Klip

środa, 4 czerwca 2008

Rozdział III - Godzina Zająca cz.3

Najgorszy był fakt, że nie słyszeli oddechu stwora...

Coś musiało mu nie pasować.

Młody mag, pomyślał sobie, że teraz potwór próbuje dociec, czemu nie widzi nikogo wewnątrz domostwa...

I w tej samej chwili Wingo zachciał uderzyć się w łeb, bo sam zrozumiał, że gdyby był na miejscu stworzenia, to z pewnością sprawdziłby czemu ktoś pomalował ściany od środka węglem?

Nagle rozległ się dźwięk, przerywając ciszę. Zabrzmiał jak cios miecza, który wbija się z impetem w mięso.

W następnej chwili - odrażający odgłos jakim można opisać ssanie napoju przez wąską rurkę.

Nawet Nera oddaliła się powoli od ściany...

Wingo otarł czoło. To się działo na prawdę.

Był bliski omdlenia.

Koniec...

Stwór przerwał.

Sindeya miała dziwaczne przeczucia. Od jakiegoś czasu koncentrowała się na rzeczach, na których nie powinna.

Na wiosce... na okręgu, na ofierze... potem na wejściowych drzwiach... na wnętrzu i duchowej przewodniczce... potem znów zainteresowała się, co dzieje się z ofiarą...

Teraz czuła ogromny gniew, lecz nie wiedziała czemu... Dlaczego miałaby się gniewać?! W czym miało jej to pomóc?! Znów spojrzała na drzwi... I gniew powrócił! Ogromny gniew, narastał... Z każdą chwilą narastał!

Wlepiła wzrok na grudę węgla przy swoim kolanie... I znów na drzwi... Gniew powrócił!

Poczuła straszną irytację patrząc na przewodniczkę...

Nagle spojrzała w górę, na sufit i pokoje na piętrze... skupiła się na nich.

Sindeya czując dreszcz na karku, powoli powstała i ruszyła cichym krokiem w kierunku duchowej przewodniczki.

W tym samym momencie usłyszała kilka uderzeń odnóży na zewnątrz...

Wiedziała i rozumiała wszystko!

Ziemia zatrzęsła się, a po chwili i cały budynek!

W piętro powyżej wbił się masywny kształt!

Nerę zatkało...

Wszystkich zatkało! Skostnieli słysząc jak kawałki ścian z piętra spadają na trakt poniżej pod postacią połamanych dech.

Patrzyli na sufit...

Łup!

Gdy stworzenie dało krok od drewnianego sklepienia oderwał się kurz...

Łup!

Wyszło na korytarz na piętrze dając kilka kolejnych kroków, za każdym razem ze sklepienia odrywały się obłoki siwego osadu.

Nera przerażona wiedziała, gdzie stwór się kieruje...

Schody!

Sindeya złapała duchową przewodniczkę za ramię i wyszeptała jej coś na ucho...

Dziewczyna z uśmiechem na twarzy wstała i ruszyła w kierunku schodów.

Wojowniczka chciała ją zatrzymać, lecz jasnowłosa pokiwała głową powstrzymując kobietę w czerni.

Widziała jak długie, wąskie odnóże obciągnięte skórą stawia kościsty szpon na jednym ze schodów!

Było zdecydowanie większe niż sądziła! Wyglądało okropnie, jakby przerośnięta piszczel oblepiona ludzkim naskórkiem, naciągniętym do granic możliwości. Poruszało się na ostrych, długich szponach, z których jeden wykańczał każde odnóże, a przynajmniej tak sądziła. Jeden szpon – wbity pionowo...

Dziewczyna wbiegła po schodach, zadzierając sukienkę by się nie spowalniać.

-Kochanie! – Krzyknęła zadowolona.

Stwór cofnął nogę nie spodziewając się dziewczyny...

Stała na półpiętrze...

-Kochanie?

Nera patrzyła jak ciało przewodniczki unosi się!

Zza krawędzi piętra widziała teraz tylko jej nogi...

Szarpnął nimi tik nerwowy! Coś chwyciło za jej szyję!

Słyszeli wyraźny odgłos krojonego mięsa... Przecinanego i miażdżonego.

Na ścianę bryznęła krew!

Ciało opadło staczając się po schodach...

Stwór zawrócił...

Przeszedł do pokoju, w który się w bił kilka chwil temu, łupiąc złowieszczo w podłogę twardymi szponami.

Zeskoczył! A gdy wylądował - ziemia zadrżała...

Nera słyszała jak odchodzi...

Powoli, ostrożnie...

Sama nie wiedziała co się stało. Spojrzała zdumiona na Sindeyę, potem na Winga.

Dudniący chód cichł...

Spokojnie, powoli, odszedł.

Wojowniczka go nie słyszała. Być może tylko się zatrzymał, być może czeka...

Wingo uniósł się i drżąc podreptał w kierunku schodów.

Nie chciał, bał się, ale musiał to sprawdzić. Pamiętał jeszcze jeden szczegół ze szkolenia, lecz nie wiedział, że będzie potrzebny, nie przewidział, że może okazać się konieczne o tym opowiedzieć...

Drżał spoglądając na bezgłowe zwłoki.

Wychylił głowę... Musiał to sprawdzić.

Tak jak myślał!

-Do piwnicy, wszyscy! – Krzyknął

Sindeya wbiegła pierwsza!

Nie przestraszyła się ostrzeżenia chłopaka! Przestraszyła się bo odczuła wielki gniew! Skoncentrowała się na wielkim gniewie, a potem... na sobie!

Za nią wbiegł Wingo!

Nera chciała pociągnąć za sobą jednego z chłopców siedzących w kółku! Chwyciła go za kołnierz i dopiero teraz zauważyła, że skamieniał. Trwali w bezruchu, jak głazy! Porażeni jego mocą!

-Szybciej. - Giovanni ponaglił ją. Trzymał klapę od piwnicy pełnej węgla.

Wbiegła razem z nim w zupełne ciemności!

Klapa w podłodze opadła...

***

Siedzieli, kucali, tłoczyli się w ciemnościach...

Jasnowłosa nie wiedziała na czym siedzi, miała jednak nadzieję, że się nie pobrudzi... Na podłodze, tuż obok niej klęczał Wingo.

Tylko Nera widziała ich wszystkich. Jej źrenice rozszerzyły się zmywając niemal całą seledynową tęczówkę.

Chłopak wyglądał jak trup. Był blady.

Jej towarzysze upchnięci między trzema ścianami węgla. Tu i tam jakieś blaszane wiadra, szufle. Baflin trzymał topór na ramieniu, Giovanni przykucnął.

Cisza...

Spojrzała na Winga jeszcze raz...

Skulił się na podłodze. To chyba go przerosło...

Czego się dowiedział? Chciała go o to spytać.

Wtem, trzask!

Spod podłogi słyszeli jak drzwi lecą w drzazgi!

Ogromna istota z impetem wpadła do wnętrza!

Podłoga nad nimi dudniła!

Łup! Raz, dwa i trzy!

Szpony łomotały nerwowo gdy istota kręciła się dookoła. Kręciła się i węszyła, a Sindeya czuła ogromny gniew, frustrację i szaleństwo!

Pytania rodziły się w potężnej świadomości, coraz więcej i więcej!

Stwór widział obrazy! Czuł gniew! Obce twarze w jego spichlerzu!

Wyczytał w głowie przewodniczki! Ona widziała obcych w budynku! Obcy przybyli tego dnia! Przechytrzyli go raz! Przechytrzyli go drugi raz!

Straszliwy gniew!

I łup! Nerwowo wbił ostry szpon w podłogowe dechy.

To oni wymazali dom węglem!

Sindeyę bolała głowa! On cierpiał! Otoczony przez te ściany, przez przeklęty węgiel, bał się o nie otrzeć!

I jego osadnicy w budynku – siedzą grzecznie.

Może się mylił?

Coraz więcej pytań, brak odpowiedzi!

Łaknął odpowiedzi, pragnął ich jak powietrza, jak i uciec z tej okropnej klatki!

Wyskoczył z wnętrza budynku...

Przyglądał się wszystkiemu z traktu, Sindeya to wiedziała. Myślał o wszystkim, o tym czemu wystawili pokarm wcześniej? Czemu wszystko było na miejscu, tyle że przesunięte w czasie?! Czemu wysmarowali pomieszczenia węglem?! Czemu widział obcych, a wewnątrz ich nie było?! Czemu widział ich w umyśle swej przewodniczki, a teraz ich nie czuł?! To wszystko przeczyło jego naturze! Ale to co nurtowało go najbardziej, to skąd wiedzieli, jak się przed nim bronić?!

To nie był człowiek, nie posiadał pamięci i osobowości w pełnym tego słowa znaczeniu. Czuła, że jest młodym stworzeniem, nie mógł wiedzieć, że mag taki jak Wingo posiada o nim informacje, nie mógł wiedzieć, że telepatka, którą była kapłanka zablokuje jego „wzrok”, nie mógł wiedzieć w ogóle co to jest „mag”! Nigdy się z czymś takim nie spotkał, cały zasób jego informacji, cała jego inteligencja pochodziła od osób, w których umysły wniknął, z czego żadna osoba nie posiadała wiadomości o stworzeniach ze Szklanej Doliny. Jego intelekt i ego zaczęło się kształtować dwa tygodnie temu...

Sindeya o tym wiedziała, bo próbował przebadać sytuację sięgając do początku, gdy po raz pierwszy spojrzał oczami człowieka... Spojrzał na czyjeś dłonie.

Widziała ten obraz, to była jaskinia, biurko i papiery, beczki, pełno beczek, fiolek, stoły z miskami, rurkami... To jakieś laboratorium!

Jego świat w kilka chwil stanął na głowię, bowiem coś co przyswoił z ludzkimi myślami, jedyny aparat służący weryfikacji teraz popadał w ruinę.

W tym wszystkim brak logiki! Brak sensu!

Sindeya w tej bliskości z stworem, spojona z nim telepatycznie, skoncentrowała się na niebie. Patrzyła na niebo, i wiedziała tylko tyle, że „nie piekło”. Stworzenie nie widziało jego koloru, nie widziało słońca, czy księżyca – w powietrzu nie było węgla.

Pory dnia oceniał zatem czując ciepłe promienie na grzbiecie.

Teraz chmury i chłodny wiatr... Gęsto ciągnęły z zachodu.

Dla niego to równie dobrze mogła być noc!

Brak sensu!

Kapłanka wreszcie uśmiechnęła się... Od początku, odkąd pojawiła się w tym cholernym lesie, uśmiechnęła się po raz pierwszy jak najbardziej szczerze...

Potężna istota krzątająca się po okolicy, szukająca sensu i logicznych rozwiązań tam gdzie ich nie było, widząca przedziwne obrazy w głowie, w której sama zasnuła iluzje, podejrzewająca istnienie intruzów, którzy nie istnieją i których powinna dostrzec, a przecież byli tu kilka chwil temu, teraz zapadli się pod ziemię... i ta potężna istota nagle nauczyła się czegoś bardzo ludzkiego...

Poznała co to „zwątpienie”.

Zwątpiła w swoje siły...

Lecz to nie głupie stworzenie!

Intelekt musi pracować, umysł musi poruszać tryby prostej wyobraźni.

Stwór wiedział dokładnie co to choroba, co to szaleństwo, a już na pewno wiedział co to iluzja...

I w swej wielkiej inteligencji, w swej bezkresnej potrzebie znalezienia odpowiedzi, w ciemnej pustce pytań... Mrugało złudne światełko sensu.

Przeklęty czarny pył... Skojarzył kolejny fakt, który kupował kapłance i jej towarzyszom więcej szans. Coraz bardziej wierzył w swoją chorobę, w końcu „naznaczony”, którego mu podarowano przeistaczał się niecałe pół dnia.

Przeklęty czarny pył! Gniew! Strach!

Choroba!

Pokrył go węglowy osad. Ból, który sprawiał jego skórze, czuła również kapłanka, choć w o wiele łagodniejszej formie.

Żarł i piekł..

Jak i on zapragnęła zanurzenia się w wodzie, obmycia, zdjęcia z siebie palącej substancji.

Zerwał się do ucieczki! Byle dotrzeć do wody!

Biegł, a ziemia drżała...

-Ucieka... – Sindeya odetchnęła podśmiewając się z sytuacji. – Kupił to.

Baflin chciał już wyjść, lecz Nera powstrzymała go, łapiąc woja za ramię.

Wolała trochę poczekać... Na wszelki wypadek.

Siedzieli tak kilka dobrych minut, lecz nikt nie protestował. Każdy się zgadzał, że lepiej dmuchać na zimne, szczególnie w takiej sytuacji.

Nera uniosła klapę, ta grzmotnęła o podłogę... Wyszli kolejno Giovanni, Baflin, Wingo i Sindeya. Z tymi licznymi plamami od węgla na sukni wyglądała jak krowa. Nera pognała dzieci, by te wybiegły na zewnątrz...

Sama wyszła, otrzepała się i stanęła jak wryta...

W ścianie gdzie powinny być masywne, dwuczłonowe drzwi, zastała jedynie ogromną wyrwę...

Podeszła bliżej wymijając kompanów...

Dostrzegła, że cokolwiek wpadło do środka, wyrwało i część futryny.

Odwróciła się do Winga, wlepiając w chłopinę pytające spojrzenie.

Z wyrzutem wyeksponowała „przestrzeń” między kciukiem i palcem wskazującym.

-Taki?

-Ale... Mówiłem, że na ilustracji... – Wzruszył ramionami.

***

-Gniew uzasadniony ci daję, wolny od popędów i budzony jedynie w świetle racji, byś nieprawość udowodnioną mógł tłamsić, a harmonii i porządku ramieniem swym chronić. Pamiętaj żeś naznaczon piętnem wielkim, a nierówność ciężar brzemienia jedynie ci uwiększy, byś nigdy nie zapomniał nauki, którą nadam ci z tą chwilą.

Otton recytował słowa z księgi ustawionej na prostym, drewnianym pulpicie. Jego dłonie wzniesione ku górze, ku niebiosom.

Masy żołnierzy otaczały go, pokornie słuchając słów pisma, podczas gdy bracia zakonni obnosili kadzidła dookoła zbrojnych szeregów.

Pulchny, łysy diakon, oblizał tłusty paluch, ujął stronę pisma i przewrócił.

-Niechaj gniew ci daje ścieżki proste i ulży zakrętów, byś do prawd i sprawiedliwości mógł wieść gościńcem zastępy swoich popleczników. Gniew niech ci będzie sposobnością pchającą cię do celu, lecz pamiętaj, by nie czynić z gniewu celu, do którego pchać się będziesz. Za okrucieństwa, okrucieństwem. Za ranę, raną. Za śmierć, śmiercią!

W TOBIE PRAWDA PANIE... – Odpowiedziało kilkadziesiąt tysięcy, słuchających wielebnego.

-Lecz za dobro, dobrem... Za miłosierdzie, miłosierdziem... Za zaufanie, zaufaniem... A za wierność, miłością... odpłać jak i ja ci odpłacę. – Wycedził słowa, nakreślając w powietrzu znak równowagi. – Tak rzekł Pan do Meheliasza, swego Pierwszego Pośród Pierwszych, proroka i ucznia, a w słowa nie przelał kłamstwa, ni ubóstwa, ani obelgi, bo był sprawiedliwy, wolny od przypadłości ludzi nie mających wiary.

W TOBIE PRAWDA PANIE...

Opuścił dłonie i oparł je na krawędziach pulpitu.

Przeczesał wzrokiem zebranych na mszy...

-To co dla pasterskiego rodu zdało się jawić jako cenne i drogie, zubożało w wartości, gdy Meheliasz wrócił z gór na własnych rękach mając wypisane słowa. I choć człeki niepiśmienne były, odczytali słowa i choć język był to nieznany słyszeli ich w myśli brzmienie. Zniósł prorok z gór jedenaście praw, po jednym dla każdego z władców ludzkich, by ci byli im wierni i by czcili każde ze słów jako swą ikonę. – Groził palcem podkreślając wagę zdania. - A każde ze słów brzmiało „człowiek” i każde ze sobą niosło inne prawdy i każde gdy w serce wpadło, szukało miecza by bronić się przed tymi, co go wysłuchać nie chcą, a zazdrości zawierzając brną w nicość, pychę i ciemność.

Otton lubił odwoływać się do proroków przy rozpoczęciu kazania. Ich historie inspirowały go i stanowiły świetne odwołanie do słów prostych w treści, a znacznych w wymowie.

-Meheliasz ujął miecz i choć owego w życiu wcześniej nie trzymał, ruszył z razu w podróż daleką, bez wody, prowiantu, bez jemu bliskich. Ze łzami w oczach łkając nad pięknem zapisanych na skórze jego, słów, brnął samemu jednocząc i nauczając, a Adren w swej mądrości zabrał mu wzrok, by poddać go próbie. Gdy Meheliasz zdobył Nominstranę i zjednoczył Kolemiat, Pan do zabielonych oczu jego dodał chorobę, trawiąc kości i siły człowieczego syna. Lecz pastuch utopił we krwi Gomejskiego tyrana i mieczem ściął głowy ladacznic z Hutor. Pan w swej mądrości odebrał mu władzę nad słuchem, by ten legł i w biedzie pogrążony zakończył dzieła. Meheliasz jednakże pamiętał słodycz i prawdziwość słów Pana, albowiem były one sprawiedliwością i wierny pozostawał, bo za lojalność nagroda go czekała, a za wytrwałość i dobro, wybaczenie win.

Przeczesał brązowe włosy wzdychając ciężko. Zastanawiał się nad słowami, które najlepiej pasowałyby do okazji.

-Dzieci! – Krzyknął. – Dzieci... Kiedy ktoś mówi wam, że zna przyszłość, że potrafi przewidzieć co stanie się za dzień, dwa, lub więcej, mieliśmy w zwyczaju zbywać go słusznie twierdząc, że jest szaleńcem. Prawdziwie wierzący człowiek, spytany „czemu?”, odpowie, że to oczywistość do kogo może taka wiedza JEDYNIE należeć i wy też wiecie któż to. – Kiwnął głową... – Pasterz? Kowal? Chłop? Król?

Wpatrywali się w niego jak w obraz.

-Nie... – Kontynuował. – I choć w majestacie wiecznego światła przypadło mi być tylko ROBAKIEM! To słyszcie kiedy mówię o przyszłych dniach tej wyprawy! A mówię – zaczął żwawo gestykulować - że gdy tyle wiernych dusz przybywa na wezwanie, że gdy tylu pokłada wiarę w Jego świetność i chwałę, to w ich oczach widzę zwycięstwo! I wiem, że zwycięstwo będzie laurem dla was i dla Sprawcy!

W niebo wystrzeliły wiwaty dla wielebnego brata. Żołnierze cieszyli się klaszcząc, czy bijąc pięściami w tarcze. Niektórzy wesoło pogwizdywali.

Otton pozwolił się im pocieszyć, lecz bez przesady.

Uniósł dłoń, a kilkadziesiąt tysięcy mężów ucichło.

-I tak jak prorok przemierzał krainy, których nie znał, których nie widział, zastając w nich dziwy i cuda mamiące go bogactwem, luksusem, rozkoszą, niekiedy budzące strach, czy trwogę... On szedł dalej! – Znów pogroził palcem.

Żołnierze rozumieli do czego zmierza, dlatego co niektórzy pokiwali głowami.

-I wierzcie mi, wy, tych ziem syny! W wyprawie na północ nie jedna osobliwość czekać będzie za rogiem, nie jeden zdradziecki cień i nie jeden skarb, co zawoła was waszym imieniem. Kiedy skruszali spytacie, czym na takie bóle remedium? Odpowiem, jak mnie znacie, tak jak i odpowiadałem od zawsze... PRAWDA! A prawda dana wam w gniewie! I jeśli gniew żywić będziecie do biesów w ciemnościach tych lasów skrytych, zdepczecie co na zdeptanie zasługuje! Oto chwila, byście dali świadectwo z czyjej linii wywiodła się wasza krew! To święta wyprawa i świętym mianem w kronikach zostanie zapisana, ale wam jest dane zasłużyć sobie na przyszłych wieków zdanie, że ci oto, co na konkwistę przeciw bezbożnym ruszyli z imieniem boga na ustach i z płomieniem proroczego gniewu w ręku wygnali plugastwo na zawsze z ludzkich lądów, a płomień co im towarzyszył takiego gorąca dotrwał, że od samego ich dotyku drzewa spalił pożar...

Odetchnął i uniósł w górę dłonie.

-Wznoszę do Pana prośbę, aby przyszedł do mnie w godzinie zwątpienia, aby nauczał w czas rozterki, aby za błąd ganił, za słuszność nagrodził. Bom jest człowiek jego słowom wierny...

Popatrzył na księgę, której stronicę przewrócił pulchny diakon.

Dał żołnierzom czas na przyklęknięcie na jedno kolano. Wszyscy wykonali co należało, ściągając z głów hełmy, bądź kapelusze.

-Człowiek Nagi! – Wyrecytował pierwsze spośród słów proroka. - Odarty ze chceń, odarty z mamień, odarty z żądz, oddany prawdzie i wierze. W prawie - szczęśliwy. W wiedzy - bogaty. W świetle prawdy – nagi.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO – Wymruczeli jednocześnie.

-Człowiek Odważny! – Wyrecytował drugie słowo z księgi. - Nie skrajny, lecz mądry. Nie ogarnięty strachem, stroniący od zuchwalstwa. By się równać bez oręża jeden z mieczami tysiąca. By prawu i prawdzie cześć składać gdy niebiosa klną ogniem w dzień zguby. Człowiek jest do tej pracy powołany, a na imię mu „Męstwo”.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO – Po każdej odpowiedzi tysięcy klęczących zbrojnych, chwila pauzy dla uczczenia modlitwy.

-Człowiek Równy! – Zagrzmiało trzecie słowo z ust paladyna. - Od krzywdy do krzywdy, z nagrody w nagrodę. Co zabrano oddać w mierze równej, co dano, upomni się o to waga. W jezioro sumienia biją płaskie głazy, fale widzi ten, co nie widzi kłamstw. Każda fala swą przeciwną spotka. Zło na ziemi, zło po śmierci. Dobro w fundamencie serca – wieczna nagroda. Wobec wszystek ta zasada. Człeki jej są szare.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO...

-Człowiek Mądry! Cnota to ze wszech miar pierwsza. Miarą jest objęcia pozostałości. Tam gdzie mądrość i ścieżka intelektu tam światło, życie głupców nie wyjdzie z cienia. Dążenie do światła – szlachetna cnota. Przezorny w światło z razu nie spojrzy, bo oślepnie. Ten co w świetle a widzi z rozsądku, człowiekiem jest rozumnym.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO...

-Człowiek Umiarkowany! Miejsc między popędami wiele, a najtrudniej znaleźć to pomiędzy wszystkimi, by siąść i nie dać się pokusie. Nie nad wymiar, nie nad umiar, owoc pychy smaczny – trujący ducha. Zaspokojenia porządek to braku niedostatku stan. Spełnia się człek w sposób naturalny i konieczny, nie nad wymiar i nie nad potrzebę, tedy to wolny, nie uzależniony, w mierze sobie równy.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO - odpowiedzieli.

-Człowiek Silny! – Odczytał siódme słowo z księgi. - Gdy w magicznych darach i sztuce oręża wprawniejsi insi mieszkańcy świata, człowiekowi dana prawda, wiedza, polityka i najsilniejsze zeń – prawo. Wiedza - orężem rozwoju, polityka – bezkrwawej bitwy, prawo – pokory. Dzierżąc cugle wszystkich, człowiek zwie się „Silnym”. Człowieka to oblicze być intelektu mistrzem.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO...

-Człowiek Lojalny! – Przeczytał kolejne, do którego napisano nową interpretację kilka wieków temu. - Ugruntowany w przyrzeczeniu, a przy tym rozważny. Gdy jemu ślub wierności składać i oddania świadectwo na papierze, bądź w umowie stemplować, winien obustronnie wiedzieć o motywach pośrednich, chyba, że godzi się mu służba w wierności od czynów i jasnych i ciemnych nie stroniąca. W lojalności wobec prawa to pierwszy przyrzeczenia próg, następny wobec bliźnich, kolejny wobec siebie, by na ostatku wierność wobec pana plasować, lecz gdy pan rodzi zasadę pośród praw, wierność panu jeno przyrzeczona, obowiązywać musi w pierwszeństwie. Tak się bije w serce dumny ze służby „Wierny”, człowiek - wykonawca.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO...

Standardem na każdej mszy było wymienianie interpretacji słów, tak by te nie zostały omylnie wzięte do rozumu. Z czasem interpretacje dokonywane przez teologów wymagały zmian, z racji na zmiany zachodzące na przestrzeni dziejów. Kiedy uzyskały swą afirmację i podpis kardynała, bezzwłocznie wchodziły do kanonu duchowego nauczania.

-Człowiek Marny! Kiedy przychodzi do przerostu fałszu w odbiciu ludzkiej twarzy, nad realiami, poprzez zwierciadło pochlebstwa, pychy i samouwielbienia, wkracza człek na zwodną ścieżkę, która to wiedzie nie znająca krytyki, wprost do domu szaleńca. Widzieć wady w sobie - rozumieć co zmienić należy. Widzieć błędy pana – dla dobra pana uświadomić go sługa powinien, albowiem jako jemu wierny, obligantę na siebie nałożył, by pomoc nieść. Kto chce potęgi, niech nauczy się być silnym, a za razem słabym. Kto chce bogactw, niech wie jak być biednym. Kto chce mądrości, pierwej zobaczyć musi w sobie głupca. Znajomość wad własnych, to nauka najlepsza. Bądź człeku marny... Staniesz się Wielki.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO...

-Człowiek Wolny! Wolność człeka kończy się tam, gdzie zaczyna wolność bliźniego. Szanuj wolność braci, by i brać twoją wolność szanowała. To prawo wolności, najlepszym ukojeniem. Nauka sprawiedliwych z wolności wypływa.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO...

-Człowiek Potrzebny! Jego ciało jak nic pośród świata rzeczy, a jego dusza, jak deszcze dla zbóż, jednemu celowi są potrzebne zaprawdę, a cel ten to Wiara. A wiarą jest prawo, a prawem - słowo, a słowem - zasada. Nieś zasadę w sercu, i w duszy, i w ciele, i w czynie, i w słowie, i słowem świat zmieniaj, do tego zostałeś stworzony.

TAKIE JEST JEGO SŁOWO...

-Człowiek Gniewny! – Wygłosił ostatnie, jedenaste i za razem swoje ulubione, spośród Słów. - Z proroka i przez niego wpłynęła w twe żyły moc Boga, byś mógł rozpętać piekło w duszy, byś trawił wsze bariery, a pierś odważna była ci murem nie skruszonym. Twój gniew to narzędzie wiary i dla wiary zeń korzystaj, bo gdy sięgniesz nim po profit osobisty, czeka cię kara. Nie ma większej broni nawet przed bogami, niż gniew płynący we krwi synów Meheliasza. Wierność zasad spełniaj i daj im wytycznych na życia pokierunek, a nie przestaniesz spijać gniewu jaki masz w sobie. Nienawiść wytoczysz na wrogów Słów i niech im biada kiedy staną na twej drodze. I nie troskaj się gdy w słusznej sprawie włada tobą nienawiść, albowiem mówi przez twe czyny bóstwo najwyższe.

DZIĘKI SKŁADAM TEMU, KTÓRY MNIE UMOCNIŁ, SĘDZIEMU BRAM, PANU NASZEMU, ŻE UZNAŁ MNIE ZA GODNEGO ZAUFANIA I POWOŁAŁ DO SŁUŻBY, CHOCIAŻ PRZEDTEM BYŁEM BLUŹNIERCĄ, PRZEŚLADOWCĄ I ZŁOCZYŃCĄ. LECZ DOSTĄPIŁEM MIŁOSIERDZIA, BOM DZIAŁAŁ NIEŚWIADOM, NIE ZAZNAWSZY WIARY...

Przeżegnali się i powstali.

Wielebny brat podszedł do skromnego, polowego ołtarza. Powoli i z czcią przyklęknął, gdy pulchny diakon jął śpiewać wysokim głosem.

Śpiewał starannie dopieszczając każą nutę i każe słowo, a wylewał z siebie wersety w języku niezrozumiałym dla mas.

Wszyscy z uwagą obserwowali Ottona, który stał teraz przed ceremonialną, złotą misą pełną wody. Podano mu pęczek kłosów żyta. Zamoczył je w wodzie, po czym nakreślił nad nimi znak równowagi.

Podał symboliczną misę, jednemu z zakonników w czarnych habitach. Było ich więcej i sami mieli podobne misy z wodą i żytem, lecz jak to zwyczaj nakazywał, jedna musi być poświęcona symbolicznie przez odprawiającego mszę.

Żołnierze pochylili głowy.

Zakonnicy zaczęli końcowy obchód, skrapiając głowy zebranych wodą z mis, trzęsąc nad zbrojnymi złocistymi kłosami.

Otton wreszcie mógł udać się do sztabu.

Przeszedł między kilkoma namiotami, a napotkani ustępowali mu miejsca.

Jak obowiązek i przyzwoitość nakazywały, warto było spotkać się z pułkownikami. Otton cenił sobie w ludziach poświęcenie, gniew, zapalczywość, a nawet strach i prostotę umysłu, dzięki nim wiedział jak każdy z jego „palców” będzie działać i gdzie należy je umieścić. Naturalnie kogoś strachliwego lepiej postraszyć konsekwencjami, a łasemu na pieniądz zaświecić monetą w oczy by wykonali swoje zadanie jak należy, bo w przypadku odwrotnym żadnego pozytywnego skutku spodziewać się nie można. By wiedzieć jak zadziała jego armia, musiał wpierw dowiedzieć się jak działają jego pułkownicy. Jednego już znał...

Tym pułkownikiem był młody dowódca jegrów, młody mąż i młody ojciec, który mimo młodego wieku jak na oficera, już zdążył stracić rękę. Otton nalegał by zachować go w rangach. Po tej bitwie, gdy wyszedł z lazaretu bez lewego ramienia, niewzruszony wbiegł do sztabu i zaczął się dopytywać o swój pułk, gdzie stacjonuje, w jakiej liczbie, w jakim stanie, czy są potrzebni, ilu jest rannych... Pułkownik Kyosti Loikkanen, to dobry wybór. Dzielny, mądry, jedyny minus, że za miękki i zbyt bogobojny. Mógł to powiedzieć szczerze, że ten młody szlachcic tak bardzo oddawał się wierze, że Otton najzwyczajniej w świecie „nie miał na niego haka”. Ale to też dobrze! W odpowiedniej minucie mieć takiego stronnika przy sobie, to tarcza lepsza niż encyklika twardogłowych ze stolicy wiary. To dokładnie ten typ osobowości, która nagle zauważa, że wybicie osady niewierzących, może być moralnie niepoprawne... Cóż, trzeba go będzie trzymać z dala od zadań pacyfikacyjnych.

Resztę pułków dobrali zakonni mistrzowie i hetmani z kręgu najbardziej zaufanych.

Co się zaś tyczy terminu... Podejrzewał, że w miesiąc uporają się z resztkami kolonistów. Zacisną pętle na ich szyi w przyszłym tygodniu, a ta zacznie się zwężać z każdym dniem.

Zobaczymy czy potrafią oddychać bez powietrza...

A nawet jeśli stawią opór, to nie wybronią się i na pewno do pierwszych śniegów, będą mieli ostatniego długoucha na palu czy stosie, ich dzieci sprzedane na służbę, a kobiety w jasyr.

Ordyńcy bardzo sobie cenili ich gładką skórę i kupowali w każdej cenie. Choć te „zwierzęta”, bo trudno dzikie bestie posądzić o człowieczeństwo, brzydziły Ottona, choć sama obecność bestii pełnych herezji w sercach i umysłach obrażała go... To wiedział, że jeśli ci zapłacą Deiruńczykom za elfie kobiety, to nie wydadzą tych pieniędzy na zbrojenia, czy werbunek najemników...

Oto i sztab polowy...

Przed nim wyrósł zwykły, płócienny namiot, przed którym wedle tradycji wystawiono czerwoną tarczę jako znak rozpoznawczy.

Był szeroki i długi, wsparty ośmioma kijami podpierającymi ciężki materiał.

Pchnął wejściowe kotary i wstąpił do środka.

***

U podnóża gór, na skraju wiekowego lasu, uciekinierzy próbowali powrócić do codziennych obowiązków. Łudząc się, że namiastka poprzedniego życia będzie wystarczającym lekarstwem na smutek i żal po stracie tysięcy braci i sióstr, przełykali gorzką prawdę. A prawda była taka, że jeśli przeżyją, uda im się ujść i dalej trwać w lasach, bądź goszcząc w innych krainach, to nie zapomną tego co się stało. Tragedia, która pochłonęła rodziny, zabójcza mgła, która pożarła nadzieję i odwagę, zaraza, co zasiała strach tak wielki, że już nigdy więcej nie spojrzą na zielone Dolfe jak na dom... Teraz lasy, które były im schronieniem przez tysiące lat, stały się śmiertelną pułapką. Wielu narodziło się w tych lasach, wielu tam dorastało, pobierało się, wydawało potomstwo, żyło przez wieki w błogiej rutynie, acz w rutynie pełnej spokoju i szczęścia. Ci z nich, którzy przeżyli woleli się zabić niż pogodzić z tak wielką stratą, wierząc, że zaczynanie wszystkiego od nowa nie ma sensu i jest niemożliwe...

Nad linią drzew, a pod pasem kosodrzewiny rozciągnęli swe obozy. Jednej nocy szczęśliwi, kochający pokój rodzice, dzieci, mentorzy i uczniowie, teraz załamani uchodźcy.

Między namiotami i pospiesznie zbitymi chatkami krzątali się „bezsłowni”... tak ich nazywano. Tak nazywano tych, którzy zostali sami jak palce. Zupełnie sami, bez absolutnie nikogo, kto by ich znał... Nie odzywali się... Większość z nich posiadała rodziny, grona przyjaciół, domy, majątki i dużo wspomnień, a rankiem obudzili się nadzy, odarci ze wszystkiego.

Szok jaki wymalował się na ich twarzach przerażał tych, którzy nadal siebie mieli. Długousi mężczyźni i kobiety, oraz ich dzieci, obserwowali te chodzące trupy, współczując im z jednej strony, a z drugiej błagając by wreszcie opuścili obozy, czy by pchnęli się w serce, nie mogąc znieść widoku tych wraków dryfujących między namiotami.

Zebrali się przy starym, wykutym w skale obserwatorium gwiazd, datą swego powstania sięgającego czasów gdy pierwsi koloniści ze Złotego Imperium postawili stopę na wybrzeżu tego kontynentu, czasów gdy rasa elfów wciąż składała cześć wielkim władcom starych krain, wciąż prowadząc się przez życie według antycznych tradycji i prawideł.

Kapłanki zamieszkały w sakralnym ogrodzie nieopodal. Krąg strzelistych, granitowych obelisków służył natomiast jako miejsce obrad, spotkań i dowództwo.

Między lasem, a właściwym obozem swe namioty rozłożyły oddziały Złotych Grotów... Generałowie musieli rozbić istniejące, przetrzebione formacje i zbudować je od nowa, jeszcze raz. Co dzień dochodzili nowi uchodźcy, zarówno zagubieni żołnierze jak i cywile, czasami całe rodziny.

Witano ich posiłkiem i czystą wodą, której w górach dostatek... Strawę serwowano nowoprzybyłym i potrzebującym, kobietom, dzieciom, oraz żołnierzom, pozostali, szczególnie mężczyźni w formie byli zmuszeni wstrzymać się od spożywania pokarmów... Zapasy były skromne, jedzenia nie przybywało, ludzi – tak. Taka kolej rzeczy dodatkowo motywowała mężczyzn do wstąpienia w szeregi nowo-formowanych oddziałów.

Wybrany przez kapłanki Dyktator starał się jak mógł, by okiełznać sytuację. W kilka dni z dumnego narodu zmienili się w koczowników. Przez blisko tydzień, nie dotarły doń żadne konkretne wieści, prócz płaczliwego wzywania zagubionych kapłanek, by przysłać pomoc, tu i tam, bo mają tylu rannych, tylu żywych i nie wiedzą gdzie iść.

Wiedzieli, że nie do Deirunu... Do wszystkich dotarły wiadomości o tym co zrobili ludzie... Czterysta lat pokoju od ostatniej, mało znaczniej utarczki jaka wynikła na tle błędów w dyplomacji, a nagle taka nienawiść?! To jednak prawda co mówią o ludziach... Prawdą jest, że to bestie, które żyją krótko, lecz ich determinacja w połączeniu z bezwzględnością, to siła na jaką można oddziaływać jedynie podobną siłą... I coś jeszcze... Nigdy nie obrażaj człowieka, jak to zrobiła czterysta lat temu pewna arcykapłanka, bowiem człowiek nigdy nie przebacza... i nigdy nie zapomina. Zatruwa myśli przyszłych pokoleń zemstą, a ta pożera ich umysły jak choroba, tworząc z zemsty świętą misję...

I ta co niegdyś obraziła człowieka, dowodziła kolonistami, do niedawna nieoficjalnie, z tylnego miejsca, tak jak czterysta lat temu ludzie zażądali. A zażądali jej dymisji i oddania władzy jako warunek zakończenia konfliktu, bowiem nazwała Kardynała – dzieciakiem.

Nie sądziła, że ludzki posłaniec to usłyszy i przede wszystkim nie wiedziała kim jest ludzki posłaniec, a samemu kardynałowi nie miała zamiaru ubliżać. Skomentowała jedynie dostrzegalną różnicę w jego i jej wieku.

Kapłanka, która w swym zgruchotanym świecie na nowo może cieszyć się mianem „najwyższej”, Gea Lei – Opiekuńczy Dotyk, tak mówili jej ćwierć życia, nim na wyprawę ruszyła...

Galja.

Długą i ciężką była jej podróż do sukcesu, pełna obowiązków i powinności, często niechcianych. Nie pisała się na to, nie pisała się na wyjazd z ojczyzny... Wiele widziała i nie jedno przeżyła, ale na to nie była gotowa...

Na zboczu góry, na wyrównanym terenie, wielometrowe, stare obeliski nie wykute, lecz uformowane przez dawnych, zapomnianych architektów – złotowłosych zaklinaczy, pod których słowem harda stal przelewała się w ciecz, a srogi głaz łagodniał i nabierał wymyślnych kształtów. Mimo tysięcy lat jakie obdarły ostre iglice z lśniącej gładkości, dumne obeliski nadal tkwiły w miejscu odmierzając czas.

Ściany obelisków skierowane do centrum, architekci pokryli lustrzaną substancją, która w nocy odbijała obraz nieba rzucając widmo gwiazd na okrągły, szeroki, kamienny stół.

Stół miał łącznie osiem metrów średnicy, a wykonano go z kamienia tak czarnego i w swej czerni czystego, że wyglądał jakby antyczni zaklinacze odlali go z nicości.

Teraz wokół czarnej tafli krążyli długowłosi żołnierze w skórzanych zbrojach wykańczanych srebrnymi ozdobnikami. Mieli piękne twarze, dostojne, smukłe, wyniosłe lecz to czym głównie odróżniali się od reszty mieszkańców obozu, to spokój i chłód jaki na tych twarzach panował. Gładkie, lśniące włosy słomianej barwy, równo przycięte. Na dopasowanych naramiennikach, karwaszach i elastycznych napierśnikach ściśle przylegających do torsów, ornamenty przedstawiające leśne zwierzęta, liściaste drzewa, bądź drapieżne ptaki. Na ramionach łuki, oraz pełne kołczany. Przy pasach każdego, zawieszone zestawy przeróżnej broni: od noży, przez sztylety, po wykwintne pałasze.

Wymieniali się mapami i pomysłami. Między sobą snuli prognozy na najbliższe dni, niektórzy i na najbliższe miesiące.

Dookoła chodziło także kilka długouchych kobiet w białych jak śnieg sukniach, przyglądając i przysłuchując się wszystkiemu. Napominały gdy zasłyszane pomysły wydały się im być zbyt radykalne lub ryzykowne. Co charakterystyczne dla dostojnej rasy tych pięknych istot, wszyscy byli niemal identycznego wzrostu, bez względu na płeć. Patrzyli sobie w oczy z szacunkiem.

Co jakiś czas, któryś z generałów zwracał się z zapytaniem do krążących wokół kapłanek, chcąc się dowiedzieć jak wygląda sytuacja w obozie, ilu nowych uchodźców przybyło danego dnia, jakie jest zapotrzebowanie na żywność i jak wygląda sprawa z zapasami, oraz co usłyszały od swoich zagubionych sióstr...

Na podstawie zebranych informacji co dzień określali ilu skautów należy wysłać na łowy, czy ile drużyn posłać na poszukiwania.

Sytuacja zdawała się polepszać... Odrobinę, ale jednak.

Z dniem wczorajszym przybyła grupka trzech kobiet, wraz z dzieckiem, które przeżyły zarazę. Miały szczęście... Było ich więcej, ale jedna z towarzyszek wraz z rannym mężem postanowiła posilić się śmierdzącym migdałami jadłem znalezionym w którejś z wiosek. Dręczył ich głód, a woleli pierwsi skosztować pokarmu, nim dopuścili doń dziecko. Zmarli kolejnego dnia...

Kobiety wraz z ich synem podróżowały długo, ale głód dopadł i ich.

Wtedy stała się rzecz niespodziewana... Elfi podróżnicy o nozdrzach podrażnionych migdałową skazą nie odczuli skromnego faktu, a może w szoku i bojaźni nie chcieli go odczuć...

Ślad trującej mgły z biegiem czasu i z pędem wiatru zanikł...

Żywność już nie truła.

Przyszły zatem z dobrą nowiną, choć w żałobie.

Generalicja, a w zasadzie to co z niej zostało, wysłała kilkoro zwiadowców do sprawdzenia informacji. Jeśli powrócą do jutra, znaczyć to będzie, że wkrótce uzupełnią zapasy o te zgromadzone w porzuconych miastach i wioskach.

Na plac otoczony obeliskami, wstąpiła kapłanka, której wszyscy się pokłonili. Ubiorem nie odróżniała się od pozostałych, lecz kolor jej włosów – jasny brąz, pozwalał bezbłędnie rozszyfrować kim jest ta elfia dama. Niewielu przedstawicieli jej rasy rodziło się z włosami barwy kasztanowej lub podobnej, na pewno nie tak wielu jak blondynów, a w hierarchii kapłanek było doprawdy niewiele brunetek. Te na ogół były jeszcze na niższych szczeblach władzy, a już na pewno żadnej z nich nie towarzyszyłby sam Dyktator.

Wyglądała bardzo młodo. Rysy twarzy, figura - raczej dziewczęce, choć spojrzenie głębokich, błękitnych oczu pełnych mądrości zdecydowanie niszczyło pierwsze wrażenie. Z tych oczu spoglądały lata... wieki... milenia doświadczenia i wiedzy - konkretnie pięć mileniów czystego parcia przez srogie życie. Rzadko się uśmiechała, a jeżeli już to by wydrwić jakiś absurdalny pomysł lub z czystej grzeczności.

Pamiętała czasy gdy kolonie zajmowały dwa razy więcej terenów, a ludzie biegali nadzy z drewnianymi kijkami, żyjąc w namiotach ze skór, lepiankach, uprawiając sodomię, jedząc węże i modląc się do zwierzęcych kości... Pamiętała czasy gdy zjednoczył ich jakiś pastuch, a przynajmniej tak mówili, choć nikt, nigdy go nie widział... Pamiętała czasy, gdy ogromna dzicz nauczyła się ubierać, budować kamienne osiedla, wypalać glinę i kuć ostrza z brązu... I pamiętała czasy, gdy ta dzicz zalała połowę kolonii karczując drzewa na swej drodze... Ale pamiętała też czasy gdy dumna tłuszcza, tak radosna z faktu zjednoczenia podniosła na siebie ręce, zaczęła się rozpadać, dzielić na mniejsze... i mniejsze... i mniejsze... i jeszcze mniejsze.

Wtedy głośno się śmiała.

Teraz pod rękę wprowadził ją Dyktator... Już chyba trzydziesty, którego desygnowała sprawując naczelną władzę w kolonii.

To dobry żołnierz, wyśmienity strateg z dużym bagażem doświadczenia, nie bojący się zaryzykować życia kolonistów, a do tego bezwzględnie lojalny. Był jej wzrostu, a długie jasno-żółte włosy spiął w trzy lśniące kity, z czego dwie spływały po jego ramionach. Był smukły i przystojny, jak z resztą większość przedstawicieli swojej rasy, lecz dla elfich kobiet cechował się jedynym w sobie rodzajem urody, na który składały się poniekąd wpływy, poniekąd tajemnicza przeszłość, ale przede wszystkim wiek i magiczny dar. Co więcej nigdy go nie ujawniał, lecz i nie potrafił ukryć. Każdy z elfów tak długo żyjący jak on, wywodzący się jeszcze z dalekiego Złotego Imperium, posiada magiczny dar, a co za tym idzie – rubinowe oczy. Tęczówki Dyktatora opalizowały tak szlachetną i soczystą czerwienią, że kładąc się kontrastem na żółtych włosach oraz bladej cerze, zwracały na siebie uwagę lepiej niż jego wykwintna zbroja.

Oddano mu władzę na okres dziesięciu lat jak określał statut ustanowiony przez arcykapłankę. W sytuacji ekstremalnie trudnej, kapłanki wybierały Dyktatora, ten zaś miał za zadanie zrobić wszystko co w jego mocy, by ochronić kolonistów. Sztuką nie tyle było dobranie osoby kompetentnej - co jest ważne, a i owszem - ale dobranie osoby wiernej.

Nikt nie miał wątpliwości kto tak naprawdę pociąga za sznurki, ale i nikt nie miał nic przeciwko... prawie nikt. Galja Mijatar była bardzo dobrą liderką zawsze dbającą o lud, co ludowi niezmiernie pasowało. Swoje obowiązki traktowała bardzo poważnie i z wielką czcią. Nie fasadowo, jak chociażby większość ludzkich władców z krain południa, ale doprawdy rzetelnie! To ważne gdy żyje się życiem nieskończonym, wraz z innymi, którzy także takim życiem żyją i obserwują każdy krok, zapamiętując wszystkie potknięcia po drodze... Upadnij raz! A na zawsze stracisz pozycję przewodnika.

Wierzyła w to co robi, ufała temu w co wierzy.

Kochająca matka-dziewczynka...

Groźna.

Dyktator przeprowadził ją dookoła okrągłej, czarnej płyty. Był od niej starszy i to o wiele starszy... Tylko oczy tych którzy przeżyli na Złotym Lądzie dostatecznie dużo lat, zmieniały kolor na rubinowy. Tam gdzie magia przepełnia wody, lądy, czy rosnące na nich zboża i owocowe drzewa, każdy z biegiem czasu nabywał tajemniczych zdolności, każdy prędzej czy później wiązał się z mocą.

Wszyscy obserwowali ich kątem oka...

Gdyby to była każda inna kapłanka, zapewne posypałyby się słowa krytyki komentujące zbytnią bliskość Dyktatora i tej, która przekazała mu pełnię władzy. Lecz to była Galja... Gdyby inna kleiła się do Dyktatora, zapewne chciałaby dojść do wyższych szczebli nawiązując z generałem „pomyślne stosunki”. Galja już miała władzę... Ma władzę nad prawie całymi koloniami, prócz jednej butnej, wąskiej grupki, która nigdy nie chciała się słuchać.

Dyktator ucałował i puścił jej dłoń.

Podszedł bliżej stołu.

-Co z odpowiedzią? – Spytał ciepłym, miłym głosem.

Mężczyźni w zbrojach kolejno wymienili się spojrzeniami.

-Ojczyzna nie odpowiada, generale.

-W takim razie wyślijcie wiadomość o sytuacji jeszcze raz... I tak do skutku, aż uzyskamy odpowiedź.

Jedna z jasnowłosych kobiet postanowiła się wtrącić.

-W takim razie potrzebujemy dwie lub trzy siostry więcej... To o co prosisz, panie, jest niezwykle wyczerpujące.

-Dobrze, wyrażam zgodę, możecie się o nie upomnieć. – Znów popatrzył po swoich oficerach. – Ilu dzisiaj?

Inny długowłosy spojrzał na zwój rozciągnięty na czarnym blacie.

-Trzydzieści osób zdrowych, z czego jedenastu mężczyzn zdolnych do służby, plus ośmiu rannych, żadnych zakażonych.

-Ile ekwipunku odzyskanego?

Inny z oficerów spojrzał w swoje zapiski.

-Łącznie czterdzieści dwa komplety... Znaleźliśmy dwóch metalurgów wśród uchodźców, już przelewają stal w oręż. Obozowicze mogą używać drewnianych narzędzi i naczyń.

-Dobrze... Co na przedpolu?

-Nikogo, generale. Nie widać żadnych nowych chmur, czy otworów w ziemi. Niewiele więcej wiemy o napastniku, w zasadzie to co z poprzedniego tygodnia... Przybyli, zaatakowali, a potem znikły wszystkie ciała istot żywych, prócz robactwa.

Nagle po schodach, na plac obelisków, wpadł młodo wyglądający, długouchy mężczyzna biegł jak szalony. Fartuch srebrnych płytek pancerza okalał jego nogi. Dysząc głośno przykląkł przed zebranymi... Przełknął ślinę i sapną ciężko jeszcze raz...

-Proszę o pozwolenie... – Wysapał.

-Mów. – Przyzwolił Dyktator.

-Generale... Jeden ze zwiadowców już wrócił... Jedzenie jakie przyniósł... nadaje się do spożycia.

Wszyscy po sobie spojrzeli lekko zaskoczeni, choć w głębi serca i zadowoleni.

-Z której wioski pochodzi prowiant?

-Kilamey, panie.

-Nie ma na sobie żadnych śladów?

-Nie, panie, jest zdrów jak rzadko kto.

-Dobrze, wyślemy tam oddział.

Dyktator potarł podbródek i odebrał mapę, którą podał mu podwładny. Uważnie przyglądał się lasom i położonych weń osiedlom.

-Możecie iść... – Rzucił do klęczącego podkomendnego, a ten zerwał się z miejsca i powrócił do swoich.

Najważniejszy z generałów, od czterystu lat przywódca Złotych Grotów – kolonijnej gwardii, przygładził włosy spoglądając z powrotem na układy dróg i zaznaczonych tu i tam elfich osiedli, teraz opuszczonych.

Uniósł powoli palec nie odrywając oczu od mapy, a wszyscy dookoła ucichli.

-Poślijcie dwie dodatkowe grupy zwiadu nad granicę, niech wezmą konie i obserwują Deirun z odległości. Niech gnają tam jak wiatr i tak samo rychło wracają z wiadomościami.

Jedna z kapłanek usuwając pasemko złotych włosów z twarzy podeszła do Dyktatora z odrobinę urażoną miną.

-Panie? Czy nie zapominasz o ocalałych? Mamy niewiele koni i sądzę że powinniśmy posłać je po lekarstwa i prowiant. Uwiną się szybciej i więcej zabiorą. Deiruńczycy przecież otoczyli się murem, boją się zarazy tak samo jak my.

Wlepił w nią groźne, rubinowe spojrzenie.

-Dobra kapłanko - zaczął uprzejmie - apeluję do twego rozsądku. To prawda, że działania ludzi wyglądają jak wyglądają. Na pierwszy rzut oka, po prostu przestraszyli się mgły z lasu i otaczają się kordonem, lecz z drugiej strony ich prace są zbyt szybkie. Odgrodzili się od lasów praktycznie w chwili gdy zalała nas mgła, nie wiedząc jak wygląda sprawa i jaka jest nasza sytuacja, zamknęli naszych obywateli w pospiesznie przygotowanych obozach. Wygląda na to, że albo podjęli zsynchronizowaną decyzję w jednej chwili i w przeciągu połowy dnia poinformowali regimenty graniczne o całym planie, co jest mało prawdopodobne lub przygotowali plan działania wcześniej. Nikt nie działa tak szybko... Chyba, że zostanie uprzedzony o biegu zdarzeń.

-Chcesz powiedzieć, że Deirun może za wszystkim stać? To oni sprowadzili mgłę?

-Tego nie powiedziałem, dobra kapłanko. Nie mogę być tego pewien, wiem jednak, że nie powinniśmy sobie pozwalać na takie ryzyko i lekceważenie paladynów.

-To nonsens... – Machnęła ręką. – My potrzebujemy tego prowiantu i lekarstw... wedle raportu tylko dzisiaj przybyło ośmiu rannych, a wiele jeszcze przyjdzie. Mam im przekazać twoją decyzję, generale? Oczywiście podporządkuję się woli Dyktatora... – Skłoniła się z niesmakiem.

-Dobra kapłanko... Mam swoje doświadczenie i na miejscu Deirunu, nie zmarnowałbym takiej okazji, więc wiem, czego możemy się spodziewać. Jeśli dowiemy się o ich zamiarach zawczasu, być może będziemy mieli czas na przesunięcie obozu w bezpieczniejsze miejsce lub zaplanowanie obrony...

-Yallo. – Przerwała ciemnowłosa, wymieniając jego imię.

Dyktator obrócił się i spojrzawszy w jej oczy ucichł... Skłonił się z szacunkiem.

-Kapella ma rację. – Dodała podchodząc bliżej. – Najpierw głodujący i chorzy, potem Deirun.

Położyła dłoń na jego ramieniu.

-Im szybciej zajmiemy się potrzebującymi, tym więcej będziesz miał żołnierzy by toczyć swoje walki, tym szybciej ocaleni staną na nogi by w chwili potrzeby uciekać i przenieść obóz i tym większe prawdopodobieństwo, że nie będą opóźniać reszty.

-Tak... – Przyznał, ciężko wzdychając.

-Cieszę się, Yallo.

-Wyślijcie wszystkich konnych do Kilamey. – Rozkazał swoim ludziom, niech zbiorą co się da. Kiedy tylko przybędą zwiadowcy z innych wiosek, wyślijcie grupy i po tamtejsze zapasy.

-Mądra decyzja, Dyktatorze.

Lustrzany bok obelisku odbijał pomarańczowe słońce biegnące coraz dalej na zachód. Suknie kapłanek skąpały się w wieczornym blasku, a ornamenty na zbrojach generałów błyszczały jakby wykonano je z bursztynu.

Zbliża się ich zmierzch.

***

Minęła blisko godzina rozmów.

W namiocie robiło się duszno. Mnóstwo mężczyzn w skórzanych kurtach inni w kontuszach, jeszcze inni w zbrojach, radzili i krzyczeli wymieniając się pomysłami. Okrążyli szeroki, dębowy stół pełen papierzysk i grubych, nadtopionych świec.

Otton spoglądał na swoich pułkowników i hetmanów. Palili się do akcji, a szczególnie jeden, bardzo młody pułkownik w lekkim szlacheckim stroju, z futrzaną czapką z piórkiem na głowie. Przygładzał równo-przycięte wąsy, czekając decyzji naczelnego wodza.

-Czy macie panowie jakieś prośby? – Spytał w końcu zmęczonym głosem blady duchowny.

-Ekscelencjo... – Zaczął młody pułkownik, czego Otton się spodziewał. – Ma chorągiew raczy chwalić nową broń, co ją od was dostaliśmy, a towarzystwo i kompanija kieruje zapytanie, czy może spróbować się z żywym celem? Jeśli kawalerzy mają wam służyć słusznie i wprawnie, to oczekują sposobności do ruszenia w bój od zaraz.

Paladyn spojrzał na młodego szlachcica z wiecznym spokojem wymalowanym na twarzy.

-Możecie wziąć swój pułk rajtarów i ruszyć na zwiad, jeśli do tego dążycie. Tylko dyskretnie...

Chłopak był ambitny, to widać po jego oczach. Otton wiedział, że do tego będzie dążyć, a jego kompania z pewnością narobi hałasu. O to chodziło. Wjadą do środka, głęboko w lasy, nie strachając się niczego i zaczną najprawdopodobniej szabrować. Nic w tym złego, to zamierzony cel. Otton chciał wpierw otworzyć drzwi, po cichu, dyskretnie, wpuścić dłoń do przedsionka i zapukać pięścią w drzwi, lecz od wewnętrznej strony. Miał nadzieję, że spośród pułkowników wynurzy się taki, który zechce szerzyć panikę. Dowodził rajtarami – lekką jazdą złożoną głównie z młodych, zapalczywych mężczyzn lubiących się bawić, krzyczeć i robić zamieszanie. Za ich „dymną zasłoną” podąży trzon armii.

-Dostaniemy dodatkowy zapas prochu do samopałów, wielebny bracie?

-Tak, panie Leliwa. Według planu, zabierzecie swoją chorągiew jako pierwszą i zatrzymacie się na tym rozdrożu - wskazał palcem na mapę lasów - tu. Kolejnego dnia poślę panu sześć dodatkowych chorągwi. Zajmiecie wszystkie trakty na tym terenie i przetrząśniecie okolice, tak by kolumny piechoty, wraz z taborami nie wpadły w żadną ewentualną zasadzkę.

Widział jak oczy mu rosły. Oczywiście, że nie poczeka na rozdrożu, chciał dotrzeć do pierwszego lepszego miasta lub wioski i złupić złota, oraz srebra ile się da.

-Jeśli napotkacie żywych, daje wam wolną rękę.

-Znaczy się, zabić?

-Nie... Zrobicie z nimi co chcecie, możecie nawet puścić wolno. Możecie na nich poćwiczyć samopały, zakuć w kajdany, okaleczyć, zgwałcić, nie przywiązuję do tego żadnej wagi.

Idź panie Leliwa i węsz. Jesteś łasy na skarby jak i twoi ludzie, a twa chciwość podziała lepiej na szpiegów niż magowie i telepaci próbujący ich wyczuć.

Zajrzą w każdy kąt, wściubią nos w każdą kryjówkę. Będą palić, gwałcić i rabować, a Otton miał nadzieję, że ktokolwiek zechce stawić opór „rozbójniczej hołocie”, wyjdzie jej naprzeciw i natrafi na niespodziankę.

-Wypełnię twą wolę, ekscelencjo. – Młody pułkownik skłonił się nisko.

-W takim razie, możecie już zacząć. Zbierzcie swoich ludzi i w drogę.

Szlachcic wypadł z namiotu ciesząc się z rozkazu.

Reszta oficerów spoglądała na Ottona lekko zdziwiona, inni, szczególnie ci starsi i bardziej doświadczeni, wiedzieli co planował paladyn.

Ten natomiast wskazał jedno miasto na mapie, najważniejszy cel wyprawy.

Ykkercast – stolica kolonii.

-To miasto... – Zaczął poważnym tonem – nie może paść.

-Panie? – Brodaty hetman wsparł się buławą o stół, zza jego ramion spoglądała dziesiątka pułkowników, podległych jego rozkazom.

-Tak jak powiedziałem. Waszym zadaniem jest je kopać, nie zdeptać. Okrążymy je szczelnym kordonem, dookoła wyrąbiemy las i będziemy powoli ściskać za szyję... Ale nie udusimy! – Pogroził palcem. – I za wszystkie skarby świata, macie nie dopuścić, by zbiegł zeń ktokolwiek, czy cokolwiek! Zrozumiano?

Pokiwali głowami.

-Nawet mysz, nawet ptak. Gdy zobaczycie jakiegokolwiek szkodnika, lisa czy choćby gołębia zmierzającego zza murów nie dajcie się zwieść. Zabić wszystko co wyjdzie... WSZYSTKO!

-Tak, panie...

-Tu - zatoczył półokrąg wokół miasta na mapie - rozlokujemy palisady i skryjemy połowę naszych jegrów, sześć regimentów piechoty ciężkiej, wszystkie hajduckie bataliony i dziesięć chorągwi lekkiej jazdy. – Popatrzył na wąsatego mężczyznę obok siebie, palącego fajkę. – Pułkownik Rykin weźmie dwie chorągwie towarzyszy pancernych w sile pięciuset każda i zagna na te miasta. – Wskazał dwie kolejne portowe metropolie. – Nie spodziewajcie się dużego oporu, jeśli w ogóle. Z wami pojadą rajtarzy, oraz pułki zwiadowcze, które przydzielimy wam po dotarciu do Ykkercast. Jedyny warunek to... Jeśli dotrzecie do pierwszego miasta, czyli... – powędrował palcem po mapie - Nomalen... Macie je oczyścić błyskawicznie i od razu ruszać do następnego. Bez chwili zwłoki!

Znów spojrzał na siwego wąsacza pykającego ze spokojem fajkę.

-Podołacie, panie starosto?

Ten tylko porozumiewawczo kiwnął głową.

-Wyśmienicie. – Kontynuował. – Co do rotmistrzów artylerii, to rozłożycie się wokół murów... ale najważniejszy jest ten punkt. – Wskazał na kawałek wybrzeża przy elfiej stolicy. – Cokolwiek tędy przepłynie, wasze działa mają obrócić w wiór.

-Wasza miłość wybaczy, lecz jeden zeugmiester donosi, że notszlang rozsadziło podczas testów... i jest kilku rannych.

-Dojść do tego kto winny i pokarać odpowiednio. Nowe armaty przyjdą pod koniec tygodnia, prosto od ludwisarza.

Artylerzyści w skórzanych uniformach zrozumieli rozkaz.

-Kiedy zajmiecie miasta portowe - powrócił do planów - my zgromimy Ykkercast i ruszymy na wschód, w kierunku gór. Kawaleria i rycerstwo uderzą od północy, my od zachodu. I pamiętajcie, my im kowadłem, wy młotem. – Wskazał na pułkowników kawalerii.

Skinęli sobie głowami.

-Wymarsz jutro, o poranku. W porze między nocą, a dniem, w godzinie zająca. – Dodał Otton, zakańczając obrady. – Idźcie z Bogiem...

Zabrali ze stołu swoje buławy i wraz z paladynem wyszli z namiotu.

Dowódca nie lubił czekać. Dostał pełnomocnictwo od mistrza, miał dużo czasu, lecz wiedział co inni, wyżej postawieni bracia planowali. Ich oczy były zwrócone w kierunku sąsiedniego państwa, niezwykle bogatego i żyznego, państwa gdzie przecinało się większość szlaków handlowych między jednym, a drugim morzem, oraz tych między Republiką Kasaimu i Azarią. Liczyli na to by Otton szybko uporał się z lasami, przywiózł ze sobą skarby, złoto i srebro, oraz armie w dobrym stanie i ruszył nad południowe granice. Im szybciej tego dokona, tym lepiej, tym bardziej jego mistrzowie będą zadowoleni i tym większe szanse na awans dostanie.

Ciekaw był gdzie włóczy się Izydor. Na pewno krążył po kwaterach oficerów korzystając z luksusów z racji swojej pozycji.

Ale coś tu nie grało... Nie przysyłaliby maga do pewnej wygranej.

Numer Cztery w zasadzie zniszczył Dolfe, im pozostaje jedynie zbić resztkę pionków z szachownicy. Z taką siłą spokojnie sobie poradzą, więc po co mag? Mistrzowie informowali go, że ktoś przyśle Izydora i od kilku dni korespondował z im listownie, ale cel wciąż pozostaje niewytłumaczalny.

Otton przeanalizował fakty.

Elfy gdy kolonizowały nowy świat, przyniosły z sobą ogromną widzę, w postaci ksiąg, skryptów, artefaktów, a wiele z tych leżało między innymi w Ykkercast. Miasto przeżyło wiele tysięcy lat, burzone i odbudowywane tyle razy, że fundamenty obecnej stolicy kolonii stykały się z dachami przedwiecznych domostw, zanurzonych głęboko w mule i wodzie. W podziemiach, katakumbach i grobowcach zamknięto skarby, które w swej cudowności graniczyły z groteską.

A czarodziej miał ze sobą elfią wróżbitkę, która co nieco na tej wiedzy się znała, potrafiła usłyszeć i zobaczyć więcej niż człowiek kiedykolwiek mógłby sobie wyobrazić. Słyszała słowa w szumie liści, a to znaczyło, że mogłaby podsłuchać kapłanki wymieniające pewne nazwy, lub położenie przedmiotów wielkiej wagi... sama mogła coś wiedzieć o ich położeniu.

Iverstadt przeżywało finansowy kryzys i próbowało wyrwać pieniądze skąd popadło, a walutą w tym przypadku była między innymi wiedza. Za podzielenie się znaleziskami mogliby uzyskać całkowite oddłużenie, a nawet się nieźle dorobić... Helevi i Izydora łączyła cicha zmowa, zapewne zbudowana na strachu...

Wiedział, że coś się tu kroi, czuł, że magowie nie ujawniają całej prawdy, jak zresztą zwykle...

Grali o dużą stawkę, a Otton lubił hazard... w świecie bez uczuć czuł dreszcz emocji.

Nagle zapragnął włączyć się do gry.

Cokolwiek mógłby ugrać, cokolwiek by zdobył, mógłby zabłysnąć przed paladynami. Gdyby jego klasztor zdobył bogactwo, bądź wiedzę, mógłby wykupić magiczne kolegium, spłacić długi i przejąć kolejny ośrodek wpływu.

A jeśli się myli...

No cóż, odrobinę się zabawi kosztem Izydora i jego wróżbitki.

***

Znów Wingo nakłonił ich na jakiś absurdalny pomysł. Z resztą jak wszystko co Wingo proponował brzmiało absurdalnie. Nera dobrze spodziewała się, że to jej przypadnie najcięższa rola. Jutro z rana będzie walczyć, z czymś co obraca ściany w drzazgi robiąc małe „hop” i co szpera ludziom w umysłach.

Wyśmienicie.

Wszystko było gotowe, plan opracowany i nawet sensowny. Na małym poletku rzepy, nieopodal gospody, wyrwali wszystkie rośliny, tak że została sama ziemia. Wingo kazał narobić tam błocka, więc znieśli dużo wody. W między czasie Baflin tłukł węgiel na miał. Gotowym pyłem obsypali całą błotną sadzawkę.

Stwór poruszał się na szponach, głównie dlatego by nie mieć kontaktu z węglem zawartym w trawie, czy ściółce leśnej, dlatego potrzebowali błota by jego odnóża zanurzyły się, a sam mógł się pośliznąć i utaplać w piekącej mazi... Ale! By wszystko zamaskować, musieli poletko zalać zwierzęcą krwią, tak by ukryć gęstą węglową powłokę. O dziwo, ze spokojem zajął się tym Giovanni, co zdało się być przynajmniej intrygujące.

Plan nie miał być skomplikowany.

-Jak ja nie znoszę magii... – Powiedziała do siebie zmieniając opatrunki, siedząc w ciemnej izdebce.

O dziwo szycie Winga trzymało się dobrze, a rana goiła się bez zarzutów. Bardziej bolała ją zadra, której nie potrafiła uleczyć. Quereal nie żył.

Czuła pustkę.

Nie smutek, żal, rozpacz, nie chciała płakać, nic z tych rzeczy. Była wręcz dumna, że taki wspaniały żołnierz, dowódca, bohater wychował ją jak własną córkę, troszczył się o nią jak o własne dziecko, którego mieć nie mógł. Czuła się zaszczycona, że całą swą surowość i srogość kierował na jej wychowanie i czuła wdzięczność za owoce tego wychowania. Przepadł...

Pustka.

Wciąż nie mogła się pogodzić, że została sama.

To też nie było smutne, to było surrealistyczne, zupełnie absurdalne. Przez całe życie wierzyła, że może stracić rękę, nogę, wzrok, słuch, czy życie. Nie będzie widzieć, słyszeć lub czuć, ale Quereal zawsze będzie realny. Była pewna, że przeżyje wszystkich. Był jak filar, jak kolumna podpierająca budowlę, którą był cały jej świat... wszystko mogło przeminąć, nawet cywilizacja jej rodzaju, a Quereal i tak by przeżył. On był niezniszczalny... Zawsze wygrywał... Zawsze miał rację...

A teraz, zginął?!

Tak... – powtarzała sobie w głowie. – Zginął.

To była dziwaczna myśl...

Pustka.

Zawiązała świeże bandaże... Mocno zacisnęła.

Jest dobrze. Jeszcze kilka dni i ściągnie szwy.

W całym bałaganie niemalże zapomniała, by śledzić Sindeyę. Może powinna z nią porozmawiać i wyciągnąć informacje tyczące się jej konszachtów z paladynami. Jeśli rozmowa nic nie da, perspektywa użycia siły jak najbardziej pasowała...

Nie powinna o tym myśleć. Nie powinna nawet brać pod uwagę krzywdzenia Sindeyi, w końcu splamiłaby swój honor, ale zniknięcie Quereala nagle sprawiło, że opadły hamulce.

Kiedyś srogo by ją zganił za to jak potraktowała Sindeyę, a za ten cios w brzuch, posłałby ją na chłostę.

Wiedziała, że wkrótce nadejdzie największy trud, czyli konfrontacja nauk mistrza ze sobą... nową sobą... wolną.

Wstała i naciągnęła na siebie kombinezon, spinając go klamrami, paskami i rzemieniami. Dotknęła skroni i z zadowoleniem spostrzegła, że włosy rosną wolniej, nie musi znów golić głowy.

W jaskiniach włosy nie rosły prawie wcale, tu – jak szalone. To znaczy „jak szalone” z jej punktu widzenia.

Znalazła sobie szczotkę, gdy przeszukiwała domostwo. Podejrzewała, że był to dom, którejś z dziewcząt i jej rodziny, bo po cóż mężczyznom tyle przeróżnych kosmetyków i grzebyków... Po co w ogóle tyle kosmetyków i grzebyków?! Ona i jej rasa była naturalnie czysta jak i zadowalała się jedynie starannym obmyciem w wodzie pełnej soli mineralnych, dlatego nie rozumiała jak można smarować się śmierdzącymi pastami wyciśniętymi z podgniłych roślin i owoców lub po co komu tyle grzebieni skoro można mieć jeden, który się starannie i regularnie czyści.

Rozpuściła długie, czarne włosy i usiadła sobie na stole.

Chwyciła garść pukli... Były trochę zmierzwione, ale przynajmniej nigdy się nie przetłuszczały i były wytrzymałe.

Skalp z Nery Morite – marzeniem perukarza.

Uśmiechnęła się do siebie i zaczęła szczotkować włosy.

Do środka wszedł Wingo.

Chciał być dyskretny. Przyniósł jej miseczkę czarnej mazi.

-Co to? – Spytała, a chłopak prawie wyskoczył z butów.

Był za jej plecami, a mimo wszystko go usłyszała.

-Emmm... No tak, żeby się posmarować. To pył węglowy z oliwą, czy czymś innym bardzo lepkim.

Powoli się do niego obróciła.

Nienawidził gdy tak na niego spoglądała, zawsze w takich momentach chciał powiedzieć coś w stylu: „To nie ja!”

-To Baflin sklecił! – Powiedział prawdę, pomijając skromny fakt, że krasnolud zrobił to na polecenie chłopaka.

Zamknęła oczy uśmiechając się upiornie.

-Czekaj, czekaj Wingo... – Pokiwała palcem w powietrzu, jakby chciała sobie coś przypomnieć. – Czy wy, ludzie, nie macie przypadkiem takich wielkich ogrodów gdzie trzymacie zwierzęta różnego rodzaju z odległych zakątków świata?

-Tak...

-A czy ty przez przypadek z czegoś takiego nie uciekłeś?

Opuścił głowę i poprawił ułożenie drucianych okularów. Powoli wysmyknął się z pomieszczenia, tak by nie zwracać na siebie uwagi.

No i szkodnik załatwiony – powróciła do czesania długiej, czarnej kity.

Wingo zaś przeszedł przez trakt i przycupnął sobie w rozwalonej gospodzie, gdzieś na skrzyni. Wszyscy go olewają... Zero wdzięczności!

Chciałby być silny, wysoki i przystojny, umieć ścinać mieczem smocze łby... choć smoki nie istniały. Cholera, no to jakieś inne łby! I ratować przy tym piękne, rozwiązłe niewiasty. Chociaż być takim Giovannim, który wystarczy, że przejdzie i zaświeci wspaniałą srebrną szpadą w oczy i już ma co chce...

-Życie est tako nisprowiedliwe - odezwał się krasnolud siedzący obok, a którego Wingo nie zauważył. – Chop zamiar mo gut, robi kaj potrafi, a go ajmrem kaltej wody zliją... Ja...

-No...

-Ja...

Oboje westchnęli.

-A właściwie to o co ci chodzi?

-Ni wożne... – krasnolud wstał i odszedł. – Ale coby tak gut wongiel psuć? Kara bosko czeko. Jakby tu był jaki kamratny sztigar, to by mie w łeb piznoł i powiedzioł, że mom ała... Wongiel kruszić!

Poszedł gdzieś biadolić.

Wingo zauważył, że na miejscu gdzie do niedawna siedział Baflin, leżało jabłko.

Ech, dobry, stary krasnolud. On jeden się nim opiekuje, choć nie chce tego okazać.

Chłopak podniósł owoc i wytarł w rękaw... Cholera, umorusał jeszcze bardziej... W tym całym pośpiechu sam zapomniał wyczyścić swój strój.

Wyszedł z gospody, przez dziurę w ścianie.

Gdzieś tu stał baniak z wodą...

O, jest! Giovanni właśnie mył zakrwawione ręce tuż obok beczki, ulewając sobie wody na dłonie.

Rudzielec podszedł do szlachcica a ten powitał go wesołym uśmiechem.

-Można?

-Ależ pewnie chłopcze, wiecznie stać tu nie zamierzałem.

-Właściwie, to chciałem się o coś spytać.

-Aha?

-Skąd pan się zna na... – Wskazał czerwone od krwi ręce szlachcica, a potem na poletko obok którego leżało kilka zwierzęcych trupów z poderżniętymi gardzielami. – No... Na wytaczaniu krwi...

-Ach, o to chodzi. – Giovanni wyrównał kosztowny czarny kapelusz i przygładził czarny wąsik. – Kiedyś poznałem córkę rzeźnika... Była jedyna w swoim rodzaju, lecz by do niej dotrzeć, udałem, żem zainteresowany pracą w czeladzi... Wiesz chłopcze, jeśli chcesz zerwać rzadki owoc najpierw musisz go znaleźć, a potem długo wspinać się na drzewo, a droga jest ciężka, żmudna i wymaga wysiłku.

-No tak...

Szlachcic poklepał go po rudej głowie.

-Nie martw się... Przystojny to ty raczej nigdy nie będziesz, dlatego zrób wszystko by być bogaty... Wtedy same przyjdą.

-To trochę lekceważące dla kobiet, czyż nie? Tak na nie spoglądać?

-Ależ nie chłopcze! – Giovanni zrobił poważną minę i zatknął jeden kciuk za pas. – Dlaczegóż tak uważasz? To bardzo sprawiedliwa kolej rzeczy i bardzo fair. Zastanów się, każda kobieta wszak dąży, by mieć albo partnera, który spłodzi jej zdrowe, silne potomstwo, albo zapewni im dobrobyt. To naturalna kolej rzeczy kierować się dobrem dzieci. I dla nas jest to fair. Jeśliś nie łepski, toś przystojny i swoją pannicę zdobędziesz, a jeśliś nie przystojny, to cała praca w twojej głowie byś był bogaty. Może komuś się to nie podoba, ale materia to dla ludzi primum i nie mam się, że tak nie jest. Każdy z nas jest przede wszystkim egoistą, czy jawnie, czy skrycie, nie ważne. Ważne, że jest to pogląd szczery, jakikolwiek by nie był... Dlatego pracuj chłopcze, pracuj ciężko, bo będzie ci potrzebne dużo pieniędzy!

-Dzięki... – Wingo chciał mu nadepnąć na stopę.

-Oj... Żartowałem przecież.

Rudzielec podszedł do beczki i zanurzył w wodzie owoc. Umył starannie.

-Hej chłopcze. – Powiedział Giovanni i rzucił mu białą aksamitną chustkę. – Racz to zmoczyć to i zanieść naszej markotnej niewieście. – Wskazał na Sindeyę próbującą wytrzeć plamę na sukni...

Resztę już starła, ale ta jedna nie chciała schodzić, ta jedna na rękawie.

Siedziała sobie na ławeczce obok opuszczonej szopy.

Przeklęte plamy! Zwalczała je z determinacją i gniewem, szorując i szorując po jedwabiu. Martwiła się, że jeszcze przerwie materiał.

Na bogów! Jak bardzo chciała już się znaleźć w Lissen! Załatwi co ma załatwić, powróci do Deirunu i może przekona Ottona by z nią odpłynął z tego chorego lądu.

Wingo podszedł i miał coś powiedzieć, wyciągnął dłoń z wilgotną chustką, lecz ona zupełnie go zignorowała i tylko wyrwała chustkę z ręki, powracając do czyszczenia rękawa.

Wingo stał zmieszany.

Spojrzała nań z irytacją. To było jedno z tych słynnych pytających spojrzeń typu: „Czego chcesz padalcu?” Nie musiała nawet otwierać ust...

-Może mogę w czymś pomóc? – Starał się wyglądać na potrzebnego.

-A ty w ogóle cokolwiek potrafisz, poza gadaniem rzecz jasna?

Brak komentarzy: