ciemności.

Trząsł się, ciężko oddychał, wreszcie zrozumiał czemu paladyni płacą tak wysokie nagrody za głowy tych niebezpiecznych stworzeń.

A może winien wydać ją paladynom? Nie... musi jej pomagać, bo jeśli ją wyda wyjdzie na jaw, że pomagał, brał udział w napadzie, a w dodatku Baflina czeka to samo... Pal, stos, lub hak.

Chwilę, a może powiedzieć, że jest wiedźmą i go opętała? Cholera, najlepiej wziąć nogi za pas i spieprzać z tego chorego państwa.

Uspokoił się nieznacznie, widząc, że w pobliżu nie czai się żaden wróg... Chyba.

Nagle za gardło ścisnęła czyjaś dłoń! Został zerwany z podłogi jak gdyby był małym szczeniakiem podniesionym za kark.

Z czerni tuż przed nim wyłoniła się biała jak kreda twarz zatrzymując zaledwie kryz od przerażonego oblicza chłopaka. Lodowate wwiercające się w umysł spojrzenie sparaliżowało go dostatecznie by zamarł w bezruchu. Cieniutkie jak nici brwi trwały sztywno w formie idealnych głębokich łuków.

Czuł ciepłe powietrze jakie wydychała, czuł migdały oraz wyraźną woń minerałów zawartych w podziemiach.

-Czemu mi pomogłeś? – Granatowo-sine wargi spytały zimnym stanowczym tonem.

-Bo potrzebowałaś pomocy... – Krztusił się z palcami zaciśniętymi na szyi. -Zabiliby cię... poza tym, zostałaś... ranna.

Stopy nie sięgały podłoża, jął nimi majtać gdy zaczęło brakować mu tchu, lecz żelazny uścisk nie ustąpił.

***

Ileż to czasu przyjdzie stracić w ciasnej kamiennej celi, w której trzymają człeka jak zwierze, szczura przeznaczonego do błądzenia w labiryncie. Żadnego wyjścia, żadnego okna, tylko skaczący płomień na starej pordzewiałej lampie. Jakiż to paradoks, że w codziennym życiu nie ma czasu na spokojne rozmyślanie uwaliwszy się uprzednio w zimną podłogę. Dopiero gdy gruchot klucza odetnie istotę od świata, ta spostrzega, że „obowiązki”, „powinności” i „praca” to nic innego jak otwarta możliwość do zrealizowania. Wystarczy, że zapadnie klamka i wszystko obraca się w błahostkę... Nie można czegoś dokonać i już... Nie więcej, nie mniej... Jest sens się tym przejmować? Pewnie jest, ale czy warto? Pewnie nie...

Kiedy odbierze się możliwości, upływ czasu odczuwalny jest niemal boleśnie. Jakby przepływająca przez żołądek chropowata nić, która mierzi samym faktem swego istnienia. I dopiero wtedy można naprawdę pomyśleć, zastanowić się... Nie nad błahostkami, bo wszak człek od nich odcięty nie będzie nań tracił cennych chwil. Pomyśli albo o sprawach, o których nigdy nie myślał, albo zacznie się zastanawiać nad najbardziej trapiącym tematem, od którego większość stroni jak od ognia...

Zastanowi się nad sobą.

A co jeśli mnich mówił prawdę? Skąd te twarze, te miejsca, których nie znał i nigdy nie widział? Lub czemu osoby, które w ostatnich dniach ujrzał pierwszy raz w życiu opatrują się w imiona, nazwiska, historie, upodobania? Jeden ze strażników w cesarskim pałacu przywitał się, uśmiechał doń i zaproponował wyjście na grzane wino... Do niedawna „Nieznajomy”, teraz ”Dawid Orson, syn Perinda, mąż Silby, ojciec czteroletniego Theodora i dwuletniej Jori” - przyjaciel.

Jak to możliwe? Lub raczej pytanie winno brzmieć... Jak to odwrócić?

To wszystko tak realne, tak samo istotne, piękne i kolorowe, brudne i ciemne jak kamienne ściany, na które patrzył.

-Kim jestem? – Złapał się za czoło.

Pamiętał siebie jako Justusa Agripina i Vasyla Heugena. Był oboma tymi mężczyznami i za razem żadnym z nich.

Ojciec Sebastian miał rację. Od początku miał rację.

Problem nie w tym, czy się zgadzał z jego słowami, czy nie, ale to co sam czuł i widział w myślach było tak realne, że nie mógł się nie zgodzić. Jakby przeczył sam sobie... Nawet nie mógł nie chcieć zatrzymania tego procesu.

A brat Sebastian? Stary poczciwiec, złoty człowiek, surowy ale i wyrozumiały, pełen tolerancji, wielkiej wiedzy i spokoju.

Dziwne, kłóciły się w nim dwa rodzaje wychowania. Jedno wypełnione morałami, przysięgami wierności do władzy, do hierarchii, miłością do rodziny cesarskiej, miłością do magnatów – dobrych ojców, szacunek do żołnierzy – szlachetnych protektorów. Drugie pełne buntu, religijnej zadumy, trzeźwego analitycznego myślenia, nienawiści do obłudy, do zdradzieckiej kłamliwej kurwy okrutnej „władczyni”, pełne wzgardy do magnatów – skorumpowanych wyzyskiwaczy, do żołnierzy – nieokrzesanych gwałcicieli.

Jak się zachować?

Ot paradoks... Uważać jednocześnie, że tortury są użyteczne i niehumanitarne. Że właściwie jest zabić jedno dziecko dla uratowania dziesięciu osób mogących odmienić przyszłość kraju, a za razem sądzić, że to niczego nie zmieni. Za każdym razem z dwoma poglądami się zgadzał i za każdym razem obu zaprzeczał. Jak w takiej sytuacji podejmować decyzje? Czym się kierować jeśli nie zasadami? Korzyścią?

Chciał płakać, gdy przypominał sobie historię, o której wspomniał mnich, jednocześnie czując nienawiść jaka wstrzymywała łzy. Przyszła cesarzowa manipulując starym ojcem brutalnie rozprawiała się ze wszelką opozycją. Ciśnięte chłopstwo wszczynało bunty przeciw mieszczanom, ci przeciw szlachcie, ta przeciw magnatom, których młoda Cesarzowa, nie wiedzieć czemu sama obsadzała na wysokich stanowiskach. Chłopów na pal, mieszczanom upust podatków, szlachcie nałożenie nowych obowiązków wobec okrutnych magnatów... Kraj obrócił się przeciw sobie. Stłamszeni w nędzy chłopi w zazdrości jęli wydzierać dobra z miast. Mieszczanie jęli płacić trybut obciążonej przez magnatów szlachcie, sabotując rzemieślnicze cechy. A magnaci? Trwonili wozy złota na rozmaite uciechy. Nikt nie spojrzał na źródło zepsucia, na młodą arystokratkę, Sarę Vian, dziedziczkę korony.

Gloomholde płonęło kilka dni szturmowane przez rozjuszone wygłodniałe chłopstwo obłożone podatkiem miesięcznym cięższym niż ich roczny urobek.

Ojca, obrońcę miasta osądzono jak buntownika i zdrajcę stanu, co to za szlachciankę wyszedł biorąc jej nazwisko. Znienawidzony przez mieszczan i plebejskie chamstwo... Zanim Vasyl dotarł z powrotem w rodzinne strony, kruki ciała na palach ze skór zdążyły ogołocić, więc ojca nie poznał, a dom matczyny, z którego szczęśliwe chwile wywiódł opłakał klęcząc w popiołach i zgliszczach. Te przeżycia otworzyły mu oczy. Pośród rozwrzeszczanych mas obsypujących się bluźnierstwami, grotami strzał czy warzywami tocząc bezustanną walkę klas, on spojrzał na źródło, na stolicę... Czemu korona na to pozwala? Czemu władza nie bierze spraw w swoje ręce, czemu buławą ludu nie ustawi w równych szeregach jak przystoi i czemu nie weźmie odpowiedzialności? Głowy tych, którzy wytknęli koronie ów niedostatki szybko wylądowały w katowskich workach. Nie armia, a hołota gna przez pola, bez powinności i bez zahamowań. Dane im wszelkie prawa usprawiedliwiają gwałt, grabież, zajazdy. Kościół bezradny na niegodziwych magnatów niegodnych całować świętych relikwii - traci poparcie. Klasztory pełne złota i kosztowności padając ofiarą napadów, ujawniają swą bezsilność... Kwitnie bluźnierstwo i bezbożność.

Wtedy pojawia się bractwo. Ubodzy duchowni, bez ziemi i nazwisk, bez herbów i przeszłości, ślubujący walczyć ze zwyrodnieniem, plugastwem, ścierwem gorszącym kraj czcigodnych przodków. Chwaląc cnoty i zasady kładą twardą dłonią tych co poprzysięgli w sercu łamać godność ludzką i zaprzedawać się z dnia na dzień bogactwu ukutemu na cudzej niedoli, osobistej prywacie oraz nieprawości.

Przywrócili wiarę gdy ta upadła, gwarantowali szczerość, szkolenie, opiekę, wsparcie, posługę kapłańską jeśli ta była potrzebna. Przewodzeni siłą woli i wiary brata Sebastiana, sędziwego ojca opata, znali niemal wszystkie tajemnice cesarzowej. Gdy ta mordowała wiernych jej generałów, oni próbowali ze wszech miar ich uratować, by kiedyś po odzyskaniu władzy kraj na nowo miał silnych liderów. Gdy słała skarbników do zdzierania ostatnich groszy z harujących chłopów, ci wywabiali ich z opresji oddając pieniądze i namawiając do ucieczki.

Tu uzyskał lekcje, tu się oczytał, w tej celi przyjął święcenia, w tych podziemiach uczył się władać orężem bo bractwo stworzyć z niego chciało machinę oblężniczą... Tak, nie woja, nie szpiega, nie pacholęcia zatrutego sztyletu, ale machinę oblężniczą. Bo czy mało jest zniewieściałych chłopców, co floretami się mierzą, lub rosłych mężów ścinających głowy espadonami, jak toporem leśne kłosa? Zostawić świat pola bitew wojakom, czarnoksiężnym władcom arkanów, tudzież sztyletmistrzom... Ale machin oblężniczych potrzeba zawsze!

Trzeba człeków, którzy minąwszy wszystek murów obronnych rozbiją w drzazgi pałacowe odrzwia, niczym głaz ciśnięty trebuszowym ramieniem kiedy wszędzie bitwa trwa. Trzeba takich, co jak taran pukać do drzwi potrafią, ściągając w jeden punkt uwagę tysięcy. Trzeba jak balista z ukrycia szyć cicho, i trafiać daną osobę siłą śmiertelną. Aż w końcu, jak wieża oblężnicza kiedy czas przyjdzie, trzeba ludzi co i własne ciało poświęcą, by pobratymcy mogli ruszyć dalej i przybliżyć wygranej.

Brat Sebastian miał rację... Niestety we wszystkim.

Laura, Beatrice... Kochał obie i żadną...

Łączyła je wspólna cecha: Obie już nie istniały.

Brat Sebastian podsunął mu pewne rozwiązanie gdy mówił o ingerencji w czas, dlatego wcale nie uderzyła weń strata obu ukochanych... Być może też dlatego, że nie mógł się zdecydować, która jest tą jedyną. Wymieszawszy obie osobowości, był do nich ustosunkowany dosyć „średnio”. Trochę jak mieć dwie kochanki z czego obie „na boku”. Żadna nie jest ważniejsza, żadna gorsza. Świadomość braku możliwości gloryfikacji, którejś z nich doprowadzała do szału, a wręcz irytacji. Brak możliwości...

Przynajmniej irytacja nie zadręczała go tak bardzo co miłosna strata.

Zamknięty kluczem własnej osoby, może jedynie o nich rozmyślać... Ma wszak mnóstwo czasu.

Gratulacje... Justusie? Vasylu?

Awansowałeś na kolejny stopień świadomości.

Szykuj się na nagrodę...

Rozdwojenie jaźni.

Jakoś wstał z podłogi spostrzegając z zadowoleniem, że ból pleców ustępował. Miał wrażenie, że leczył go ktoś więcej niż kler, a zatem musieli w swe szeregi skaptować maga, lub kilku magów.

Zaiste ciekawa to sprawka, że będąc rozmytym między dwoje i uzyskawszy stan emocjonalnego spokoju ducha, więcej rzeczy zauważa się rozumem, a mniej sercem.

Uśmiechnął się do siebie podejmując habit zostawiony na stoliku.

***

Krasnolud i cherlawy chłopak siedzieli na skrzyni pod drzwiami ciemnego pomieszczenia. Milczeli, a nocną ciszę wciąż zakłócał nieustępliwy, drapieżny deszcz zacinający z zachodu. Milczeli ze strachu...

Milczeli patrząc na nią...

Na długouchą kobietę siedzącą po przeciwległej stronie sali o kamiennych ścianach. Siedziała przy rozpalonej latarence łypiąc groźnie co i rusz na ciche osobistości, które ją tu przywlekły.

Z drugiej strony długiej skrzyni na worki, na której siedziała postawiła misę z wodą. Wygrzebała z małej sakiewki zwitek białego materiału, zanurzyła w zimnej deszczówce i przemyła ranę na udzie. Wingo z Baflinem spostrzegli, że co jakiś czas dygoczą jej palce.

Odsłoniła ramię na którym przymocowano sztywną uprząż z sześcioma bitewnymi nożami. Zamaszystym ruchem wyciągnęła jeden.

Przyjrzała się ranie przykładając doń ostrze.

Nic z tego... Odrzuciła głowę w tył i zamrugała przekrwionymi oczyma.

Piekły ją niemiłosiernie.

Zmoczyła szmatkę w wodzie i przetarła powieki. Ujęła sztylet mocniej i jęła celować w ranę, lecz obraz jej się rozmazywał, oczy słabły... Jest lepiej niż kilka godzin temu, ale nadal ciężko... Spróbowała skomplikowanej operacji, lecz jedynie pogarszała sprawę pogłębiając ranę i tracąc coraz więcej krwi.

Wrzuciła sztylet do misy.

-Elebrus otomat! – Warknęła zaciskając pięści po czym przetarła oczy dłonią. – Ty.

Wingo przestraszył się gdy pojął, że wojowniczka w jego strachliwe oczy kieruje spojrzenie.

-Tak? – Wsunął na nos zjeżdżające co chwilę okulary.

-Znasz się na tym? – Pytała tak chłodnym i stanowczym tonem, że rudzielec odniósł wrażenie, jakoby nie danie jej żądanej odpowiedzi mogło skończyć się śmiercią, a za razem blef także.

-Trochę... Trochę potrafię.

Popatrzyła jeszcze raz na zakrwawiony nóż, po czym ciężko westchnąwszy przeczesała dłonią włosy spływające z górnej części głowy.

-Chodź.

Wingo jak trafiony piorunem zebrał z podłogi najpotrzebniejsze przybory, po czym błyskawicznie podbiegł do kobiety. Popatrzyła na niego tymi potwornie zimnymi, seledynowymi oczyma.

-Rób swoje. – Rozkazała eksponując lewą, zranioną nogę.

Przykląkł przy niej oglądając uważnie rozdarcie w tkance, opływające krwią. Kula nadal tkwiła w środku, a w obecnym stadium będzie musiał założyć kilka szwów.

Podjął flakon przezroczystego płynu, oraz swój wąski nożyk do obierania jabłek. Ranę przetarł szmatką, jaką pobrał z misy. Odkorkował buteleczkę i już chciał polać spirytusem ostrze, gdy na jego nadgarstku zagościł żelazny uścisk.

-Co to?

-To alkohol... – Jęknął z bólu. – Do odkażenia... Żeby bród nie wnikał.

Puściła.

Wzdrygnąwszy się po bolesnym przeżyciu, polał nożyk kilkoma kroplami spirytusu.

Dwoma palcami rozszerzył ranę, szperając weń skromnym sztychem. Kobieta nie wydawała żadnych dźwięków. Z kamienną miną obserwowała postępy chłopaka.

Kawałek po kawałku podważał ołowianą grudę, wychodzącą mozolnie na powierzchnię. Operował tak dobrą minutę ostatecznie i z zadowoleniem usuwając obce ciało z nogi wojowniczki.

Odetchnął z ulgą wrzucając ołowianą kulę do misy z wodą. Szmatką przetarł ranę, polał ją alkoholem, a zielonkawe oczy nawet nie drgnęły.

Wyczyścił starannie nić zanim naplótł ją na cienkie „szydełko”.

Zamknął rozdarcie ściskając je palcami. Szył...

Od razu widać, że ten fach mu obcy. To za głęboko ukuł, to za płytko. Do tego stopnia niezdarnie, że na otwór wielkości paznokcia sześć szwów poświęcił.

Uniósł głowę i zastał dokładnie to samo spojrzenie, które posłało go do roboty, jak gdyby dokonanie ów zabiegu nie zrobiło na białoskórej pacjentce żadnego wrażenia.

-Teraz trzeba bandażem zacisnąć... Ale... to pod pancerz.

Patrzyła się nań bez słowa.

-To ja pójdę... – Zabrał ekwipunek po czym posłusznie podreptał do towarzysza siedzącego po przeciwnej stronie owalnej sali.

Kobieta wstała obracając się do nich tyłem. Odpięła pelerynę okazując całą sylwetkę zamkniętą w czarnym kombinezonie ściśniętym pasami i klamrami. Długie włosy spięte w okolicach szyi w kitę opadały prawie do pasa. Była dobrze zbudowana, postawa atletyczna, choć nadal zgrabna i szczupła. Rzuciła na skrzynię przypalony materiał.

Jęła rozpinać stalowe klamry, które z sykiem puszczały naciągnięte pasy. Pancerz odrobinę poluzowawszy, zaczęła rozsupływać sznurowadła na plecach.

Wyciągnęła z pakunku przy pasie cysty bandaż opakowany w skórzane zawiniątko, które musiała rozerwać, by otworzyć szczelnie zamknięty pakunek. Zsunęła z siebie kombinezon, a ten padł na podłogę wokół jej stóp.

Stała zupełnie naga, a widok jej pleców dodatkowo przeraził dwójkę towarzyszy, którzy spoglądali raz na siebie, raz na nią.

-Te... – Szepnął krasnolud. – Chopie, ona to jakiś niezmarły?

Na jej bladym ciele pełno blizn, szyć, zasklepionych dziur po grotach, zadrapań, oparzeń. Jeden szew szedł od szyi po krzyż wijąc się niczym wąż. Wingo zauważył, że szycie było niedokładne. Tam rana zgoiła się lepiej, gdzie indzie gorzej, zostawiając w skórze wgłębienia. Brzydkie zadrapania na lewej łopatce, szarpnięta klingą miecza prawa łydka, ślady rozgrzanych, stalowych prętów na obu bokach.

Postawiła nogę na skrzyni i jęła owijać udo bandażem. Zamknęła solidną pętlę upewniając się, że węzeł trzyma się na miejscu sztywno. Wszystko na miejscu...

Włożyła stopy w odpowiednie otwory zbroi naciągając ją na siebie. Siłując się z ciasnym materiałem jakoś wbiła weń ramiona. Złapała za krańce sznurowadeł na plecach i pociągnąwszy zań mocno, ścisnęła zbroję, a ta idealnie dopasowała się do jej sylwetki. Jeszcze kilka pasów do naciągnięcia... Zamknięcie klamer.

Gotowe... Westchnęła z bólem odwracając się do przetrzymywanych.

-Mówcie co wiecie.

Stanęła przy oknie splatając ręce na piersiach. Biedacy spojrzeli po sobie. Baflin wzruszył ramionami i zmarszczył brwi, szeptem tłumacząc koledze, że krasnoludy nie potrafią opowiadać bajek, a pomysł z „Lampa wam zgasła”, był w rzeczy samej genialny.

-No więc... My przyszliśmy tu, bo chcieliśmy... To znaczy kolega chciał do elfiej stolicy zawitać... I jak my tu...

-Po co? – Spytała przerywając.

Baflin wstał na równe nogi... Spostrzegając, że jest od niej o połowę niższy.

-A pooglądać. – Odpowiedział za siebie. – Tak, właśnie!

Wojowniczka cofnęła się o krok, kładąc dłoń na rękojeści miecza zawieszonego pod pachą, zmrużyła lekko brwi.

-Mów prawdę.

-Mówię prawdę! Kaj to jest, że wszyscy sie pytajom, na pierun ty tam idziesz, a jak żeh odpowiedział to wiary nie dają. Czy to zawsze musik być jaka sprawa ratowania, czy niszczenia świata? Magowie rozumiem, oni nawet dupy nie dźwignął do przedpokoju jeśli to nie powstrzyma jakiegoś armagedona. Ale kiery stary sztygar jak ja idzie gdzie świata obaczyć, z raza go od konfidencyj wyzywają, pieruna!

-Siadaj... – Pisnął Wingo obserwowany przez zimne seledynowe oczy.

-Nie siądę! Tu bede stał!

Zgrzyt!

Przed oczami krasnoluda zagościł błyszczący sztych długiego wąskiego miecza o zakrzywionej klindze.

-Siadaj... – Ponowił kamrat przez wpół ściśnięte wargi.

-No... W drodze wyjątku...

W chwili krótszej niż potrzebna na mrugnięcie okiem, stal świsnęła w powietrzu i skryła się w karmazynowej pochwie.

-Co tu się dzieje? – Wyjrzała przez okno, wypatrując zagrożenia, badając obozy pełne umęczonych istot oraz mury okolicznej warowni.

-No, widzi pani... Jak przyszliśmy... To oni wszystkich uciekinierów zamykali w zagrodach. Chcieliśmy pomóc i ostrzec tych co w te stronę idą, żeby wracali... No i panią spotkaliśmy...

-Są paladyni?

-Jeden napewno...

-Elebrus otomat! – Zacisnęła pięści.

Podsunęła do ciemnych warg dłoń krążąc po sali i pogrążając się w zadumie. Coś nie szło po jej myśli, tak nie miało być. Za dużo wojska, a do tego ta palisada... Po co się odgradzają skoro wyłapali większość uchodźców, reszta nie ma szans, a twierdza Openhaad jest tak znakomitą warownią, że jeszcze nikt jej nie zdobył… Coś planują, inaczej nie wystawiali by wojsk za mury bez potrzeby.

Podbiegła szybko do okna. Radowała się widokiem obserwując konające złotowłose plemię. W tym się paladynom należy podziękowanie... Załatwili sprawę, za którą ona i jej bracia wzięliby się dawno temu, gdyby nie bzdurny pakt krwi zawarty przez jednego z dawnych liderów mrocznych rodów. Ale na myśl o paladynach skóra jej mierzła... Trzeba się ich wystrzegać, jeśli tylko padną podejrzenia, że ona się tu znajduje, przyjdą po nią prędzej czy później, wtedy kiedy będzie się najmniej spodziewać. Zamkną w lochach i będą tak długo utrzymywać przy życiu, że zapomni kim jest, odda się im we władanie i zdradzi wszystko co będą chcieli wiedzieć. I nie zabiją... Wyślą do znacznej świątyni gdzieś głęboko w terytorium ludzi i będą trzymali w małej klatce przez tyle lat, aż nie zgłupieje. Będą karmić, pielęgnować, czyścić na tyle by nie skonała... I trzymać w niewoli aż ktoś się nad nią ulituje i zabije... Oto ich miłosierdzie. Może nawet posłuży jako samica w ich służbie, do wydania potomstwa z innymi zniewolonymi biedakami, by ci je potem wychowali na swoją modłę, w posłudze Pana Sądu i zrobili z nich wyprane z dziedzictwa i umysłu marionetki, szpiegów, zdrajców i tym podobnych.

-Przepraszam... – Wtrącił rudzielec. - A można wiedzieć, co panią tu sprowadza?

-Milcz! – Wrzasnęła nagle na chłopaka, który niemal spadł ze skrzyni. – W moich stronach, z takich jak ty „różowych skórek” przed wiekami porwanych, hoduje się sługusów, którzy kryształy czyszczą w naszych dworach i cieszą się jeśli pozwolić im na właściciela spojrzeć! Z moich sług, gdy nie pytani się odzywają, pasy każę drzeć!

Wingo spotulniał zasłaniając się ręką.

Zbłąkany piorun roztrzaskał z hukiem drzewo gdzieś w głębi pobliskiego lasu.

Wojowniczka jęła się na nowo przyglądać krążącym po okolicy patrolom. Znała dobrze Deiruńskich żołdaków i wiedziała, że mogą być bardzo niebezpieczni, szczególnie w obliczu swego kapitana, którego w bitwie lękają się bardziej niż boga. Ludzi poznała jako świetnych wojowników, lecz jedynie na ubitym gruncie, murach warownych, czy po drugiej stronie oblężenia. Działali sprawnie, bili się z namysłem i rozwagą, a przy tym co nie miara w nich sprytu oraz zapału. Lecz kiedy szło się pojedynkować, lub gdy bitewne szlaki zacierały się i dochodziło do użycia fortelu, podchodów i tym podobnych elfich sztuczek, zachowywali się bezradnie jak dzieci. Tu niestety oni mają przewagę liczebną, wiedzą zapewne czego się spodziewać, mają ze sobą wyższych rangą komendantów, którzy powołani do „bycia podejrzliwymi” czy rozpracowywania bitewnych intryg szybko zniwelowaliby jej plan ucieczki. Dookoła obozy, przy każdym straże i robotnicy. Tu i tam pochodnia, wieża obserwacyjna rozświetlająca okoliczne trawy, a przy lesie drewniany mur wznoszący się z każą godziną.

Poza tym gdzie będzie uciekać? W splugawione chorobą Dolfe? Nie ma sensu nawet próbować... Trzeba wpierw przebrnąć tuż obok strzelców, którzy stali niemal jeden na drugim, a potem co sił w nogach przed siebie... Tyle, że na wypalonym pasie lasu, byłaby świetnym celem.

Jest na nich skazana...

-Jak możecie pomóc?

Wingo popatrzył na Baflina.

-No... Zostałem w zasadzie zaproszony do monastyru bo... bo potrzebują ludzi piśmiennych.

Wojowniczka przyglądała mu się wyczekująco.

-No bo... Ja bym wszedł i ukradł z dwa konie...

Uniosła lewą brew.

-Ty?

-A myślisz, że czemu taki bajtel nie siedzi w akademii, ino włóczy się po świecie?

-Bo rodzina na chleb potrzebowała! – Oburzył się rudzielec złośliwym komentarzem krępego woja.

-O ta? A jak z Viamary żeśmy wychodzili, to tego kupca z klejnotami też żeh orżnął, bo rodzina nie miała? A ten dog zaudrackiego szlachetki, coś go rąbnął spod krużganku i sprzedał za garść srebrników?

-To się nie liczy, on nie dbał o tego psa... Wziąłem go... Bo no... Był głodny.

-Przez tydzień to cholerne bydle żarło lepiej niż ja!

-Hej! – wtrąciła się kobieta.

-Bo ty wszystko zżerasz! To dlatego nic nie mamy!

-Hej!

-Ja wszystko zżeram?! – Oburzył się brodacz bijąc pięścią w pierś co było złym omenem. – Tera ci mój brzuch wadzi, ja?! O chopie!

-Zamknijcie się wreszcie! – Wydarła się na nich rozwścieczona jasnoskóra wojowniczka. – Drzecie się tak głośno, że pewnie w twierdzy was słyszą...

Oboje stanęli jak wryci patrząc się w srogie seledynowe oczy. Natychmiast wrócili na miejsca siadając grzecznie.

Złapała się za czoło i jęła z politowaniem kręcić głową. I ona swój los w ręce takich szaleńców kładzie...

-Jak zamierzasz ukraść te konie? – Oparła się plecami o ścianę. Jej głos nieco zmętniał, jakby przeczuwała, że coś może nie wypalić.

-Spokojnie... – Wingo podrapał się po gładkim podbródku. – Wejdę tam jako polecony skryba szukający zarobku... A ponieważ to monastyr, znajduje się tam ostoja mnisza. Przebiorę się za mnicha i spokojnie przejdę do stajni, które nie są strzeżone. Wezmę dwa konie i wyjdę, a mnicha nikt nie będzie zatrzymywał.

-Skąd ta pewność?

-Bo strażnicy nie będą mieli wewnątrz „podejrzanego” mnicha, tylko samych zaufanych. Gdyby któryś z nowych mnichów wchodził do monastyru, a potem wychodził z końmi, to koniokrad jak nic... Ale ja przebiorę się dopiero wewnątrz, pomyślą zatem, żem jeden z tych co w tamtejszej kaplicy stacjonują i gdzieś się wybieram. Poza tym strażniczy pewnie myślą, że nikt nie byłby na tyle głupi co by wchodzić do tak znamienitej twierdzy i spod nosa paladynów konie kraść.

Kobieta westchnęła ciężko.

-A skąd weźmiesz habit? Chyba nie zaatakujesz nikogo tępym kozikiem?

-Ależ nie trzeba szukać. – Uśmiechnął się okularnik, po czym zaczął się szybko rozbierać.

Wojowniczka popatrzyła na jego szczapiaste ramiona i odnóża. Do tego niemal gołe żebra, na których opinała się skóra. Wyglądał jak zagłodzony pies i trochę byłoby jej żal losu chłopaka, gdyby faktycznie był psem. Straszliwy z niego chuderlak... Nic dziwnego, że musi podróżować z krasnoludem, którego byle słoniną można do siebie przekonać.

Jął wywracać tunikę na lewą stronę.

-Odzienie magów dosyć zwiewne – prawił chłopak – a że ja w komnatach akademii nie przebywam, to chodzę z takim szarym, wełnianym podszyciem...

Jął zakładać na siebie wywrócone ubranie.

-I tak się składa, o dziwo... - Rozprostował materiał naciągając rękawy. – Że wygląda zupełnie jak habit.

Uśmiechnął się do wyższej o głowę.

-Co do tego wdziana, to opowiedz jej, chopie, o tym złotym świczniku ze świątyni Adrena w Iv...

-Cicho bądź.

Palce w czarnej skórzanej rękawicy chwyciły delikatny kredowobiały podbródek.

-Czy wy coś przede mną ukrywacie? – Spytała mając przed oczami wykapanego młodego zakonnika.

Wyglądał naprawdę przekonująco i całkiem obiecująco. Poza tym ci dwaj mają coś w zanadrzu, lepiej nie tracić ich z oczu. No cóż, będzie też potrzebowała jakiegoś przewodnika. Póki co niech żyją... Potem zobaczy.

-Jest tylko jeden szkopuł... – Mruknął rudzielec.

-Co?

Wskazał palcem na czubek swej głowy.

-Muszę ściąć włosy... Takie kółko, znaczy się zrobić, małe dosyć...

Wojowniczka patrzyła się nań przez kilka sekund, po czym ruszyła w stronę skrzyni na worki gdzie stała latarenka i misa z wodą.

-Chodź tu. – Zakomenderowała stając przy skrzyni i dobywając noża z uprzęży na ramieniu.

Wingo podszedł spokojnie łypiąc na nią podejrzliwie.

Elfia wojowniczka wskazała palcem na podłogę przed skrzynką.

-Siadaj.

Grzecznie wykonał rozkaz usadawiając się na twardych deskach i opierając plecy o drewniany schowek.

Kobieta błyskawicznie zasiadła na skrzyni obejmując udami wątłą szyję rudego. Ścisnęła tak mocno, że prawie stracił przytomność.

Splunęła na wewnętrzną stronę dłoni po czym umazała klingę noża. Wolną dłonią złapała podbródek Winga i odciągnęła jego głowę do tyłu na ile to było możliwe.

Unieruchomiwszy „ofiarę” przejechała kilka razy ostrym narzędziem po okrytej rdzawymi puklami skórze, a te spadły bez oporów zostawiając wygolony okrąg.

Już po wszystkim... Puściła go wycierając i chowając nóż.

Chłopak padł na ziemię i zaczął się czołgać macając drugą dłonią szyję. Na bogów, będzie miał okrutne sińce...

-Co potem? – Spytała się zakładając nogę na nogę.

-Jak... co... – Krztusił się chłopak obracając na plecy.

-Kiedy będziesz miał konie.

-A... – Odkaszlnął. – Uciekamy na południe... I mamy nadzieję, że nie będą... mieli ochoty nas ścigać.

Cudownie. Tego jej było trzeba, improwizacji szaleńca.

***

Siedział w ciemnej komnacie. Ciemność czarna jak smoła rozlewała się niemal wszędzie. Nie widział ścian, które tonęły w mroku. Nie widział podłogi okrytej nicością.

Tylko kawałek stołu przy którym siedział.

Dwie małe świece z lustrzanymi okryciami, odbijały światłość skromnych płomyczków tylko w jego stronę. Stół na jego oczach znikał w mroku, za liną dwóch lamp ustawionych po obu bokach mebla.

-Czujesz się lepiej, Vasylu? – Spytał uprzejmy, acz silny głos.

-Dziękuję... Mam się całkiem dobrze. – Młody blondyn wlepił wzrok w ciemność za lampionami.

-Mniemam, że chcesz mi zadać kilka pytań.

Z ciemności wyłoniły się dwie, ogromne dłonie w czarnych rękawicach, lądując delikatnie na powierzchni stołu. Rękawy masywnego mrocznego płaszcza opadały na nadgarstki długich rąk.

-Tak, chcia...

-Zapewne chciałeś, ale wiem, że trapi cię inne pytanie, więc nie odkładaj go na koniec, ale zadaj na początku i nie trzymaj się w niepewności. – Dłonie delikatnie gestykulowały nadając powagi każdemu słowu.

Blondyn przygryzł wargę.

-Czy...

-Oczywiście, że możesz je uratować. Choć chcąc być precyzyjnym, najwyżej jedną z nich i twój to wybór, której twa łaska będzie się należeć.

-Ty czyta...

-Nie, nie czytam w twoich myślach, taka moc jest mi nieosiągalna. Twoje reakcje – potężny palec w rękawicy pogroził mu machaniem – są tak przewidywalne, że nie muszę marnować czasu na wysłuchiwanie pytań. To oczywiście rodzi konkluzje, iż zostałem wyszkolony w stosownych technikach zgodnych z moją naturą, fachem i zadaniem, które to mają mi pomóc w odczytywaniu intencji i milionów innych informacji zawartych w mimice, głosie oraz życiorysach pewnych szczególnych osób. Co za tym idzie, powinienem nadmienić, że nie mogę cię nauczyć tych umiejętności, albowiem ów zakaz zawarty jest w kilku podstawowych zasadach konstytuujących prawo istnienia mej skromnej persony... Niestety z przyczyn równie oczywistych, jak i osobistych informacje na mój temat zatrzymam utajnione, albowiem chęć skonfrontowania twego poziomu wiedzy z uciążliwym słownictwem technicznym, próbującym wyjaśnić proste w swej formie pytanie od wieków zadawane przez mędrców „Kim jestem?”, mogłoby wyrodzić się w pustą i niepotrzebną wielomówność niewyjaśniającą żadnej kwestii, a szerzącej jedynie zamęt i podejrzenia.

-My się skądś znamy?

-Prawdą jest, że widzieliśmy się drogi Vasylu zaledwie kilka razy.

Ogromne palce splotły się.

-Jak to się dzieje, że cesarzowa...

-Jest więcej niż jedna księga przepowiedni. – Przerwał osobnik przemawiającym miłym, łagodnym głosem. – A tyle mądrej osobie wystarczy wiedzieć, żeby zmienić świat. Dozwól bym przybliżył ci rąbka wiedzy starodawnych arkan.

-Proszę. – Rzekł blondyn nie wiedząc czy jest w ogóle potrzebny w konwersacji. Istota skryta w mroku, której jedynie dłonie widział, ciągle wyprzedzała go myślami.

-Jak zapewne dobrze wiesz, ze swego równoległego czasowo żywota, treści w księdze przepowiedni, której egzemplarz stanowi jeden z najcenniejszych skarbów tegoż państwa, po prostu nie ma na stronach... Byłeś chrononautą, wiedziałeś zatem, że treść w rzeczywistości znajduje się w księdze, tylko w odpowiednim czasie. Cała strona słów zapisana w jednej sekundzie, gdzieś daleko w przyszłości. Manifestuje się na krótką chwilę, a zadaniem chrononauty, jest odnaleźć w czasie tekst.

-Tak i mnie uczono... Ale nie da się wyjść z kokonu w danym czasie. Przecież otoczenie jest zamknięte w czasowym bezruchu. Odbyłem wiele zanurzeń i za każdym razie po wyjściu poza kokonu lądowałem z powrotem w punkcie, w którym zacząłem.

Wygiął brwi. Istota nie przerwała mu nawet na chwilę... Czyżby ów mężczyzna o ogromnych rozmiarach, jaki siedział gdzieś, tam w absolutnej czerni, chciał, by młodzian doszedł do takich wniosków?

-Istotnie Vasylu. I tu wchodzi w grę druga księga... Widzisz, ta która znajduje się w cesarskim pałacu, to tak zwana „Księga Mędrca”, traktuje o przyszłości ale i wymaga zastanowienia się nad słowami, albowiem są one dość zagadkowe i nie mówią wszystkiego. Aby zrozumieć treści z nich wyczytane, niekiedy trzeba zasiąść na kilka lat z grupą najprzedniejszych myślicieli i analizować wszelkie ewentualności. Druga z ksiąg, to „Księga Głupca”, nazwana tak dla tego, że przepowiednie z niej, byle głupi zrozumie... Problem leży w tym, że ów przepowiednie nic nie wnoszą, jedynie wyjaśniają i precyzują pewne aspekty przepowiedni z poprzedniego tomu. Druga z ksiąg, według doniesień naszej agentury znajduje się gdzieś na terenach republiki Kasaimskiej.

-Cesarzowa ma je obie?

-Vasylu, podobnie jak piękna cesarzowa Sara, kwiatuszek w koronie, wiedząc jak działają księgi nie przejmowałbyś się żadnymi błahymi przepowiedniami. – Istota zaśmiała się unosząc lekko dłonie i złączając je opuszkami. – Bo i po co ci przepowiednie, skoro sam możesz wpływać na przyszłość? Widzisz, kiedy chrononauta zanurza się z Księgą Mędrca w przyszłość, druga księga wędruje w czasie wprost proporcjonalnie do pierwszej, tyle że wstecz... Oczywiście dla teraźniejszości owa wędrówka jest niedostrzegalna, albowiem księgi wracają zawsze do tego samego momentu w czasie... I tu właśnie pojawia się pierwszy ślad intrygi Sary Vian.

-No ale, wychodząc z kokonu...

-To chrononauta jest inicjatorem podróży. Nie czytelnik drugiej księgi, on jest zaledwie pasażerem, który wybywa w przeszłość i może wyjść z kokonu. Wrócić do księgi i zatem w swój czas, może kiedy zechce, wystarczy, że otworzy księgę. Dzieje się tak ponieważ chrononauta jest cały czas w przyszłości, a powróci z niej, dopiero, gdy „gość” dobrnie do punktu w którym strony tomów otworzono po raz pierwszy.

-Zawiłe to odrobinę.

-Dam ci od razu przykład... Przepowiednia, którą odczytałeś, znajduje się czterdzieści jeden lat w przyszłości. Co za tym idzie osoba, która razem z tobą, otworzyła księgę, została wysłana czterdzieści jeden lat w przeszłość. Mogła spokojnie wyjść z kokonu i zmienić bieg historii jak jej się rzewnie podoba, a potem nim ubiegnie czterdzieści jeden lat do punktu startowego, powrócić spokojnie na swoje miejsce, do zmodyfikowanego „teraz”. Oczywiście wracając, wraca również do stanu ciała, jakie miała w teraźniejszości, a co za tym idzie i umysłu, zapominając o wszystkim.

-Czyli cesarzowa jednak... – Wszystko układało się w zwięzłą całość. - Zaraz, to po co wracała?

-Bo to młoda, piękna kobieta, która próżnością się odziewa. Myślisz, że chciała być w obecnych czasach sześćdziesięcioletnią staruszką?

-Ale jak mogła w takim razie wpłynąć na zmianę samej siebie?

-Jest wiele teorii. Mogła się ze sobą spotkać, mogła zostawić wiadomość opisującą wszystek plany, mogła zmotywować w każdy inny sposób i tu pojawia się wzruszający, dramatyczny wątek.

-Co masz na myśli?

-Że naszym „wrogiem” jest, a raczej była prawdziwa patriotka, która chcąc ratować ziemie ojca, wyruszyła w przeszłość planując zniszczenie trzech największych wrogów, trawiących te ziemie, ale obudziła w swej młodej „siostrze” szaleńczą fantazję, w której to podsyciła jej głód władzy... Biedna Sara, szlachetna, młoda arystokratka o wielkim sercu, doprowadza do własnej zguby, chcąc służyć ludziom oddającym hołd jej rodzinie.

-Zaraz... To nie mogła być Sara Vian. – Wtrącił nagle Vasyl zakonnik. – Kiedy budziłem się z paraliżu po zanurzeniu, ona była przy mnie, poza tym co ona robiła w pałacu, skoro druga księga jest w Kasaimie?

-Nie powiedziałem, że jest w Kasaimie, Vasylu – głos nieco spoważniał – ale, że nasza agentura donosi, iż ostatnim razem była widziana w owym państwie. Poza tym, nie powinieneś rozpatrywać ów czasowej układanki tak prostolinijnie, wycedzając jedynie fakty z tego realia.

-No pewnie... – Nagle Justus chrononauta uśmiechnął się do siebie zadowolony z odkrycia. – Tam skąd przybyłem toczyliśmy wojnę z trzema sąsiadami. Sara Vian wraz z grupą dyplomatów wyruszyła do Kasaimu podpisując ugodę przynajmniej z nimi. Nie było jej w pałacu od blisko miesiąca.

-Dokładnie Vasylu, poza tym pamiętasz ją chyba jako dobrą, szlachetną kobietę, czyż nie?

-Tak.

-Przewidziałem i ten scenariusz. Ona chciała po prostu ostrzec samą siebie i zapobiec wojnie, a wskazała sobie plan na podbój trzech państw za jednym zamachem i tu bardzo potrzebuję twojej pomocy.

-Cóż mogę zrobić?! – Vasyl chciał się zerwać z miejsca, lecz widok silnych dłoni odradził użycia gwałtownych ruchów.

-Będziemy musieli się wybrać w kilka miejsc, bo temu państwu już nie pomożemy, jest spisane na straty. Nawet jeśli udałoby się odratować cesarstwo, Sara nadal ma księgi, nadal może ich użyć i o ile nie wydrzemy ich siłą, wszelki trud okaże się zbyteczny.

-Jak to spisane na straty? To cesarstwo opierało się wielu wrogom od kilkuset lat...

-Spójrz prawdzie w oczy Vasylu – syknęła postać – te bunty, powstania, rzezie, samowola, korupcja, egzekucje... Naprawdę jeszcze nie zauważyłeś? Cóż, jest bardziej łakomym kąskiem dla silnych militarnie państw, niż odwieczny wróg, który to w swym łonie więzi mnóstwa złóż, dobrej ziemi pod uprawy, główne szlaki handlowe i w dodatku jest zawładnięty całkowitym chaosem? Powstania i rozboje w całym cesarstwie, armia ledwo utrzymuje się w przygniatanych chłopstwem twierdzach, głównodowodzący o najlepszej reputacji i stażu skróceni o głowę, władczyni ucieka z pałacu zaraz po koronacji i uchodzi ukradkiem ze stolicy. W dodatku ta organizacja, której służysz, przy pierwszej okazji, weźmie pałac szturmem. I ot gotowy smakołyk, stolica przyprawiona powstańcami przy władzy.

-Chcesz powiedzieć, że nawet bractwo znalazło się w planach cesarzowej?

-Podejrzewam, że i to zostało zaplanowane.

-Ale co w takim razie za korzyść skoro trzy sąsiednie mocarstwa uderzą na te tereny?! Utopią je wszak we krwi! Jaki tu plan podboju?

Ogromna sylwetka zaśmiała się złowieszczo zaciskając potężne pięści.

-Zastanów się. Trzy potęgi militarne Deirun, Zaudran i Kasaim prowadzą wyścig o to by zdobyć jak najwięcej terytoriów. W takim zgiełku i zamęcie, w takim chaosie i zamieszaniu, któraś ze stron na pewno zrobi coś głupiego. To operacja zbyt wielkiej skali by nie doszło do jakiegoś konfliktu... W całej bieganinie miecze przynajmniej dwóch rywali podniosą się na siebie, a wtedy tylko głupiec nie skorzystałby z ów sytuacji i nie zaatakował jako trzeci, który wedle starego prawidła zgarnia największą pulę... Zauważ, że cesarstwo Vian to jedynie narzędzie, przynęta do rozpętania ogromnej, wyniszczającej wojny między równymi potencjałem przeciwnikami o ląd, na którym zakwitną jedynie trupy ich obywateli. Żaden się nie wycofa, bo odwrót oznaczałby porażkę, całkowitą porażkę i oddanie rywalowi żyznego „jasyru”. To w przyszłości zaowocowałoby zwiększeniem siły potencjalnego wroga, a na to żadna ze stron nie może sobie pozwolić... Będą się więc bić póki ostatniego dziecka nie poślą w przydużej zbroi, by i to wytoczyło z siebie wszystek krwi.

-Ale... Jak to ma pomóc odrodzić cesarstwo?

-A gdybyś Vasylu dysponował armią, siłą, która jest niepokonana i niezniszczalna, żołnierzami tak doskonałymi, że z ich setką zwojowałbyś milion?

Zanurzył się w kontemplacji i od razu uzyskał odpowiedź, która zmroziła krew w młodych żyłach.

-Uderzyłbym w krytycznym momencie dobijając wszystkich... – Plan zachwycał swą złożonością i przebiegłością. - Jest tylko pewien problem... Armia o której mówisz nie istnieje...

Rozległ się dudniący po ścianach uprzejmy śmiech, gdy masywne dłonie w czarnych rękawicach opadły spokojnie na blat stołu.

-Ależ istnieje Vasylu. Lecz nie czas i nie miejsce nam o tym rozmawiać.

-Jaka w tym moja rola?!

-Ty byłeś jej potrzebny do dokonania ingerencji w czasie i jeszcze do czegoś...

Vasyl zmarszczył pytająco brwi.

-Przepowiednia. To co przeczytałeś, było jej potrzebne. Musiała sprawdzić, przetestować... Nie jestem pewien co, czy kogo.

Mężczyzna z ciemności nagle przerwał wzdychając ciężko i odkładając temat na bok.

-Vasylu...

-Tak?

-Muszę cię prosić, by ta konwersacja została tylko między nami. To co ci wyjawiłem, nie było przeznaczone dla uszu innych członków bractwa. Ich rolą jest tu zostać i robić swoje. Nie powinniśmy wzbudzać podejrzeń cesarzowej... A ty masz wiedzę na temat ingerencji jaka zaszła, wiesz co się działo w czasie przed modyfikacją... A teraz wiesz, że Cesarzowa uważnie śledzi poczynania tego skrawka ziemi i jeżeli chcesz naprawić to co uczyniła i odwrócić rzeź, która się niechybnie tu dokona, to pójdziesz ze mną na wschód, w kierunku, w którym odjeżdżała.

-Ojciec opat?

-Wydał zgodę.

-Trochę to dużo jak na kilka...

-Pomyśl Justusie. – Czarne dłonie znów zetknęły się opuszkami, gdy mężczyzna szepnął ciepłym, miłym głosem. – Czas to wielka kontrtautologia, nie ma zasady spychającej jej na równy tor. Czas jest dziki, zmienny, zawsze fałszywy, a najlepszym tego przykładem jest to co przeżyłeś i fakt, że tu zasiadamy. A wiesz co to znaczy?

-Cóż takiego?

-Możesz ją uratować...

***

Brak komentarzy: