Klip

środa, 4 czerwca 2008

Rozdział III - Godzina Zająca cz.4

Kiwnął głową, – odruchowo.

-Doprawdy? – Udała zaskoczoną. – Słyszałam, że jesteś magiem, może znasz jakiś czar na „znikanie”, a może potrafisz się rozwiać w powietrzu i przefrunąć w miejsce, w którym chciałabym cię zobaczyć, czyli „byle jak najdalej od mojej osoby”? Ty w ogóle umiesz czarować?

Znów zasmucony pokiwał głową.

-Zrobimy tak... – Postanowiła sobie zażartować. - Pokaż mi choć jeden czar w twoim wykonaniu, a spełnię jedno twoje życzenie, obiecuję. Jeśli nie podołasz, to się stąd zwiniesz i więcej nie będziesz mi przeszkadzać. Co ty na to?

Oczywiście Sindeya nie potrafiła spełniać życzeń, bo nie leżało to w jej mocy, a przynajmniej nie jakiś absurdalnych życzeń typu „Chce być mądry i silny”. Bogactwo da się załatwić, za miłość mogła komuś zapłacić, dać komuś w twarz także, choć na przykład cofanie się w czasie odpadało. Po prostu była pewna, że Wingo to oszust i nic nie potrafi. Z resztą niewiele się myliła. Gdyby leserzy z całego Omnimardu wybrali swego króla, Wingo może nie byłby nim, ale zająłby miejsce zacnego księcia regenta, lub wysoko postawionego oligarchy. Był tego typu oszustem, którego o oszustwo się nie podejrzewa, bo wygląda zbyt głupio by wydać się człekiem łepskim, jest zbyt cherlawy by obronić się przed oszukanymi, nawet przed dzieckiem i pomiatają nim wszyscy jak popadnie... Pewnie dlatego nikt nie zauważał momentu, w którym Wingo wyciąga sakiewki z cudzych kieszeni.

Popatrzył na jabłko trzymane w dłoni.

-Pani żartuje?

-Nie, mówię całkiem serio. – Ułożyła dłoń na lewej piersi, a drugą uniosła. – Obiecuję.

Wingo to urodzona niedorajda. Nawet jeśli zna jakiś czar, to zna go w teorii. Pewnie zabiłby się gdyby próbował rzucić czar.

Patrzył się na jabłko trzymane w dłoni.

Przecież potrafił... Pamiętał. Znał ten czar, wie jak zmienić kształt owocu. Z resztą to jedyny czar jakim potrafił się posłużyć.

Skupił się na owocu, kiedy na twarz Sindeyi wystąpił uśmieszek pełen drwiny.

Wingo przymknął oczy...

Nabrał powietrza w płuca i powoli wypuścił.

Dźwięk i wizja rozmyły się, czuł spokój, jakby zanurzył się w ciepłej, lepkiej cieczy.

Tyle starczy...

Jego umysł skoncentrował się na jabłku, na tym co chciał zmienić, na jego kształcie, na krawędziach, na kolorze, na materii wypełniającej owoc, na jej składzie...

Wtem mróz zalał jego skórę! Otworzył oczy, napiął mięśnie, a jabłko...!

A jabłko nadal leżało na jego dłoni... Jak to jabłko.

Sindeya zachichotała zakrywając palcami usta.

No nie! Znowu!

Wingo chciał to jabłko cisnąć w ziemię, zdeptać, skakać po nim! Pieprzone jabłko!

Zmarszczył brwi. Czuł wstręt do owoców!

-Możesz już zejść mi z oczu... – Mruknęła.

Wingo krzyknął i cisnął owocem ze złości...

Jabłko przeleciało spektakularnym łukiem, wysoko i daleko...

Nagle kawał traktu, którego tknął upadający owoc, ogromny wybuch wyrwał w powietrze!

W niebo wystrzeliła ściana ziemi i kamieni!

Huk zatrząsł całą osadą! Z drzew spadły owoce!

-Pieruna! Co to było?! – Wypadł przerażony Baflin.

Nawet Nera wychyliła się z domostwa zaalarmowana donośną detonacją.

Giovanni wybiegł ze szpadą w dłoni!

-Spokojnie! To tylko ja i moje sztuczki! – Krzyknął chłopak patrząc z zadowoleniem na potężny krater o średnicy blisko dziesięciu sztabli!

-Jak żeś tego dokonał?! Możesz to powtórzyć?! – Pytała Nera.

-Lepiej nie...

Rzucił przelotne spojrzenie elfiej kapłance z wysoko uniesionymi brwiami.

No dobrze... Szczerze mówiąc tego się nie spodziewała...

Wstała z ławki postanawiając zaszyć się w samotności i może trochę przespać. W końcu jutro muszą wcześnie wstać i być gotowi do działania.

-Hej... – Wingo ruszył za nią. – A co z...

-Nie bądź głupcem, sądzisz że naprawdę spełnię twą prośbę?

-Pani obiecała!

Beztrosko wzruszyła ramionami.

-No i? – Rzuciła mu kolejne spojrzenie, tym razem typu: „Nic mnie to nie obchodzi.”

Odwróciła się i ruszyła w swoim kierunku.

Wingo został sam, oparł się więc o ścianę najbliższego domu, a reszta przyglądała się mu z podziwem.

***

Przestąpił próg namiotu.

Helevi siedziała ze spuszczoną głową, cały czas w tym samym miejscu. Nie ruszyła się z krzesła. Ręce na kolanach.

Podszedł bliżej.

-No i nic mi nie zostawiła... – Mruknął spoglądając na dwa, prawie ogołocone talerze.

Musieli ją strasznie głodzić.

Chwycił miękką, białą chustkę, leżącą na szafce z przyborami kosmetycznymi.

Usiadł na krawędzi stołu, tuż przy niej. Znów zaczęła drżeć.

Delikatnie uniósł jej brodę i wytarł buzię chustką. Była czysta, ale zrobił to by dyskretnie dotknąć jej ust... Piękna, mimo okaleczenia, jej wargi delikatnie i miękkie, lecz on nic nie czuł. A tak miał ochotę cokolwiek poczuć. Przyjemność, ciepło, pociąg do niej lub chociaż gniew... Nie mógł...

Przejechał palcem po jej policzku, zahaczając o bliznę przy opasce. Ślad magii był wyrazisty i mocny.

-To Izydor. – Stwierdził.

Tak – kiwnęła głową. Miał rację. Nie wiedziała skąd to wie, czy czarodziej mu to powiedział, czy się domyślił lecz miał rację.

Patrzył w jej jedno, zaszklone oko.

-Jutro wyruszamy o wczesnej porze. Należy wstać dwie godziny wcześniej. – Powiedział i powstał. – Wiesz co to znaczy.

Helevi poczuła się nieswojo gdy ujął jej ramię i pociągnął za sobą.

Stanęli przy łożu zasłanym futrami i miękkimi poduszkami. Teraz wróżbitka zaczęła się bać... Wiedziała co to znaczy... Znów, kolejny, który będzie z nią robić to samo co żołnierze jacy ją schwytali, co magowie, co Izydor...

Zaczęła cicho i bezgłośnie łkać, kiedy Otton wyciągnął srebrny sztylet i zabłysnął jej w oko. Kolejny sadysta! Pogodziła się z tym... Pogodziła się, że tak będzie wyglądać reszta jej życia.

Chciała się zabić... Wyrwać mu sztylet i z resztką godności pchnąć się w serce.

Otton stał. Patrzył się na nią, a ona na sztylet. Położył broń na półce obok łoża i odszedł...

Poczuła chłód na plecach.

Stał gdzieś za nią, gdzieś przy stole, ona przed sobą miała srebrzysty nóż, w zasięgu ręki... O co mu chodzi? Chce zobaczyć jak sama, własnoręcznie podrzyna sobie gardło? O nie, przecież była mu potrzebna... Ale to przecież paladyn, on nienawidzi wszystkiego co nieludzkie i co nie wyznaje tego samego boga...

-Rozbieraj się i kładź – powiedział.

Serce weszło jej w przełyk. A jednak... a jednak chciał ją wziąć jak pospolitą dziwkę...

Opór nie miał sensu. Weźmie ją tak czy inaczej, przynajmniej w ten sposób zaoszczędzi sobie bólu...

Zrzuciła czarną suknię z ramion...

Otton uważnie ją obserwował oceniając obrażenia. Miała pełno sińców. Jedne brunatne, inne żółtawe, jeszcze inne granatowe. Większość z tego tygodnia... Tydzień podróży z Izydorem

Położyła się na miękkich futrach i skuliła...

Otton zdmuchnął płomień lampy.

Ona leżała na samej krawędzi łoża, z twarzą zakrytą dłońmi. Chciała chronić oko. Tak bardzo bała się je stracić, po tym jak straciła pierwsze. Przecież miała dopiero czterysta lat, a już pozbawiono ją jednego... za nieposłuszeństwo. Pozbawiono jej języka... za nieposłuszeństwo. Już nigdy nie wypowie słowa, a nie wiedziała jak długo będzie jeszcze żyć. Gdy się nad tym zastanowiła, jeszcze bardziej chciała się zabić, a już na pewno nie chciała zostać całkowicie oślepiona.

Słyszała jak kładzie się za jej plecami...

Tak potwornie się bała. Ciekł z niej pot.

Będzie nawet gorszy niż Izydor, bo nie rzucał się na nią od razu. Z tamtym, przynajmniej wiedziała czego się spodziewać, a ten należy pewnie do tych obrzydliwych typów, którzy będą się do niej przymilać, udając opiekuńczych i troskliwych, będą ją głaskać brudnymi łapami i szeptać coś do ucha wionąc śmierdzącym oddechem, a potem w jednej chwili obrócą się w kaprawych drani, którzy chcą słyszeć jak krzyczy i piszczy, bijąc ją w trakcie.

Nic...

Nic się nie stało.

Leżała tak jakiś czas, cicho łkając, tęskniąc za wolnością i osobą, która jej tą wolność obiecała. Sądziła, że się z nią droczy. Przecież kopnął ją w brzuch, nadal bolało. Pewnie chciał, by się obróciła, a wtedy... Wolała nie myśleć co jej zrobi.

Czekała...

Prawie przestała płakać.

Powoli, delikatnie, tak by nie zatrząść łożem, ani zwrócić na siebie uwagi w jakikolwiek inny sposób, obróciła głowę.

Leżał plecami do niej...

Nie wiedziała co myśleć, on po prostu leżał na boku.

Widziała jego blade plecy, oraz głowę, którą wsparł na zagiętym ramieniu, używając bicepsa jako poduszki.

Może chciał, by to ona zaczęła? Po cóż innego miałby ją brać do jednego łoża? Może tego oczekuje, że zrewanżuje się mu za gościnę... Coraz dziwniejsze pomysły rodziły się w jej głowie.

Wyciągnęła dłoń by dotknąć jego pleców...

Powstrzymała się – cofnęła dłoń.

Spał...

Rozglądała się po namiocie, myśląc, że to może jakiś trik. Nadal po policzku płynęły jej łzy. Już nie wiedziała dlaczego ma płakać...

Popatrzyła na sztylet leżący na szafeczce obok niej.

A może to test? A może chce ją w ten sposób poniżyć... Dał jej broń, sam leżał w zasięgu ręki, wystarczy pchnąć... Lecz co wtedy? Byłaby wolna? Zabiłby ją pierwszy napotkany strażnik, lub zrobił to na co paladyn najwidoczniej nie miał ochoty. Ten sztylet...

Pomyślała sobie, że ma ją to za zadanie utwierdzić w przekonaniu swej wewnętrznej bezradności.

Chwyciła go... Zsunęła się po cichu z łóżka i usiadła na drewnianej podłodze ściskając zimną klingę. Siedziała tak skulona, roniąc łzy...

***

Słońce powoli zaszło. Najpierw znikło za drzewami, teraz gdy niebo ciemniało, Wingo i Giovanni mieli wrażenie, że świetlista pomarańcza znikła za horyzontem na dobre.

Siedzieli sobie przy skromnym ognisku, które zrobili ze zniszczonego krzesła w kamiennym kręgu. Szlachcic siedział na małym taborecie i przypiekał sobie gruszkę nadzianą na kijek.

Wingo natomiast, siedział skulony na kocu, który niewiadomo skąd wygrzebał. Po prostu miał ochotę usiąść na kocu, to go zdobył – proste jak proces myślowe cytryny.

Szlachcic patrzył na przygnębionego chłopaka, który przyciskał brodę do kolan. Trochę żal chudziny...

Podał mu podgrzaną gruszkę na kijku.

-Masz. Tylko nie wysadź i tego w powietrze, dobrze?

Odebrał owoc i skinął mu głową w podziękowaniu.

-A właściwie... – Giovanni nasadził drugą gruszkę na kijek i zaczął podpiekać. – Jak to możliwe, że jabłko wybuchło? To znaczy, użyłeś chyba jakiegoś potężnego czaru, nieprawdaż?

-Nie... – Wydyszał Wingo. – To nie tak. Ja chciałem zmienić kształt owocu, to prosty czar. Ale odkąd Myślec zakłóca zmysł orientacji koncentracja w magicznej sferze wydaje się być równie zachwiana. Dlatego lepiej będzie jak nie powtórzę tej sztuczki, jeszcze sam wybuchnę, czy coś...

-Ciekawe. To czarowanie jest tak niebezpieczne?

-Ależ oczywiście. – Odpowiedział jakby urażony. – Mając w sobie magiczną energię trzeba ją uwolnić z ciała w spokoju i w koncentracji. To nie są baśnie i legendy, w których magowie i czarodziejki biegają i rzucają kulami ognia jak popadnie. Jeśli magia nie zostanie prawidłowo uwolniona, a na przykład za szybko, wtedy może eksplodować palec, dłoń, albo i cała ręka. Kiedy mag czaruje i ktoś go walnie w głowę, mogą oboje, mag i napastnik, wylecieć w powietrze, albo przetopić się w coś co można jedynie dobić. Magia jest bardzo, BARDZO niebezpieczna. To ostateczność u dobrego maga... Czarodzieje to głównie myśliciele, filozofowie, wykształceni i oczytani uczeni, naukowcy, dyplomaci i wytrawni politycy. Dla nich używanie magii to ostateczność.

-A jeśli energię uwolni się zbyt wolno? – Dopytał Giovanni.

-Ach... No to nic się nie stanie, co najwyżej pozostałości energii mogą krótkotrwale wpłynąć na zmysły, spowodować kilkudniową ślepotę, niedowład organu mowy, czy inne... Dlatego największy trud leży w opanowaniu całej techniki. Na początku można mierzyć ilość wpuszczanej energii licząc sobie w myślach, choć to dekoncentruje i pozwala jedynie nieznaczne czary rzucać. Bardziej wprawni, potrafią to oceniać odruchowo.

Szlachcic podrapał się po brodzie, przypominając sobie coś ważnego.

-Zatem te sławetne wybuchowe wiedźmy...

-Nie, wcale nie chodzi o to, że potrafiły się „rozerwać i dobrze zabawić” – Sprostował Wingo. – One miały za zadanie wybuchać na polu bitwy... Wynalazek pewnego króla.

-Acha... A długo tam studiujesz? W Iverstadt?

-Pytanie winno brzmieć: „Jak długo studiowałeś?”

-Wyrzucono cię chłopcze?

-Wyrzucono... – Powtórzył rudzielec drapiąc się po głowie. – Tak, to bardzo ładne i łagodne słowo.

Giovanni powoli podkręcił wąs.

-Coś zrobiłeś?

-Nieeeee... – Odpowiedział ironicznie. – Tak sobie mnie wywalili. – Westchnął.

-To o co chodzi?

-No wie pan, jak to jest. Akademia zadłużona, to przyjmują mnóstwo dzieci szlachciców, magnatów, którzy dostają „specjalne” wykształcenie bo ich tatusiowie za nie płacą. Ja, jak i wielu moich kolegów jesteśmy tam tak zwanym elementem niechcianym, który trzeba nauczyć, by wypełnić statut socjalny. Ech... Gdyby akademia nie była państwowa, byłoby lepiej, ale z drugiej strony, państwo nie miałoby wpływu na to czego się tam naucza, a to BARDZO ważne. Magia jest niebezpieczna do tego stopnia, że władza paladynów i kościół muszą mieć tam wpływ.

-Uważam, że wystarczyłoby dobre prawo.

-No właśnie nie... Przecież pierwsza cywilizacja ludzka, to potężne boskie królestwo, które stworzył prorok, niby przez co się rozpadło? Właśnie przez to, że magowie zaczęli ze sobą walczyć i gromadzić wokół siebie wpływowych i silnych... Chcieli władzy, bo uroili sobie, że potrafią rządzić państwem, skoro kulą ognistą spopielają armie, czy miasta. Jakby to miało coś do rzeczy... Prawda jest taka, że władza niszczy tego, kto tak na prawdę nigdy jej nie miał.

-I stąd też cały bałagan... – Dodał Giovanni.

-Otóż to...

-A właśnie... Kiedy byłeś uczniem, na pewno spotkałeś wyższych profesorów czy władze kolegium. Znasz ich może?

-Oj... Nie, znam tylko tych najniższych profesorów, którzy musieli z nami odbębniać wykłady i robili nam egzaminy o astralnym poziomie trudności, tak by jak najwięcej „nie płacących” wypadło... Byli i tacy, którzy zdawali, ale tym to nie zazdroszczę. Jeśli mam to podsumować... to studiowałem dwa lata.

-I nie zdałeś, zgadza się?

-Nie... Wyrzucili mnie za k... za pożyczenie sobie sakiewki profesora. Nie wpadłbym, gdyby syn pewnego szlachcica mnie nie wydał.

-Byłeś w czymś w ogóle dobry?

Wingo wgryzł się w ciepłą gruchę. Pożuł i przełknął.

-Jeden z profesorów powiedział kiedyś, że gdyby w wątpliwej przyszłości powstała Katedra Owijania w Bawełnę, Wodolejstwa i Pieprzenia Trzy po Trzy i potrzebowali do niej rektora, to się ze mną skontaktują.

Giovanni westchnął ciężko próbując się nie zaśmiać.

***

Obudziła się w środku nocy.

Z początku nie mogła spać, ale wzięło ją zmęczenie. Wdrapała się na łóżko i zasnęła. Obudził ją Otton, choć nie miał takiego zamiaru.

Nadal do piersi przyciskała sztylet, a on widocznie nie miał nic przeciwko temu. Krzątał się po namiocie w prostej, czarnej tunice zarzuconej na ramiona.

Dopiero teraz zauważyła zimne okłady na swoim ciele.

To one sprawiły, że otworzyła oczy...

Były chłodne, ale miejsca, które okrywały opanowywało bardzo miłe odrętwienie i rozluźnienie.

Paladyn stał przy stole z miseczkami, ziołami przeróżnego rodzaju, oraz pustymi flakonami.

Wrzucił kilka wonnych listków ziół i korzeni do moździerza, potem zaczął wszystko ucierać. Te kilka bawełnianych okładów, które miała na sobie, zakryły siniaki na jej ciele.

Czemu się nią opiekuje?

Stał tam i ucierał kolejną porcję uzdrowicielskich mazideł.

W końcu był paladynem – mistrzem w każdym fachu. Specem od zielarstwa, po wojnę, od dyplomacji, po architekturę. Paladyn miał być z założenia człowiekiem gotowym w każdym momencie zrobić wszystko, w tym przejąć władzę w państwie, zaprojektować most dla armii, wyszkolić chłopów w kowalskim rzemiośle, na którym też rzecz jasna się znał. Byli szkoleni w każdej dziedzinie – do perfekcji i tylko perfekcji odeń wymagano. Wielcy to wojownicy, wielcy alchemicy, wielcy metalurdzy, politycy, lekarze, łowcy, jeźdźcy, a nawet szkutnicy, gotowi by wyszkolić ruch oporu, czy skonstruować stół, beczkę, lub pompę. Ich fizyczna siła, magia i wspomagana zbroja, to jedynie skromna część ich sukcesu. Niemożliwością jest ich pokonać, bowiem niemożliwością jest ich zaskoczyć.

Prawdziwa siła w ich wszechstronności...

A Otton kochał to co robił. Kochał „przesłuchiwać”, był w tym dobry i sprawdzał wszystkie zagadnienia tyczące się ludzkiej psychiki, jak i anatomii. Był także mistrzem w sporządzaniu leczniczych maści i eliksirów uważając, że im szybciej jego ofiara odzyska siły witalne i pełnię zdrowia, tym szybciej będzie gotowa do kolejnych przesłuchań.

Ale jej nie chciał sprawiać bólu, wręcz odwrotnie. Helevi nawet przemknęła przez głowę myśl, że Otton ma zamiar ją podkurować, a potem wziąć siłą.

Przyszedł z kolejnym bawełnianym zawiniątkiem, w którym upchnął wodnistą, ziołową masę.

Jej oddech przyspieszył.

W jego oczach wyczytała, jak straszliwie go nie obchodzi... Te oczy były takie puste, słabe, zmęczone. Tym większe wywoływał weń zdziwienie. Im więcej trupa w nim widziała im dłużej się weń wpatrywała, w jego „emocjonalny niebyt”, tym był dla niej bardziej żywy. W końcu w rzeczywistości gdzie nic nie zdaje się być ani atrakcyjne, ani okropne, gdzie nie ma miłości i nienawiści, musiał się przebić przez ścianę stagnacji by w końcu zmusić się do czynu. Słyszała o paladynach, czytała o nich, wiedziała jak skomplikowany jest sposób ich selekcji i jak niewielu zostaje paladynami, a nawet po odebraniu wszystkich święceń, zdarzają się przypadki, w których psychika nowicjuszy nie wytrzymuje „daru”. Świat stał się im tak obojętny, że nie chcieli się ruszać, nie chcieli jeść, ni pić, a niektórzy nie chcąc nawet żyć – umierali... Jakże potężna musiała być wola Ottona... Kiedy zdała sobie z tego sprawę, na nowo poczuła strach.

Przyklęknął przy krawędzi łoża i ułożył opatrunek na jej brzuchu. Zacisnęła palce na rękojeści sztyletu... nawet nie zwrócił na to uwagi.

-Leż spokojnie. – Rozkazał.

Kiedy okrył siniec zawiniątkiem, które kilka razy lekko przycisnął. Poczuła jak pachnąca ziołami ciecz przesiąkła materiał i dotknęła jej brzucha. W jednej chwili ogarnęło ją kojące odrętwienie. Uczucie było wspaniałe, aż zapragnęła zasnąć, roztopić się i nie drgnąć by przypadkiem obruszyć opatrunek i zepsuć cały efekt.

Wtedy Otton ułożył kolejne okłady, dwa na jej lewym udzie, jeden na prawym ramieniu, trzy na bokach.

Na koniec spojrzał jej w oko i dopiero wtedy zorientowała się co zrobiła... Ależ była głupia! Nie powinna dotykać sztyletu! Przerażenie wypełniło jej świadomość.

Natychmiast odłożyła broń na szafkę tuż obok!

Nadal patrzył w jej oko... Wyglądał jak trup, człowiek, który umarł w tej pozie schylając się nad łóżkiem i zastygł w bezruchu nie chcąc ani ożyć, ani opaść i zgnić.

Oddał jej sztylet... Wziął z blatu, wcisnął w jej dłoń i zamknął palce!

Ona spoglądała nań pytająco... Do czego zmierzał? Co chciał osiągnąć? Spytałaby go, lecz nie była w stanie.

Otton nie z takimi jak Helevi miał do czynienia, więc z twarzy czytał jak z księgi.

-Trzymaj. To twoja broń. Na wojnie każdy powinien umieć się bronić i mieć po temu sposobność.

Skinęła głową odrobinę zdziwiona.

-Aha... Kiedy będziemy w podróży, schowaj dobrze ten sztylet i nikomu nie pokazuj, a szczególnie Izydorowi.

Zrozumiała nakaz. W jej oku nadal tkwiło pytanie. miała ich całe mnóstwo, ale Otton widział, że na jedno, szczególne oczekuje odpowiedzi.

-Będziesz mi pomagać w kampanii, a ja nie dopuszczam myśli, by moi przyboczni współpracownicy byli obolali, bezbronni, czy słaniali się z głodu.

Przycisnął odrobinę mocniej okład na jej brzuchu.

-A to było za kłamstwo.

O czym on mówi?! Przecież winien wiedzieć, że...

-Nie chodzi mi o to, że byłaś głodna, a powiedziałaś co innego. To była szczerość powodowana twym strachem. To było za to, że przeciwstawiłaś się naturze, gdy coś ci darowałem... Wiele pogłosek o mnie krąży... I większość jest prawdziwa, ale wiedz, że mam pewne zasady, a jedna z nich brzmi „za prawdę, prawdą”. Bądź ze mną szczera, to i ja z tobą będę, bądź dobra, a okażę się hojny.

Przejechał palcem po narożniku opaski na oko... Paznokciem stuknął w srebrną klingę sztyletu.

-Nie bój się mnie, a pozwolę ci odwdzięczyć się temu, kto to zrobił. Chciałabyś tego, prawda?

Ona leżała oniemiała... Nie wiedziała co zrobić. Może tylko czeka na sposobność by ją ukarać, by usłyszeć, że coś planuje...

Patrzył na nią... Bała się, że to spojrzenie zamieni ją w nie-umarłego stwora, lub kamień.

Prawda za prawdę...

Kiwnęła głową... Tak. Chciała wyłupać oczy temu, kto jej jedno odebrał.

Wtem Otton uśmiechnął się, szczerze i ciepło.

Ułożył na jej prawym udzie ostatni z okładów.

Chwycił miękkie, puchate futro i nakrył ją...

Obszedł łoże dookoła, zdmuchnął przy okazji świeczkę... Położył się obok, znów plecami do niej.

-Teraz śpij.

Nie musiał nic mówić... Helevi czując kojące działanie ziół usnęłaby w kilka chwil, rozpływając się w upojnej błogości i relaksie.

Zmrużyła oko... Było jej tak dobrze i paladyn dał jej odpowiedź, na którą liczyła. Kiedyś, w Iverstadt pewien mężczyzna w średnim wieku, też mag, „opiekował się nią” kiedy tylko kilku magów za dnia wzięło ją siłą. Ufała tamtemu mężczyźnie, który też był czarodziejem i ufała, że jest zupełnie inny niż reszta. Kiedy któryś z jego kolegów, pobił ją, zgwałcił, on brał ją na bok i głaskał, też robił opatrunki szepcząc do ucha, że „już dobrze, wszystko będzie w porządku”. Uwierzyła mu, a jego cel był taki sam jak innych. On był najgorszy, jak żmija snuł się i maskował, przymilał i kupował jej zaufanie, by poprosić o to samo co inni... Gdy się opierała, zaczął ją bić... Od tamtego czasu wiedziała czego się spodziewać po podobnych typach...

Zaś Otton to człowiek czynu. To paladyn, a paladyni zawsze coś robią, jeśli nie fizycznie, to ciężko pracują umysłem, w każdej wolnej chwili...

On wyraźnie dał jej do zrozumienia, że będzie jej dobrze przy jego boku, jeśli będzie wobec niego szczera, pozostanie praktyczna i postara się być pożyteczna.

***

Las jest pusty – upiornie pusty.

Wczesny to ranek.

Godzina zająca.

Kiedy drapieżniki dnia dopiero się budzą, a nocy – kładą spać. To czas między porami, wtedy żerują szaraki.

Godzina zająca.

I gdy przez mgłę przemykają sterczące słuchy, za nimi, w cieniu, pojawia się...

Nie da się opisać słowami... nie powinno się tego tłumaczyć. Napominać – być może. Bo jak opisać coś czego się nie da zrozumieć?

Jak wyjaśnić coś co jest z pozoru niemożliwe?

Komuś, kto podróżuje po świecie, komuś kto oczytany w legendach i baśniach zapewne wyda się, że przypuszczalne jest by taka istota żyła. Ale jeśli ktoś zwykły, szary, ktoś kto w bzdury nie wierzy, dla kogo ani nimfy ani wróżki nie istnieją, a przed podobnym dziwem stanie, to jak znajdzie w sobie strach lub samą wolę pojęcia czegoś co nie ma sensu? Jak można być wyczulonym na coś, czego ani nie widać, ani nie słychać, a tylko... właśnie, co?

Dzień jak co dzień wstaje, obowiązki wracają... a głęboko w umyśle - błoga wdzięczność.

I kolejny dzień wstaje...

Godzina zająca.

I coś nieopisanego - staje się. Po cóż zatem tłumaczyć coś czego zrozumieć się nie da, skoro można cieszyć się z efektów... Efektów czego? A czy to ważne? Jest i już...

A jak to się stało?

Cud...

A kto to ten Cud?

A taki tam... uprzejmy głosik... promienny uśmiech...

Zjadacz umysłów, gwałciciel marzeń...

Nera stała po środku błotnistego bajora otoczonego przez skromny płot. Krwisto-węglowy muł oblepił jej buty, smród zwierzęcych resztek drażnił nozdrza. Wymalowała twarz czarnym świństwem jak polecił jej krasnolud.

Dookoła chłód, przyjemny dżdżysty poranek. Biorąc głęboki wdech wypełniała płuca zimnym, oprzytomniającym powietrzem. Słońca jeszcze nie widać, choć już jest widno, szaro.

Nerwy szarpały jej wargami, którymi wypuszczała co i rusz mglisty obłoczek pary.

Z jednej strony naruszony budynek, w którym spędzili noc. Za plecami trakt i reszta zabudowań skromnej wólki. Co zaś stanowiło największe niebezpieczeństwo? Gęsto zarośnięte pola złotego zboża, które już dawno temu winno być skoszone.

Czuła, że bestia nadejdzie stamtąd… Sama by tak zrobiła na miejscu tego stwora.

Przyjemny chłód… jasne.

Gdy wiatr owiewa plecy i ramiona miło, błogo się robi, a może robić się powinno? Teraz gdy sylwetka nerwami naprężona w drapieżnej postawie, muśnięcia chłodu wojowniczka odczuwała jak ukłucia lodowatych igieł łaskocących kości.

Jej oczy uważnie badały okolicę… kaptur opuszczony – niezasłonięte materiałem uszy lepiej się spisują.

Czubek miecza trzymała zamoczony w węglowym błocie, mając nadzieję, że zdoła zranić stwora odrobiną śmiertelnej mazi jaka w jej mniemaniu powinna ostać się na sztychu.

Czekała uważnie nasłuchując.

Baflin czaił się w domostwie za jej plecami, z toporami wysmarowanymi mieszaniną oliwy i miału węglowego… gotowy do posłania ich przez okno ciskając nimi precyzyjnie jakoby ktoś w mocarnych krasnoludzkich łapskach zaklął dwie oblężnicze balisty.

Bystre oko szlachcica spoglądało na nią osamotnioną z najwyżej umiejscowionego lufciku w budynku gospody. Leżał na strychu mając świetny wgląd w okoliczne tereny. Miał przy sobie trzy szmaty różnego koloru, każdy zaś symbolizował jeden z kierunków od pozycji wojowniczki. Żółty – idzie ze strony pól… Zielony – ze strony lasów skąd przyjechali… Czerwony – zabudowania za jej plecami…

Wywieś je, panie szlachcic, jeśli bydle ujrzysz…

Wiatr czesał złociste kłosy, kołysał nimi…

W tych płynnych ukłonach Nera co i rusz widziała jakiś podejrzany kształt, choć za każdym razem winowajcą okazywał się wiatr, nie zaś skradające się cielsko… Chłodne podmuchy huśtały morzem zboża, gwiżdżąc w uszach i szumiąc otarłszy się uprzednio o konary drzew.

Czuła się słabo, czuła się źle. Nie wiedziała jaki jest tego powód. Wieczorem wszak zjedli syty posiłek, z rana poszła za potrzebą, czyli organizm winien być raczej zwinny i gotowy… A mimo wszystko przyjemne odrętwienie zawładnęło jej palcami.

Chciała przymknąć oczy… Coś mówiło jej by się zdrzemnęła, ale nie była zmęczona… To nie tego rodzaju senna słabość. Raczej coś na granicy snu i świadomości, coś co zasysało ją w zupełnie inną rzeczywistość.

I co najgorsze… Gdy przymknęła lekko oczy, usłyszała jak ktoś wykrzykuje jej imię… Z początku myślała, że to szept. Nie – to krzyk… ale jakby docierał z głębi jaskini i był bardzo daleki, odległy… Sądziła, że to sztuczka potwora.

„Nera! Pomocy!” – Ktoś krzyczał głosem ledwo słyszalnym… Wyobraziła sobie przez chwilę, że stoi przed wejściem do jamy czy kopalni i jakiś znajomy jej żołnierz wzywa ją z drugiego końca, kilka mil dalej.

Pewnie bestia chce, żeby wojowniczka się odwróciła?

Niedoczekanie…

Świat stawał się coraz bardziej szary… czarno-biały… Dziwne, słońce wszak powinno wschodzić.

Wiatr cichł… jej ciało ogarnął spokój, relaks.

Nie słyszała szumu, ni gwizdu, nie czuła chłodu na swej skórze… Czemu?

Przymykając oczy znów usłyszała ten cholerny głos.

„Nera!” – Skądś go znała…

Im więcej uwagi mu poświęcała, tym dziwniejsza i bardziej mętna stawała się wizja przed jej oczami…

Wiatru nie czuła…

-Co do… - Mruknęła do siebie patrząc na nadal kołyszące się kłosy i gnące konary drzew.

Spojrzała na okienko gdzie winien być ukryty Giovanni.

Czaił się tam jego cień… podejrzanie nieruchomy.

Obróciła się za siebie wlepiając wzrok w domostwo gdzie miał siedzieć Baflin.

Także spokój… Jakby wszystko zastygło w bezruchu…

Przelotnie zwróciła uwagę na piaszczysty trakt i wykrzywiła brwi…

Przez krótką chwilę wydawało się jej, że tuman kurzu gnany wiatrem, którego nie czuła, co i tak było dziwne, zatrzymał się na krótką chwilę w miejscu, jak gdyby bałwan piany z morskiej fali postanowił sobie zrobić krótką przerwę przed szturmowaniem plaży.

Przełknęła ślinę zaciskając sine wargi.

To twoje sztuczki?! – Pytała się w umyśle sądząc, że usłyszy odpowiedź.

„Nera! Pomóż!” – Głos wznawiał… Teraz słyszała wyraźnie. To był głos Winga!

Przykucnęła przybierając ofensywną pozę, gotowa do szarży lub uskoku w razie potrzeby.

Pewnie włamał się już do jej umysłu i teraz próbuje wykorzystać jej informacje, wiadomości, świeże wspomnienia. Wszystko by odwrócić uwagę.

Cwane bydle.

Odepchnęła od siebie słyszane głosy! Postanowiła je zignorować!

I o dziwo… Znów odczuła wiatr na skórze, świat stał się na powrót bardziej dynamiczny, nabierał kolorów.

Nagle, gdzieś w polu zauważyła masywny kształt!

Natychmiast obróciła się w tamtym kierunku!

Tym razem była pewna… to na pewno to coś. Kłosy rozchyliły się w obie strony, jakby coś między nimi kroczyło.

Spojrzała szybko na miejsce w którym winien znajdować się Giovanni…

-Do licha… - Machnęła pięścią widząc jak figura szlachcica trwa nieruchoma.

Bezużyteczny bufon…

Ugięła nogi w kolanach widząc jak żywa masa zbliża się powoli…

Zdawało się jej, że widzi grzbiet stwora… Nie wiedzieć czemu, ale widziała go jak przez mgłę… Jak plamę koloru ludzkiej skóry. Coś tam lazło, coraz szybciej. Bulwiasta pokraczna sylwetka gdzie niegdzie porośnięta rzadkim włosiem.

Jedynie kawałek grzbietu stwora wystawał nad kłosy, a już wiedziała, że sama istota jest ogromna i niebywale przy tym zwinna.

„Nera!” – Usłyszała desperacki krzyk.

Ale czemu? Czemu słyszała Winga, przecież ten marny chłopina nie jest osobą, na której jej zależy, a wszak Myślec miał spełniać pragnienia, dawać to czego chciała ofiara, tak naciągał ludzi do wypełniania jego woli.

Czemu Wingo?

„Nera! Obudź się!” – Głos ponowił i gdy tylko niechcący się skoncentrowała na niesionych przezeń słowach, potwór czający się w zbożu jakby się rozmył… Z powrotem na świat spoglądała przez pryzmat zmęczenia, czerni i bieli… I widziała wyraźnie, że kształt z pola znikł, tam nic nie było!

Jej oddech przyspieszył… Stał się szybki, nieco paniczny. Wojownik podziemi powinien polegać na swoich zmysłach, nie bez powodu są tak ostre, nie bez powodu to właśnie je uznaje się za prawdziwą broń „Pokolenia Mroku”.

Ale teraz zawodziły! Wszystko zawodziło! To co widziała na oczy i to co odczuwała dawało jej dwa różne obrazy świata. Czemu zaufać?! Skóra mówi, że wiatru nie ma… Oczy widzą jak ten porusza kłosami dookoła, jak muska trawy, wzbija miniaturowe kurzawy, czy targa koronami pełnymi szarego listowia.

Wróg wrogiem… Przyjdzie teraz, czy potem… Gówno ją to obchodzi.

Ale co się z nią dzieje?! Słyszy głosy, traci z oczu cel!

Bała się, bo nie wiedziała jak zapanować nad swoim ciałem… Mięśnie, które zawsze jej służyły, słuch wychwytujący najcichsze szmery, nagle ktoś jej odebrał władzę nad tym na czym zawsze mogła polegać.

„Nera!” – Nagle zalała ją ciemność… Na krótką chwilę! Nic nie widziała, ale czuła się jakby ktoś przeniósł jej ciało w zupełnie inne miejsce.

Teraz znów przed oczami pole pełne zboża, smrodliwe bajoro, pośrodku którego stała.

Spokojnie, bez nerwów… Skoncentruj się na tym co czujesz…

Próbowała się utrzymać przy władzy nad umysłem.

„Nera! Obudź się!” – Ponownie przed oczami pojawił się mrok, tym razem na dłuższą chwilę. Dziwne… Wydawało jej się, że przebywała w zupełnie innym ciele, ciele o zamkniętych oczach, pogrążonym w głębokim odpoczynku…

W uszach zaczęło jej piszczeć…

Straszliwie irytujący, długi i wysoki dźwięk…

Tylko nie teraz! Nie usłyszy tego bydlaka!

Pospiesznie omiotła wzrokiem okolice poszukując jakichkolwiek śladów wroga.

Nic…

Kłosy zastygły w bezruchu… Podobnie odległe drzewa z konarami wygiętymi od zamarłego wiatru… Inne dźwięki zanikły… Świat zatrzymał swój bieg.

Tylko to piszczenie w uszach! Dyszała, łykała coraz więcej powietrza przytłoczona przez ciężar tego co doznawała.

Nie słyszała walenia swojego serca, choć czuła je! Nie słyszała własnego oddechu!

Tylko to piekielne piszczenie!

„Nera!” – Pochłonęła ją czerń.

***

Wingo dysząc uciekał przed siebie! Byle do przodu! Byle go zgubić!

Nie wiedział jak znalazł się w tej jaskini!

Chwilę wcześniej smacznie spał i tu nagle to!

Mokre ściany, nieregularne… Wydeptane podłoże pod stopami powiedziało chłopakowi, że niegdyś chodzili tędy ludzie… być może i całkiem niedawno…

Słyszał łomotanie szponów gdzieś w korytarzu daleko za sobą. Nie miał przy sobie latarni ani niczego co mogłoby oświetlić mu drogę.

Serce wpełzło mu do gardła!

Biegnie po omacku, byle przed siebie!

Wtem wymacał, że ściany niebezpiecznie się zwężają! Jedno i drugie ramię chłopaka otarło się o twardą skałę.

Jęknął z bólu gdy czubkiem głowy zahaczył o jakiś odstający kawałek sklepienia. Poczuł momentalnie, że z rany wyciekła ciepła krew.

-Nera! – Wzywał ją desperacko!

Czyżby to był ślepy zaułek?! Palce miał poobijane, posiniaczone i zdrętwiałe od ciągłego uderzania w kamienie. Chciał zapłakać, chciał ryczeć…

To beznadziejne!

Podkulił się odrobinę, to koniec! Padł na kolana instynktownie dopychając się do skalnego wgłębienia… Dyszał jak przerażone zwierzę, słysząc za sobą miarowe łoskotanie dłutowatych szpiców.

Szedł po niego, a każdy ze szponów odłupywał kawałki skał.

Pokraczna kreatura…

Na Boga! Wingo miał nadzieję, że nie wygrzebie go spod tego wgłębienia…

Zaczął płakać… W kilka chwil zrosił dłonie łzami…

To żadna ochrona! Wygrzebie go stąd i zrobi to co z resztą!

Słysząc jak stworzenie gdzieś daleko w ciemności odkruszyło skalny blok Wingo przeraził się i jął na czworakach brnąć dalej w głębię…

Zacisnął zęby… Rana na głowie piekła i zaraz pewnie walnie łbem w ścianę…

Pełzł… pełzł… Mimo całej swej marnej postury ledwo mieścił się w dziurze…

Lecz na ścianę nie napotkał. Pełzł dalej!

Poczuł tchnienie nadziei… Powietrze stało się zimniejsze, wilgotne…

Czołgał się coraz szybciej! Instynkt wyzwolił w nim dodatkowe porcje sił, o których nie miał pojęcia! Ledwo czuł zwiotczała palce… kciuk lewej dłoni opuchł i raził całe ramię promieniującym bólem… Pewnie wybity!

Nie zważał na cierpienie! Nie czas i nie pora! Byle przed siebie! Byle przed siebie! Jeszcze trochę!

Wingo przecisnął się na drugą stronę wąskiego korytarza… słyszał jak gdzieś w oddali szumi woda… Może jakiś podziemny strumień?!

Znów mógł wstać na równie nogi, znów mógł się rozprostować.

Zerwał się z ziemi i odbiegł odrobinę od szczeliny…

Teraz czekał… Czekał i wsłuchiwał się.

Szedł po niego… Był głodny, był zdeterminowany, był rozgniewany.

Patrzył się w ciemność w kierunku, z którego wypadł.

Dyszał ciężko… Oparł się dłonią o ścianę…

Wtem jaskinią zatrzęsła potężna masa! Drobiny kurzu i małe kamienie posypały się zewsząd! Impet z jakim stwór runął na ścianę dzielącą go od Winga przepłynął po otoczeniu niemalże zwalając chudzinę z nóg.

Wingo chciał krzyknąć lecz język stanął mu w gardle…

Nastała cisza…

Chłopak nie wiedział gdzie się znalazł… nic nie widział, ból z rozciętej rany i z pogruchotanych dłoni zalał go momentalnie…

Kolejny grzmot!

Żywa masa ponownie łupnęła w skałę zanim Wingo zdążył opaść na ziemię kuląc się z bólu!

Zesztywniał! Zamarł w bezruchu!

On tam był! Czaił się za kilkoma szlukami skały! Myślał jak by tu dotrzeć do cherlawej ofiary…

Kilka głośnych skrobnięć i stuknięć usłyszał chłopina domyślając się, że żywa zmora szuka i węszy, wierci się w wąskim korytarzu…

Masywne cielsko wpadło w dosyć wąski wunel i teraz musiało się uwolnić.

Chłopak czuł w trzewiach, że ogromna sylwetka się wycofuje… wycofuje się, lecz o nim nie zapomni… być może poszuka okrężnej drogi, ale to nieważne… Póki co, Wingo znalazł trochę czasu dla siebie.

Stękając z bólu usiadł pod skalistą ścianą opierając o nią plecy… Płakał i nawet nie widział dłoni, które tak bardzo chciał teraz opatrzyć.

Gdy tylko dotknął swego kciuka – potwornie zabolało. Palec był nienaturalnie wykrzywiony i piekł jak cholera! Samo muskanie odrętwiałej, naprężonej i sinej skóry sprowadzało nań cierpienie…

Jęknął z rozpaczy i postanowił to zrobić szybko…

Wziął kilka głębszych wdechów…

Raz, dwa, trzy!

Złapał swój palec i szarpnął nim w jednym momencie, wydzierając się jakby ktoś młotem przytrzasnął mu dłoń.

Padł na ziemię wyjąc i rycząc!

-Ahhh… - Stęknął jeszcze raz, do siebie.

Wywinął oczy… Sapał…

Powoli przyszła wyczekiwana ulga… Choć nadal bolało, nadal jego dłoń trawił żywy płomień, to nie była już odrętwiała w ten nieprzyjemny sposób, a i kciuk, w którym przywrócił krążenie po jakimś czasie zaszedł przyjemnym chłodem…

-Boże… Boże… - Dyszał przewracając się na plecy.

Leżał tak kilka minut starając się odpędzić złe myśli.

Czyżby udało mu się uciec?

A skąd! Jest w jakimś korytarzu, w jaskini, której nie zna, nic nie widzi, nie ma pojęcia jak się stąd wydostać… A gdyby szedł, brnął dalej po omacku? Co by to dało?! Jak to w ogóle możliwe?!

Wszystko było zaplanowane… Mieli się z nim rozprawić rankiem… To absurd…

Nawet nie czuł jak go wlekli…

Obudził się w jakiejś jamie wraz z Sindeyą… Kiedy zobaczyli monstrum zbyt wiele nie myśleli, po prostu zerwali się na nogi i zaczęli uciekać każde w swoją stronę.

Teraz dopiero Wingo miał czas by pomyśleć o tym co zaszło…

W jamie pełnej wyżartych „poczwar” – resztek jego ofiar – paliła się pochodnia zawieszona na ścianie.

Tylko jak to możliwe?

Monstrum nie potrafi rozpalić ognia, a nawet go nie potrzebuje. Skąd zatem…

A może to także iluzja? Nie… To niemożliwe, moc kapłanki ochroniła ich przed drapieżnym wpływem stwora… chyba.

Czyżby miał innych „wyznawców”?

A co z resztą? Co z Baflinem, Nerą i tym wąsatym, aroganckim bufonem?

Podniósł się powoli…

A co jeśli już ich ukąsił? Co jeśli wsączył w nich swój jad?

Wingo szedł dalej, w głąb… Tym razem powoli, macając skały delikatnie, ostrożnie.

Na jego palcach osadził się jakiś pył, jakby popiół…

Było mu słabo… ale czuł świeżą, zimną wodę płynącą gdzieś w oddali. Dojdzie do źródła i napije się wreszcie.

Drugą dłonią spróbował dosięgnąć przeciwległej ściany… nie wyczuł jej. Skalna komora najwyraźniej rozszerzała się. Przez chwilę sądził, że wkracza do jakiejś głębszej jamy i zaraz straci grunt pod nogami spadając w skalistą przepaść, lecz nic takiego się nie stało.

Podłoże było twarde i płaskie, jakby stąpał po granitowym stole.

Wtem łupnął kolanem w coś twardego! Rozległ się szczęk łańcuchów…

-Ał! – Krzyknął łapiąc się za nogę i po omacku szukając przeszkody.

Jego palce spoczęły na jakimś materiale… miękkim materiale…

Jakby wór... to był siennik! Wypchany słomą siennik! Leżał na drewnianej ławie z jednej strony wsuniętej w ścianę, z drugiej podwieszonej pod sklepieniem na wytrzymałych łańcuchach…

Trafiło go za razem przerażenie oraz nadzieja!

Był w miejscu gdzie niegdyś przebywali ludzie, a to znaczy, że jest stąd jakieś wyjście!

Tylko czemu tu tak ciemno, czemu tak upiornie cicho?

Wpadł na pomysł.

Uklęknął tuż przy pryczy.

W ciemnościach nic nie wskóra… Choć zdawał sobie sprawę, że moc, której chce użyć mogłaby go zabić, to i tak potrzebował ognia bardziej niż czegokolwiek innego…

Oderwał strzęp lnianej materii od siennika i ułożył na posadzce przed sobą.

Skoncentruj się Wingo!

Czego mi potrzeba? – Pytał sam siebie zaciskając mocno powieki i próbując sobie przypomnieć strzępki informacji. Niepotrzebnie olewał wykłady z alchemii… Ledwo pamiętał o czym była mowa. Nie sądził, że to klekotanie starego profesora w Azariańskim języku w ogóle może być przydatne!

Chwila… Potrzebny jest tlen, tlen zaś jest w powietrzu… Dobrze, to łatwe.

Skupił się na otoczeniu, na rozpuszczonym dookoła gazie.

Teraz węgiel. Węgiel występuje we wszystkich organicznych surowcach. No tak! Drewno!

Ułożył jedną dłoń na twardej pryczy koncentrując się na substancji, z której ją wykonano. Druga dłoń chłopaka spoczęła na skrawku materiału.

Spróbował się wyciszyć, odsunąć zmysły od siebie.

Wpierw wysublimować węgiel… następnie tlen… przyspieszyć jedno i drugie, rozbudzić, zmienić moc przepływającą przez jego wątłe ciało w czystą energię.

Dalej… Dasz radę.

Wziął głęboki wdech. Stres pomógł mu odegnać strach przed poparzeniem czy podpaleniem samego siebie, została sama determinacja… Na strach nie było czasu.

Kolejny głęboki wdech…

Zamarł na chwilę w bezruchu recytując głęboko w umyśle inkantacje pomagające skupić myśli na odpowiednich procesach.

Ustalił formę przepływu energii, jej rodzaj, ilość, natężenie… Miał cichą nadzieję, że nie popełnił błędu.

Wyglądał w tej pozie jak kamień… Zastygły, nieruchomy.

Pomnik niedoszłego maga…

Wtem sapnął, wypuścił powietrze...

-No nie… - Machnął dłonią.

Nie udało się…

-Chędożony los! – Krzyknął i wstał z podłogi.

Czemu wszystko musi się pieprzyć?! Przecież nawet w powieściach los, bóg, czy jakieś duchy winny sprzyjać, prawda?! No przecież po coś są na tym świecie! Wszystkim dookoła udaje się wybrnąć z trudnej sytuacji! Tylko jemu, biednemu chudzinie nigdy nie wychodzi!

Łzy spłynęły mu po policzkach… Pociągnął nosem i z desperacją począł macać otoczenie. Może znajdzie coś pożytecznego dla odmiany…

Szperał tu i tam, wiercił się po całym pomieszczeniu.

Nawet coś przypadkiem stłukł! Zrzucił chyba ze skrzyni… szklanicę, dzban czy coś takiego. Czort by to! Jeszcze gorzej! Teraz nie może nawet przyklęknąć bo sobie kolana pokaleczy.

Od jakiegoś czasu towarzyszył mu dziwny smród… jakby spalenizny.

Pociągnął nosem.

Tak… definitywnie coś się pali.

Wtedy stała się rzecz dla chłopaka niesłychana. Wydało mu się, że widzi, że ujrzał kontury otoczenia.

Szybko odwrócił się na pięcie dostrzegając tlący się żar, wokół którego pulsowała ledwo widoczna karmazynowa łuna.

Nie mógł uwierzyć we własne szczęście!

Z razu przykucnął przy skrawku materiału i uniósł go przed swoją twarz, dmuchając ostrożnie na tlące się kikuty.

-Pal się… pal. – Prosił los o pomoc.

Widział własne palce oświetlone słabymi promieniami wciąż rodzącego się płomienia.

-Tak! – Krzyknął ocierając krople potu z czoła.

Po kilku chwilach na skręconej szmacianej pochodni zawitały skaczące złote języki rozświetlając pomieszczenie.

Wspaniale!

Rozejrzał się z uśmiechem na twarzy… z uśmiechem, który po chwili znikł spłukany falami zimnych dreszczy.

To był jakiś pokój wykuty w skale… Tu i tam skrzynie, biurko, półki z pożółkłymi zwojami, stojaki z narzędziami, worki i prycze…

Drzwi… zabarykadowane.

Patrzył się na nie z niedowierzaniem.

Zarówno drzwi jak i ściany ktoś wysmarował węgłem!

Na drzwiach zaś dostrzegł znaki. Setki znaków! Małe, duże, koślawe i bardziej dokładne. Wszystkie przedstawiały romb i trójkąt!

Wingo podszedł do nich powoli i ostrożnie, jakby spodziewając się, że za nimi coś się może czaić.

Przełknął ślinę…

Połamane krzesła, ława, skrzynie i wypełnione węglem beczki – wszystko upchnięto pod drzwiami. Jakby ktoś tu koczował, jakby ktoś próbował się tu ukryć…

Wingo podbiegł do biurka zauważywszy, że za skromną stertą rozsypanych zwojów oraz książek stoi lampa kopalniana z nadpaloną świecą.

Otworzył małe drzwiczki i podpalił knot.

Od razu lepiej!

Pokój zalała światłość. Może nie był to szczyt osiągnięć, ale w porównaniu z prowizorycznie skonstruowaną pochodnią z kawałka siennika latarenka zdawała się być znacznym ulepszeniem.

Zauważył, że pomieszczenie posiada jeszcze jedno wejście - zamaskowane, ukryte. Drzwiczki były skromne, umieszczone w skalnej wnęce lecz nie pokryte żadnymi znakami. To zza nich Winga dochodził odgłos szumiącej wody.

Podbiegłszy do nich, pociągnął mocno za żeliwny uchwyt otwierając je i wlepiając tępe spojrzenie w taflę wody…

Dziwne.

Ciągły strumień naśladując wodospad, przypominał ścianę cieczy odcinającej Winga od ucieczki.

Wyciągnął rękę przed siebie, a jego ramię obmyła lodowata woda. Uczucie przyniosło odrobinę ulgi chłodząc powstałe sińce i rany.

Warstwa była dość cienka, jeśli można tak ją opisać… Wingo nabrał pewności, postanowił wychylić swą łepetynę, obmyć rany i zobaczyć co znajdzie po drugiej stronie.

Wyciągnął się i zamoczył rude kudły. W kilka sekund znikł problem bólu, mróz rozbudził chłopaka jeżąc mu włosy na plecach.

Przed sobą miał przepaść! Te drzwi prowadziły do nikąd!

Całe szczęście, że nie postanowił dać kroku przed siebie…

Tylko czemu to wyjście prowadziło do skalnej rozpadliny?

Wrócił do zawalonego papierzyskami biurka zamykając za sobą drzwi. Wytarł łepetynę w rękawy.

Od razu lepiej…

Coś przykuło jego uwagę, coś co błysnęło mu w pamięci.

Przykucnął przy skrzyni ustawionej pod biurkiem przypatrując się napisowi na jej boku…

-Grzaniec Mierdzyjski? – Spytał sam siebie…

***

Nera otworzyła oczy…

-Co się tu… - Mruknęła patrząc na mroczne, smrodliwe otoczenie.

Znajdowała się w jakiejś małej wilgotnej jamie… Z wapiennych nacieków leniwie skapywały mętne krople.

Ktoś przykleił ją do skały! Wisiała na nadgarstkach oblepionych ciągliwą i wytrzymałą substancją. Stąd ten smród.

Na ścianie obok niej wisieli Baflin i Giovanni. Mieli zwieszone głowy i wydawało się, że smacznie spali. Krasnolud uśmiechał się i chrząkał co jakiś czas, szlachcic zaś wydawał się być czymś poważnie przejęty.

A gdzie reszta? Gdzie Wingo i ta suka? To pewnie jej sprawka!

-Baflin… - Mruknęła mając nadzieję obudzić krępego woja z transu.

Nic.

Czuła się jakby zalał ją gęsty muł, zmysły nieco zamroczone, na skórze zaś wrażenie przelewającej się lepkiej i chłodnej cieczy. Wzdrygnęła się natychmiast próbując odzyskać pełnię władz umysłowych.

Na ścianie przed nią zatknięto w skale samotną pochodnię. Nera wpatrywała się w płomień przez chwilę gdy powoli jej mózg ułożył odpowiednie pytanie. Stwór nie należał do najzręczniejszych, szczególnie ze swymi bezużytecznymi kończynami. Kto zatem rozpalił ogień i wbił tu pochodnię?

Nie czas na gdybania.

Spróbowała swoich sił naprężając mięśnie. Skórzany uniform opinający pęczniejące bicepsy oraz łopatki skrzypiał, gdy blada twarz wojowniczki zalała się czerwienią. Grymas bólu wykrzywił jej wargi kiedy zmrużyła oczy, próbowała oderwać nadgarstki od skały. Elastyczna substancja rozciągnęła się na długość łokcia lecz nie puściła…

Ręce Nery gruchnęły o głaz gdy zmęczenie wzięło górę.

Zadyszała głośno zwiesiwszy głowę.

Musi wypróbować inne rozwiązanie…

Usłyszała czyjeś kroki! Uspokoiła się otwierając powoli jedno oko, udając że nadal tkwi w sennym transie.

Do jamy wszedł człowiek, młody mężczyzna, miał swoją pochodnię.

Rozpoznała go od razu. To był jeden z chłopców z leśnej wólki!

Wlókł się szurając stopami po podłożu, zgarbiony, cichy, upiornie spokojny. Z rogu rozwartych ust wyciekła struna śliny. Jego oczy nie obserwowały świata, skierowane przed siebie mierzyły w każdy napotkany przedmiot obojętnością i ciężarem. Wyglądał jakby przez całe życie nosił na plecach worki z gruzem, i to na tyle długo, że owy ciężar odbił się na jego sposobie bycia, na jego duchu i ciele… Jakby od dziecka przygotowywano go do chwili, gdy na plecach usiądzie mu niezwykle potężna istota, którą będzie woził niczym koń jeźdźca.

I coś mu na grzbiecie siedziało… Coś niewidzialnego, na niewidzialnym siodle, nieustannie wydając niesłyszalne rozkazy, poganiając sługusa niewyczuwalnymi razami nieistniejącego bata.

Oczy wojowniczki, a będąc dokładnym, oczy jej wyobraźni dostrzegały tą głodną prezencję, ten szalony intelekt.

Ślepia chłopaka były zaś niczym lunety… gdziekolwiek jest ich drugi koniec, coś przez nie spogląda.

Niósł ze sobą topór, masywny klin na długim drzewcu – pewnie do ścinania drzew, choć od biedy to i do rozbiórek by się nadał.

Dostrzegła w tym swą szansę.

W pobliżu stopy znalazła kamień, który posłała szybkim kopniakiem w kierunku przechodnia trafiając go w udo.

Nim manekin zdążył się odwrócić powróciła do pozy „śpiącej”.

Chłopak zatrzymał się i rozejrzał po skalnej komorze, oświetlając sobie więźniów pochodnią.

Podszedł do krasnoluda przypatrując mu się przez jakiś czas tym samym beznamiętnym wzrokiem.

Nera miała nadzieję, że teraz do niej podejdzie.

Szuranie butów…

Ciepło płomieni…

Jej twarz owionęło ciepłe powietrze wypchnięte z czyichś płuc…

Wyprostowała się i spojrzawszy chłopakowi w ślepia zdzieliła go czołem prosto w nos!

Zajęczał w nieludzki sposób oddalając się odrobinę – na tyle by wojowniczka mogła poderwać nogi z gruntu i wsunąć jedną stopę za jego kark! Drugą zaś stopą zaczęła tłuc chłopaka niemiłosiernie po twarzy, łamiąc piętą nos nieszczęśnika, żuchwę oraz obtłukując oczy.

Wypuścił topór, który padł zaraz przy ścianie. Pochodnia sturlała się do pobliskiej kałuży gasnąc z sykiem.

Nieprzytomny padł na ziemię. Ze zmasakrowanej twarzy obficie sączyła się mieszanina krwi i tkanek.

W tej chwili z głębi jaskiń dobiegła ją okrutna mieszanina pisków, wycia oraz ryku. Dźwięk wypłynął z jednego korytarza i wlał się bezpośrednio do jej umysłu. Budził weń setki emocji na raz. Wykrzywiła twarz w niezrozumiałym grymasie. Chciała płakać, chciała się rozgniewać, krzyczeć z nienawiści i wołać o pomoc za razem.

Ciarki przeszyły jej skórę.

Otrząsnęła się i stopami czym prędzej podciągnęła drzewce topora. Z trudem lawirując nogami oparła wreszcie klin na kolanach.

Wzięła kilka głębszych wdechów.

Ramiona zabolały gdy na nich zawisła podciągając nogi niemal pod samą brodę. Mało nie wypuściła zdobyczy gdy odezwała się rana w udzie… Syknęła cicho czując jak pękają szwy. Zrobiła co w jej mocy unosząc końcówkę drzewca i zarzucając klin na ramię.

Pozwoliła sobie na krótki odpoczynek. Musiała odsapnąć, przełknąć ślinę…

Znów podkurczyła kolano podsadzając drzewce wyżej – chwyciła je zębami.

Powoli klin ślizgając się po ramieniu dotarł do nadgarstka. Coraz trudniej kierować narzędziem.

Ostrze z wysiłkiem ustawiła między nadgarstkiem i ścianą, na gęstej substancji.

Ponownie naprężyła ramię próbując oderwać rękę od ściany.

Twarz czerwona, zęby wbite w drewno… rozciągnęła śluzowatą masę na ile mogła i zaczęła powoli przesuwać ostrze topora w przód i w tył.

Prawa natury ją nie zawiodły. Niczym lina, którą można rozciągać a się jej nie rozerwie, substancja ustępowała przy cięciu.

Rozcinała ją z łatwością, i choć jej remie drętwiało to opór, z którym musiała walczyć stopniowo łagodniał.

Kilkoma ruchami przecięła ostatki ciągliwej masy.

Topór padł na ziemię łomocąc metalicznie, gdy Nera z satysfakcją zrelaksowała uwolnioną rękę.

Ponownie usłyszała ryk. Tym razem czuła weń gniew i zdeterminowanie. Był coraz bliżej!

Pospiesznie dobyła noża zatkniętego za pas i odcięła drugi nadgarstek od skały.

Była wolna!

Chowając nóż próbowała zorientować się w sytuacji. Oczami zbierając informacji ile się da, szukała drogi ucieczki, jakiś wskazówek, czegoś znajomego. Była w końcu w jaskiniach – w swoim żywiole.

Wyciągnęła miecz, broń która wydawała się być o wiele bardziej praktyczna w konfrontacji z bestią.

Podbiegła do Baflina strzelając mu w pysk.

-Budź się! – Nie było powodu by zachować ciszę, istota już o nich wiedziała.

Baflin otworzył powoli oczy zupełnie zdezorientowany, zaskoczony, że znów widzi wojowniczkę.

-Kaj ty tu? – Mruknął. – Co to za kamerlik?!

Nera odcięła zdezorientowanego krasnoluda.

-Opanuj się! – Krzyknęła zostawiając go samego, odchodząc w zatonę szlachcica.

Już miała mu w twarz przypieprzyć, gdy ten nagle odsunął głowę, jakby spodziewając się ciosu.

-Odcinaj, jeno nie po twarzy. – Powiedział oburzony.

Nera już się chciała o coś spytać, lecz to nieodpowiednia pora na pogawędki.

Uwolniła Giovanniego, który beztrosko odszedł od ściany masując nadgarstki. Poprawił kapelusz i z obrzydzeniem obszedł trupa ze zmasakrowaną twarzą.

Drapieżne wycie wylało się z jednego korytarza, do którego właśnie podeszła wojowniczka. Prowadził w dół, wiało zeń chłodne wilgotne powietrze.

-Zbierajmy się.

-Chyba nie chcesz tam iść? – Zaprotestował Giovanni. – Coś jest tam w dole.

Nera chwyciła pochodnię zatkniętą w ścianie.

-A co ty wiesz o jaskiniach… - Warknęła śląc szlachcicowi sztuczny uśmieszek.

Baflin wiedział do czego zmierza towarzyszka, jaskinie i kopalniane szyby często dają złudne wrażenia. Tutaj echo może być albo sprzymierzeńcem, albo wrogiem.

Krępy woj kiwnął głową i dołączył do Nery truchtem zmierzającej w głąb jamy.

Giovanni wzruszył ramionami chyba samemu nie wierząc, że ufa tym dziwadłom zaś zdradza własne zmysły.

Ruszył za nimi…

***

Wingo siedział na skrzyni i przeglądał papiery porozrzucane na biurku. Z początku chciał znaleźć jakąś mapę, być może wskazówki. Jeśli była to kopalnia, o której wspominał szlachcic, to całkiem prawdopodobne, że trafił na jedną z wielu kryjówek przemytników. Jeśli tak, to musieli mieć tu jakiś spisany przewodnik po tunelach lub choćby proste szkice.

Tak podpowiadał mu rozsądek. Bezcelowe brnięcie na oślep byle jak najdalej od bestii nie wiele by pomogło w nieznanym terenie.

Map nie znalazł ale od jakiegoś czasu czytał skromny dziennik.

Wyglądał na zszytą książkę powypychaną luźno powciskanymi kartkami zabazgranymi formułami i równaniami, których Wingo nie rozumiał. Na kartkach zaś coś o wybuchowym pudrze, czarnym jak węglowy pył i eksperymentach jakie prowadzono w podziemiach od kilku lat!

Pierwsze strony datowano na około trzy wiosny temu. Wingo zauważył, że wszędzie przewijają się te same osoby. Doktor Berenger – autor dziennika, wspominał często o swojej żonie i asystencie. Vincent – jego pomocnik, który pod nieobecność mentora sporządzał własne zapiski, prawdopodobnie kontynuując eksperymenty. I ciągle to imię, a może raczej kryptonim… Trudno rozgryźć.

Numer Cztery – tajemnicza osoba, o której wszyscy wyrażali się z wielkim szacunkiem i podziwem. Toż to musiał być swojego rodzaju dobroczyńca. Przynosił im zaawansowane narzędzia, dostarczał wybuchowego prochu.

Tu i tam wzmianka o niesamowitej broni jaką im podarował.

Gdzie indziej opis jak to dzięki eksplodującej substancji niesłuchanie szybko wydłubują kolejne tunele. Za każdym razem gdy pojawiało się imię „Numer Cztery” pismo stawało się niezwykle niedokładne. Niezależnie czy pióro trzymał doktor, czy jego asystent nerwy poszarpały litery, które na innych stronach wydawały się być łagodne i krągłe.

Bali się Numeru Cztery, przy całym respekcie i sympatii jakie doń czuli, bali się.

Jeden z wpisów opowiadał o przeprowadzonym teście:

„Substancja zdaje się być mniej stabilna niż przypuszczaliśmy na początku. Mimo poprzednich sukcesów przy wykopaliskach, tym razem ładunek eksplodował przedwcześnie, sama zaś jego siła na tyle znaczna była, by wstrząsnąć niższymi kondygnacjami i zawalić sklepienie na laboratorium Magwida. Straciliśmy kontakt z magazynami, a przez rumowisko przecieka tylko woda. Słyszymy jak ludzie uwięzieni pod nami na kilofy ze ścianami się siłują, lecz nic nadto nie możemy począć jak czekać w miejscu.

Shultzki zaczyna mnie o coś podejrzewać… Póki co wraz ze swoimi oprychami zajął się pracą przy rumowisku. Skoro oni będą ratować kamratów, ja mam czas na sporządzenie poprawek.

Ósma seria próbek okazała się być zbyt niebezpieczna. Utleniacz jaki nam dostarczono sam w sobie jest dosyć silną substancją zaś w połączeniu z prochem jeszcze bardziej go wzmacnia. Należy przeprowadzić…”

Wingo przewrócił kilka kartek omijając naukowy żargon, którego zbytnio nie rozumiał.

„… ale co ciekawsze, ta sama substancja w połączeniu z dostarczonym nam specjalnym nawozem sprawia, że badane rośliny rosną do kilkunastu razy szybciej. Zauważyłem zmiany w ich wyglądzie: poczerniały liście, łodyga zaszła oleistą mazią - więcej obserwacji na nocie A606 – ludzie węszący wokół laboratorium na dole zaczynają się dziwnie zachowywać. Słabną, kaszlą, na skórze pojawia się wysypka.

Nie mam pojęcia czemu Numer Cztery kazał mi połączyć te składniki… to nie ma sensu, może się pomylił? W każdym razie musiałem odizolować laboratorium. Najgorsze jest to, że w przyległych doń magazynach zostało pełno worków i beczek z tym cuhcnącym nawozem, do tego cała masa próbek, jak i kilkanaście pojemników utleniacza.”

Wingo przerzucił kartkę przyglądając się literom z wielką uwagą.

„Po korytarzach snuje się smród migdałów… Próbowaliśmy uszczelnić drzwi od laboratorium, ale ludzie Shultzkiego nie dali rady, co się który zbliża do tej upiornej mgły ten po jakimś czasie nabiera podobnych objawów: wysypka, swędzenie, wypadanie włosów, utrata wzroku, powolne obumieranie organów wewnętrznych. Nikomu bym nie życzył takiego losu, a co gorsza parszywe najmusy przestają mi ufać. Nawet pobili Vincenta…

Jak tak o tym myślę – dobrze, że zawaliło się sklepienie w szybie zejściowym. Ten przeklęty gaz wraz z całym zapasem nawozu jest odcięty od świata i raczej tak powinno zostać.”

Kilka kolejnych stron było pustych, potem jakieś bazgroły jakby szaleniec rył ołówkiem po miękkim papierze.

W końcu, pod datą o tydzień odległą od ostatniego wpisu, znalazły się normalne litery, najprawdopodobniej pióra asystenta.

„Doktor Berenger nie wpuszczał mnie do swojego „pokoju”. Nie przyjmował żadnych gości. Martwiłem się o naszą pracę, bo miałem mu wiele do zakomunikowania, ale to teraz nie istotne. Nic nie rozumiem, dostał list od Numeru Cztery i zaszył się w jednym miejscu. Zza drzwi dobiegały dziwne głosy. Wył, krzyczał w nocy budząc ludzi tego pieprzonego barbarzyńcy. Shultzki mu groził, ale efekty były nijakie.

Siedział tam, aż któregoś dnia po prostu otworzył drzwi i wybiegł w głąb jaskiń, byle przed siebie i tyleśmy go widzieli.

W pokoju doktora coś zaszło… chyba zwariował. Pomazał ściany znakami zaś cały jego dobytek leżał rozwalony na podłodze, wszystkie jego prace… Trzeba posprzątać.”

Wingo zaczął coś podejrzewać. Przełknął szybko ślinę i przeszedł do kolejnego wpisu.

„Doktora nie ma już czwarty dzień. Shultzki z niechęcią zgodził się go poszukać. Wziął swoich ludzi i zszedł głębiej do jaskiń gdzie dotąd się nie zapuszczaliśmy. Zostałem sam ale mam czas by co nieco zapoznać się z pracami Berengera.

Odkryłem nawet list od Numeru Cztery, bardzo krótki i tajemniczy… Mówił: Nie jest mi już pan potrzebny.

To tyle. Przyznam szczerze, że wciąż nie rozumiem o co chodzi. To znaczy, koniec dostaw? Czy może koniec ze zleceniem? Nie mam pojęcia. Nie jadłem od wtorku… To chyba przez to ten stres.”

Oczy rudowłosego chłopaka drżały gdy pożółkłe strony obmywało mętne światło górniczej latarenki. Kolejne kilka stron przerzucił dalej, jako że młody asystent opisywał nań swoje odkrycia naukowe.

Następna strona – następny wpis.

„Ludzie Shultzkiego nie wracają od kilku dni… Trochę to dziwne o tym pisać, ale to pomaga. Zaczynam się bać. Zostało mi trochę prowiantu, ale nie wiem na jak długo starczy. Sypiam coraz gorzej… i nie wiem do cholery jak się stąd wydostać. Może się zgrywają?

Muszę odnaleźć wyjście. Jutro biorę plecak i wynoszę się stąd.

Rzucam to w czort! Jeśli ktoś to znajdzie i przeczyta, to niech lepiej nie idzie w moje ślady. Mam nadzieję, że to ostatni wpis…”

Wingo przetarł czoło przerzucając kartkę. Palce mu drżały… w ustach sucho… zamrugał oczami dysząc ciężko.

Nim postanowił kontynuować rozejrzał się nerwowo po mrocznym pokoju.

Podejrzliwym spojrzeniem obdarował każdy cień… każdy kąt.

„Nie mogę znaleźć wyjścia!” – Wpis zaczął się niezwykle panicznie zapisanymi słowami. – „Nie wiem gdzie jestem! Cały dzień kręciłem się w kółko, tracę orientację. Pięć razy właziłem do tej samej komory i nawet tego nie zauważyłem, póki nie zgubiłem rękawiczki. Na boga, co się tu dzieje?!

Jutro spróbuję znowu… Może tym razem się uda.”

***

-Czekajcie! – Krzyknął Giovanni spieszący za Nerą i Baflinem. – Znam te korytarze!

-To świetnie… - skwitowała wojowniczka nie przerywając szybkiego truchtu.

-Powinniśmy kierować się w górę. Niedaleko rozgałęzienie szybu, możemy ujść tamtędy.

Nera zignorowała jego zdanie. Nie czas na nierozwagę.

Biegli przed siebie co sił w nogach, a wycie jakie niosąc się echem dudniło w wąskich tunelach dodawało im motywacji.

-Jeśli skręcimy będzie szansa by stąd spieprzyć!

-Przed niczym nie spieprzysz, błaźnie! – Wrzasnęła zdenerwowana. – Jedyna rzecz, dzięki której jeszcze żyjemy to węgiel.

-Jaki znowu węgiel?!

Baflin walnął mężczyznę łokciem w brzuch, a potem wskazał na płomień połykający pochodnię niesioną przez wojowniczkę, oraz czarną smugę spalenizny jaka sączyła się pod sklepieniem.

-Taki wongiel, pierunie.

Giovanni musiał im przyznać rację. Stwór zapewne nie mógł ścierpieć oddychania smogiem, który kierował się ku wyższym kondygnacjom. Pewnie stąd jego zawodzenie…

-A co z resztą? Ten chłopina i dostojna panienka? – Spytał szlachcic. – Szukać ich trzeba!

Nera rzuciła mu krótkie spojrzenie.

-Jeśli zginiemy to na próżno ich szukać!

Wojowniczka niemalże płynęła między skalnymi ścianami stawiając stopy pewnie na nierównym podłożu. Zachowywała się jak ryba w wodzie, to w końcu jej środowisko i tu ma przewagę.

Nie czując zmęczenia biegli nadal przed siebie, jak w transie i takie samo mieli wrażenie. Jakby czas stanął w miejscu wraz z całym światem, a tylko oni przemierzali jego niekończące się korytarze…

To jak pościg. – Ta czarna plama przed ich oczami, która dotąd była tylko ciemnością wnętrza korytarza, przy szybkim biegu wydała się być żywą istotą, osobą, która ciągle im ucieka i nie chce dać się złapać.

Za ich plecami to samo. – Z tym wyjątkiem, że tu mroczna istota goni ich.

Nic tylko szare ściany i dwa czarne ludy bawiące się z nimi w ganianego.

Wtem dobiegli do rozstaju szybów, szerszej komory – jakby skrzyżowania.

Giovanni nagle zajęczał i złapał się za nogę gdy minęli odchodzący w bok korytarz.

-Co znowu?! – spytała Nera odrobinę zwalniając.

-Kamień wpadł mi do buta! – Jęknął szlachcic.

Co za gamoń…

-Nie mamy czasu!

-Biegnijcie! Ja was zaraz dogonię! – Obiecał mężczyzna stając w miejscu.

Nie było czasu na sprzeczki. Z resztą – co ją obchodzi ten jełop? Chce zginąć, proszę bardzo. Jeśli ich dogoni, nic się nie stanie, jeśli bestia go dorwie, to kupi im trochę czasu…

Machnęła dłonią i rzucając krótkie spojrzenie brodaczowi w kolczudze wznowiła dawne tempo.

W kilka chwil znikli w ciemnościach zostawiając za sobą echo stukających butów, które wkrótce przerodziło się w niemal absolutną ciszę.

Giovanni wyprostował się powoli.

Brak komentarzy: