Klip

piątek, 24 sierpnia 2007

Rozdział II - Czynnik logika cz.3

***

Kiedy Vasyl obudził się w środku nocy Numitora nie było w pokoju. Gdy zasypiał kilka godzin temu, gigant w czerni siedział sobie grzecznie w koncie, ale teraz gdzieś znikł. Drzwi zamknięte na rygiel od środka, okno zamknięte. To raczej niemożliwe by zamienił się w mgłę i wypłyną przez mysią dziurę w ścianie.

A może nadal śni? Może to jeden z tych snów, w których zdaje się śniącemu, że naprawdę się obudził, lecz coś uległo zmianie. Wtedy człowiek jest jednak otępiały, nie czuje, nie słyszy, a Vasyl czuł chłód powietrza, jego rześkość, rosę która zbierała się na grubej brudnej szybie okna wykończonego sosnowym drewnem.

Czuł słomę, którą wypchano biały lniany worek, na którym spał, czuł gryzący w szyję wełniany koc, choć był otępiały. To pewnie efekt przebudzenia i senności. Ostatnich kilka dni spędził z nerwami napiętymi jak postronki, nie pozwalając sobie na zmrużenie oka. Myślał o wielu sprawach, o Beatrice i Laurze i sam już nie wiedział, która prawdziwsza. Im bardziej Vasyl jednał się z Justusem, rodziła się w nim nowa istota, która nie była ani jednym ani drugim. Do tego stopnia czuł się odizolowany od obu osobowości, że chciał nawet przybrać nowe imię. Nie był żadnym z nich i żadna z tych obu kobiet w jego życiu nie znalazła miejsca w sercu nowej istoty jaką się stał. Nie kochał ich, pamiętał jedynie ich imiona i to że coś znaczyły, oraz kilka ważniejszych wspomnień z życia z partnerkami. Zawładnęła nim uczuciowa obojętność czego nie potrafił zrozumieć, ale i specjalnie nie czuł z tego powodu goryczy.

Tragiczny stan moralnego kaca, po którym w żołądku osobistego kodeksu etycznego nie zostają żadne treści.

Spróbował wstać przyzwyczajając oczy do mroku, wtem usłyszał kroki, liczne dudniące za oknem, na jednej z głównych alei. Kątem oka spostrzegł, że kordony żołnierzy nadal maszerują na zachód.

Natychmiast zerwał się z łóżka „trzeźwiejąc” momentalnie.

Otworzywszy okno, oparł ręce na parapecie wychylając głowę. Z trzeciego piętra zajazdu roztaczał się dobry widok na długą szeroką aleję pełną nieprzerwanie maszerujących żołnierzy, których hełmy i kirysy błyszczały w mętnym świetle ulicznych latarni.

Przyglądał się im uważnie, rozwierając szeroko usta. Nie miał pojęcia jak długo spał, ale tylu żołnierzy to chyba jakaś pomyłka... Może oni też sobie przystanęli na kilka godzin, a teraz wznowili marsz? Nie mógł sobie zdać sprawy skąd u Zaudrańczyków taka rychła reakcja.

Zaraz... Pułki jegrów - doborowych kuszników, dalej lekka jazda i te chorągwie zupełnie inne.

-Boże... – Mruknął do siebie będąc w osłupieniu. – Odciążyli nawet wschodnie granice...

Sztandary jakie niosły ze sobą oddziały poznaczono herbami wschodnich księstw cesarstwa lub doborowych eskadronów stolicy. Żeby zmobilizować taką siłę trzeba czasu! A to są siły nie strażnicze, lecz inwazyjne! Ktoś musiał to zaplanować na wiele tygodni wstecz. A może to gra pozorów? Przemarszu takiej potęgi nie da się ukryć, co więcej żadnych machin, żadnych balist, żadnych wozów z zapasami. albo ciągnęli je inną trasą, choć to raczej mało prawdopodobne, by wieść zapasy z dala od trzonu armii, albo to mistyfikacja...

-Co planujesz, cesarzu? – Spytał marszcząc brwi i zamykając okno.

-Szczerze wątpię, by to cesarz cokolwiek planował. – Odezwał się znajomy głos za plecami jasnowłosego młodego mężczyzny w mniszym habicie.

Błyskawicznie odwrócił się dysząc głośno. To był Numitor! Nie widział go, jego tam nie mogło być! Co prawda w drugim końcu pokoju panowała absolutna ciemność, to i tak by go zauważył.

-To ty? Co to za magia?!

-To żadna magia. Jeśli ktoś nie chce być zauważony, to zauważony nie zostanie. – Nagle w mroku coś się poruszyło.

On faktycznie tam był! Przez cały czas!

Ogromna sylwetka wyprostowała się i widział ją dopiero wtedy, gdy ta dawała oznaki życia. Sądził, że nie było go w pokoju, lecz obecność człowieka można zbadać i zaświadczyć nawet z zamkniętymi oczyma. Czuć zapach takiej osoby, słychać oddech, ledwo doświadczalne słuchem bicie serca, czy ciepłe wydychane lekko drżące powietrze lub chociażby szelest odzienia. Numitor potrafił zachowywać się jak „rzecz”, jak ściana i być może dlatego Vasyl go nie zauważył, choć mógł przysiąc, dać sobie uciąć dłoń, że przerośniętego towarzysza nie było w tamtym miejscu gdy się budził. Czasami miał wrażenie, że przebywa w towarzystwie samego diabła.

-Kiedy nauczysz się ode mnie kilku sztuczek, magia nie będzie ci potrzebna. – Kontynuował ogromny mężczyzna podchodząc do okna i pozwalając by światło z ulicy oświetliło część piersi zamkniętej pod warstwami gładkiej czarnej materii.

-Wiesz może, co mają znaczyć te regimenty? – Vasyl wskazał kciukiem za siebie, na ulice pełne maszerujących żołnierzy.

-Mogę jedynie spekulować. Niestety nie jestem w stanie wyciągnąć żadnych informacji tylko i wyłącznie z faktu przemarszu wojsk. Nie znam intencji tego zamiaru, a hipotezy jakie mnożą się w mej głowie póki co nie dostarczają pełnej wyczerpującej i co najważniejsze, pewnej odpowiedzi.

Młody jasnowłosy usiadł z powrotem na łóżku przyglądając się głowie Numitora ukrytej w mroku, gdzieś tam pod sufitem.

-Co chcesz przez to powiedzieć?

Gigant zamarł na chwilę w ciszy, po czym odetchnął.

-Że to fascynujące zjawisko...

***

Wingo gładził wygolony czubek głowy opuszkami palców. To całkiem dziwne uczucie, nie mógł zasnąć wiedząc, że z lotu ptaka wygląda jak pupa niemowlęcia otoczona rudymi kołtunkami kłaczków. Żadna z dziewcząt nie spojrzy na niego jak należy... Wszystkie teraz będą go brały za jakiegoś mnicha, czy bóg wie co... Choć z drugiej strony, może to i lepiej. Dotąd od razu brały go za zboczeńca, choć wcale nie miał złych zamiarów, miał brudne myśli, jak zwykle, ale zamiary jak najbardziej szczere i niewinne, ot chociażby zapytanie o drogę.

Pięść jej brata, męża razy dwa, ojca, wujka, z czego wujek zawsze był najgorszy. Nie wiedzieć czemu, ale wuj w rodzinie, to taki hetman w partii szachów. Jak wejdzie do rozgrywki, to nie ma zmiłuj. Na wuju zawsze można polegać, na wuja zawsze można liczyć, to najbardziej zaufana i otwarta osoba w rodzinie. Ciocia, nie bardzo - to zazwyczaj natrętna plotkara, która przyjeżdża ze świtą, lub bez w zależności od majątku i od razu chce wszystkich wycałować. Wlezie na salony, tudzież ogrody odciągnie gospodynię domu od obowiązków witania gości i zacznie to co potrafi najlepiej w towarzystwie – plotkować. Co innego wuj! Jak wuj przyjeżdża to od razu rąsia, rąsia, po kielichu, albo na kobity obściskiwać młodą latorośl okolicznych chłopów. Większość kolegów z akademii, koszar, czy od polowań, nie rozkręca tak zabaw i lokalnych festynów jak wujowie. Mieć wuja w rodzinie, to po prostu świetna sprawa. Ale nie daj boże z czyimś wujem zadrzeć... Nawet mnisia łysinka nie obroni. Niektórzy komedianci naśmiewali się, że niczym gniew pański w żyłach proroka, tak i w wuju drzemie wielka siła na zasadzie potencjału czekając na przebudzenie poprzez obrazę siostrzeńca, siostrzenicy, bratanicy lub bratanka co z resztą implikuje użycie wujowych pięści. Oj folklor ludzki potrafi prawić uśmiechy, co z resztą Wingo podziwiał w napiętej, acz zdystansowanej względem siebie, kulturze państw wyznawców Adrena. Ta miła samokrytyka była balsamem na wszelkie bóle i melancholie codzienności. Nie to co elfy, ordyńcy z dalekiego południa lub orkowie. Te istoty jak się chwycą pionu, to nie spoczną choćby świat się palił i walił.

Odwrócił się od ściany kładąc na plecy. Lubił spać na boku, ale kilka stóp dalej spała kobieta, co prawda nie tej samej rasy, ale jednak. To niesamowite, chyba od diety sałatkowej wyprzystojniał, albo po prostu los znów stroi sobie z niego żarty. Gdyby nie ona spałby sobie z czołem doklejonym do dech i pochrapywał wsysając w gardziel przelatujące pod nosem muchy.

Spojrzał na leżącą w bezruchu, plecami do niego, zupełnie cichą Nerę owiniętą peleryną. Wiedział, że nie śpi. Albo budziła się zawsze wtedy, kiedy on i odpowiadała zawsze w ten sam sposób na to samo pytanie adepta szkół magicznych: „Panienka śpi?”, „Nie...”

Ona zastanawiała się, czemu jeszcze nie pchnęła go nożem. Być może dlatego, że rudy chłopina, był tak fascynującym i nonsensownym zjawiskiem, że aż ją bawił, choć to i tak za mało by mogła to wyeksponować w postaci lekkiego uśmiechu. Gdyby wstawał, chrapał, krzątał się, mlaskał, szurał, tupał, pstrykał, gwizdał, czy coś przeżuwał, pewnie by się zdenerwowała, ale on po prostu budził się i bezczelnie pytał kogoś, kto mógłby zabić maga tysiąckroć potężniejszego od niego: „Panienka śpi?”

Zupełnie nie wiedziała jak na to zareagować. Pytał się tak szczerze i beztrosko, a w zasadzie z troską, tylko trochę inną niż ta do jakiej Nera zdążyła się przyzwyczaić, czy śpi... Nie potrafiła nawet zrozumieć, po co zadaje takie pytanie?! Co go to obchodzi?! Samo zastanawianie się nad aparatem intelektu i nad sposobem myślenia chłopaka, przyprawiało ją o mentalne konwulsje. Ta prostota i szczerość, do której nie była przyzwyczajona, była czymś tak oryginalnym, jak cyrkowe akrobacje dla pięcioletniego dziecka, które po raz pierwszy idzie zobaczyć występy na trapezie i tresurę dzikich zwierząt.

Otworzyła oczy, gdy przebudził ją przyspieszony oddech chłopaka z minutę temu. Teraz wpatrywała się w drewnianą ścianę marszcząc groźnie brwi.

Wingo zastanawiał się nad obecną sytuacją i przypomniał sobie, że ostatnim razem gdy spał z kobietą w jednym pokoju miał siedem lat, a kolejnego dnia mama oddała go do kolegium w Iverstadt... Mama. Chociaż nie... spał jeszcze pod jednym dachem z siostrą, rok później... Siostrą przybraną co prawda, ale siostra, nie siostra – kobieta i to się liczy!

A może to było rok wcześniej? Nieważne...

Leżeli tak sobie na osobnych łóżkach, dla Winga - niestety, dla Nery – niech będą dzięki Elebrianowi… i oboje zastanawiali się nad obecną sytuacją lub tym co przyniesie jutro. Wingo usłyszał, jak ktoś kilka pokoi dalej klnie po krasnoludzku przez sen, dodając co drugie słowo „Pieruna!”.

Cisza... Spokój... Wioska widocznie dawno w łóżkach włączając w to strażników „stojących” na warcie...

-Panienka śpi?

-NIE! – Krzyknęła zaciskając pięści.

***

Atmosfera odrobinę się rozluźniła, goście podjęli nowe tematy, a Cesarz wraz z Marszałkiem Koronnym udali się do innych kwater przedyskutować kilka ważnych spraw. Stary władca chciał ponadto odpocząć i ochłonąć. Choć lekarze zabraniali takich praktyk, udawał się do pokoju myśliwskiego, gdzie służba otwierała wszystkie okna, a on mógł pooddychać zimnym nocnym powietrzem.

Franciszek pewnie wsłuchiwałby się w muzykę jaka urzekła zebranych, gdyby nie fakt, że został w zasadzie sam i musiał jakoś okiełznać dwór. Lecz najbardziej smucił się obojętnością magnatów. Już zajęli się muzyką i zapomnieli o bożym świecie. Godzinę temu ich władcę paliły bóle, teraz najważniejsza jest uwertura do symfonii Bedricha Tvaroga, „Kupiona Wdowa”. Niech ich szlag!

A najgorsze, że on też tak samo postępował i tak samo myślał jeszcze tydzień temu na ostatnim bankiecie.

Ktoś dalej rozprawiał o jeździe konnej rozbawiając damy w stylowych sukniach dowcipnymi anegdotami. To znów ten poecina od siedmiu boleści!

Kordiana Steinera otaczały same piękności, które za piękności uchodzić mogły tylko w świecie makijażu, peruk i gorsetów, które wór gruzu potrafią ścisnąć do rozmiarów szmacianej piłki.

-Doprawdy, drogie panie, nie ma takiego jeźdźca na świecie, który by dzikiego mustanga z razu dopadł i bezbłędnie cały tor... A jednak. – Uśmiechnął się unosząc kryształowy kielich pełen białego wina. – Jest taki jeden, choć to się niewiarygodne zdaje i mnie samego nauczał.

Kobiety stojące w kółeczku westchnęły z wrażenia.

-Mówisz, panie, o księciu południa? – Wtrąciła zaskoczona arystokratka w kremowej sukni.

-W rzeczy samej. To jeździec jakich mało. Na moich oczach, bom sam był świadkiem, tego odważnego czynu. Wskoczył na grzbiet dopiero co pochwyconego konia i przeskoczył nad wszystkimi przeszkodami bez trącenia ani jednej poprzeczki.

-Też mi coś... – Rzekł młody książę wstępujący między zebranych. – Panie Kordianie, a cóż to za osiągnięcie? To chłopi z naszych stepów na północy kraju, od dziecka takie sztuczki znają.

Poeta próbując podkopać autorytet następcy tronu uśmiechnął się do dam i parsknął uprzejmie.

-Och chciałbym, książę, żeby był ktoś w stanie potwierdzić wasze zdanie.

Chciał podziękować poecie, że stworzył mu wymarzony pretekst do zaprezentowania należytej postawy.

-Ależ, panie Steiner... Ja chociażby mogę taką błahostkę udowodnić. – Na te słowa kilkanaście par oczu zmierzyło księcia ze zdziwieniem. – Nie wypada mi wszak pałać się rzemiosłem chłopstwa, ale żeby ze szlachetnej linii się wywodzić i byle chłopom nie umieć sprostać? Pan raczy żartować, panie Steiner.

Poeta chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo Franciszek Leopold dziarsko wyrwał rozpraszać tłum i wysoko wznosząc dłoń z własną szklanicą wina, przemówił dumnym głosem.

-Tutaj, pan Kordian, drodzy goście, świadczy, że wielki to wyczyn dosiąść dzikiego wierzchowca i bezbłędnie przejechać po konkursowym torze. – Mówił pewny siebie. - Ja jednak sądzę, że to sztuczka dla dzieci, którą pastuchowie potrafią bezbłędnie wykonać, a pan pisarz zachwala takie dzieła jakoby to były czyny zuchwałe i jedynie bohaterów godne.

-Bo to racja, mój książę. – Wtrącił rozbawiony hrabia wstający od stołu. Żuł winogrono gładząc się po posiwiałej bródce. – Niewielu takich czynów potrafi dokonać.

-Panie hrabia! – Zaśmiał się głośno Franciszek. – To widać pan rzadko się swej służbie przypatrujesz, a i ludu naszego nie znasz. A choćby i ja taką sztuczkę potrafię, choć to dla mnie nic specjalnego.

-Jakże to, książę? Potraficie takiego cuda dokonać?

-Cuda?! Byle chłop pana, panie hrabio, takich trików nauczy za dwa szylingi. Mogę jutro wszystkim państwu zademonstrować. – Zaśmiał się Franciszek podkręcając wąsik. – Z ranka, przed drugim śniadaniem, co państwo na to?

Sala odpowiedziała mu życzliwym potakiwaniem w postaci skinięć głów, skłonów, tudzież wznoszonych toastów.

O to mu chodziło. Nie ważne jak działasz, co robisz, czy jakie podejmujesz decyzje, ważne by zachowywać się jak władca. Recepta na magnaterię... pozór. Oczekiwali tego jak psy kiełbasy, jak konie owsa, jak kusza myśliwska gnającego pośród traw szaraka.

-A potem zapraszam państwo na polowanie, bo zapewne ustrzelenie niedźwiedzia samotnym pociskiem, to dla pana, panie Steiner, także wielki wyczyn. – Popatrzył pogardliwie na poetę, który malał w oczach towarzystwa z każdą chwilą.

-Słyszałem, że pańska siostra - kontynuował Franciszek – Melisa w wieku lat dziesięciu zabiła wilka.

-To prawda, książę, lecz nie widzę...

-Tylko nie mówcie mi proszę, panie Steiner, o tym jak to „wspaniały książę” Yaganu uczył was jak ustrzelić jabłko leżące na stole, bo im więcej słyszę relacji o tych „dziecinnych” sztuczkach, tym bardziej znudzony się czuję. – Bagatelizował sprawę jak mógł, co niezwykle przypadło do gustu obserwatorom. - Mała dziewczynka z rodziny pana w wieku kiedy to nie miała za bardzo czym oddychać, pozbawiła życia szybkie i zwinne zwierze jakim jest wilk, po stokroć niebezpieczniejszy od niedźwiedzia, który jest wszak celem znacznej masy. Z niej winien był pan, panie Kordianie, brać naukę, chyba że to wstyd uczyć się od młodszej siostry, która to lepiej wprawna w kuszy niż książę południa.

-Niech tak będzie, panie. – Poeta skłonił się uniżenie przed pozycją jaką Franciszek wywalczył sobie czystą arogancją. – Z chęcią przyjdę na jutrzejszą lekcję.

Teraz ważny moment... Jak obrócić ten sarkazm?

Już wie!

-Niech pan tylko weźmie, panie Steiner, ze sobą papier i pióro z kałamarzem, nie chcę bowiem, by zmarnował pan czas jedynie na uczestniczenie w spektaklu. – Uśmiechnął się do poety. – Oczekuję soczystego sonetu.

Zanim pisarz wymyślił ripostę, książę rozkazał maestrowi zagrać jakiś weselszy i szybszy utwór tylko po to by żwawsze wyższe nuty zagłuszyły chcąc, nie chcąc ewentualną wypowiedź rywala w słownej rozgrywce.

Książę zniknął w tłumie, a wielu arystokratów i pomniejszych magnatów gratulowało mu przemowy dodając jedynie, że z niecierpliwością oczekują jutrzejszego pokazu umiejętności, których notabene Franciszek nigdy nie sprawdzał. Był dobry w konnej jeździe i wprawny w obsłudze kuszy, ale cóż... do zuchwałych świat należy!

Gdy dotarł pod ścianę przybiegł doń Edmund dysząc jak sprinter po przełajowym biegu.

-Franciszku! – Złapał go za ramię. – Wybacz te słowa, ale... postradałeś zmysły? – Spytał szeptem.

-Przygotuj Salahida, jutro na nim pojadę. – Odparł spokojnie nie zdradzając emocji.

Edmund otworzył szeroko oczy z trudem przełykając rozkaz przez gardło.

-Cesarz zabronił ci zbliżać się do niego! Ten koń jest szalony... kiedy ostatnio...

-Tak, wiem Edmundzie. Nie musisz mnie oświecać oczywistościami.

-Ale...

-Lepiej mi powiedz, czy mnie słyszała.

Przyjaciel popatrzył na księcia nieco zdumiony nie wiedząc do czego ten zmierza.

-Kto, Franciszku?

-Nie udawaj, Edmundzie. Wiesz o kogo chodzi...

Sługa księcia próbował się uśmiechnąć, lecz wyszedł mu jedynie komiczny grymas. Nie wiedział co zamierza następca tronu, choć w jego oczach wyczytał podstęp. Na pewno nie dosiądzie Salahida, na tym ogierze sama śmierć bałaby się jeździć... Coś planuje, a może życie mu niemiłe? Nie wiedział, doprawdy nie wiedział i nie miał zamiaru pytać, bo książę i tak nie pisnąłby słowa, jak zwykle gdy planował coś na granicy prawa, zdrowego rozsądku i rad ojca.

Edmund przechylił lekko głowę spoglądając zza przyjaciela, na damę stojącą kilka metrów dalej.

-Stoi na balkonie sama i patrzy na ciebie kontem oka.

-Słuchała?

-Wszyscy słyszeli... Ale chyba nie chcesz na serio...

-Edmundzie, chce czy nie chce to nieważne. Obiecałem, więc muszę, nie ma odwrotu i to najlepsza motywacja.

-Masz jakiś plan, prawda? – Edmund złapał księcia za ramię, gdy ten chciał się oddalić. – Jeśli cesarz się dowie...

-Spokojnie, Edmundzie. – Książe poklepał przyjaciela po dłoni uśmiechając się szyderczo. – Spokojnie...

Młody sługa rozumiał, że to oznaczało „tak, mam plan”, a przynajmniej miał nadzieję, że należycie rozpoznał przekaz. Franciszek za każdym razem uśmiechał się w ten sposób, gdy planował coś specjalnego i niebezpiecznego. Na nieszczęście połowa z jego planów nigdy nie wypalała... W razie czego będzie uciekać gdzie pieprz rośnie.

Franciszkowi idącemu w stronę balkonu służba dolała wina.

Był zadowolony ze swojego wystąpienia, postępował zgodnie ze wskazówkami jakie niegdyś dała mu świętej pamięci matka.

Kierowanie magnatami przypominało wodzenie pociesznego szczeniaka kawałkiem kiełbasy. „Oni chcą w tobie widzieć wartości, Franciszku, czuć, że jesteś księciem, choćbyś nim nie był” – mawiała.

Musiał prezentować się jak władca, zachowywać jak władca, bo szlachta nie posłucha wodza nawet najbardziej zaznajomionego w gospodarce, polityce i dyplomacji, jeśli ten miast wytwornych strojeń przyodzieje lniane chłopskie łachy. Zachowanie jest jak ubiór, tyle że oddziaływanie zdaje się być silniejsze. Dosyć prosta recepta na magnaterię, choć uciążliwa, a przynajmniej tak sądził książę, który nie lubował się zbytnio w „krzyczeniu”. Ich trzeba przekrzykiwać z dumą w głosie, a niekiedy i z przesadną pychą.

Izabela Karolina stała sama na jednym z otwartych balkoników, opierając jedną dłoń na wysokiej marmurowej barierce. Stała tyłem do Franciszka spoglądając z góry na stolicę cesarstwa skropioną licznymi światełkami latarni i świec, aż po horyzont. Równo przycięte włosy rozwiewał jej lekki chłodny wietrzyk, ciągnący z zachodu.

Książe zbliżając się do młodej arystokratki w prostej, a za razem wytwornej sukni, zebrał jeszcze jedną lampkę wina od sługi niosącego tackę z trunkami.

Przeszedł przez odrzwia wysokie na blisko cztery metry, prowadzące na skromny balkonik i stanął u jej boku. Poczuł się o wiele lepiej odetchnąwszy chłodnym świeżym powietrzem.

-Tam na zachodzie panny ojczyzna... – Zaczął zwracając na siebie jej uwagę. – Rozumiem, że musi być pannie ciężko?

Podał jej jedną z kryształowych szklanic, gdy ta odpowiedziała mu uprzejmym uśmiechem.

-Za ojczyzną nie tęsknię, choć winna jestem sprostować... Nie tęsknię za tym czym się stała – odpowiedziała po chwili namysłu. – Raczej za „rodzinnymi stronami”, wasza wysokość.

-Mam nadzieję, że znajdziecie wraz z ocalałymi miejsce na naszej ziemi. I gdyby było cokolwiek, co w mocy ludzkiej pozostaje do uczynienia, by ulżyć w żalach, proszę byś się panna nie krępowała. Służę pomocą.

Wykonała przed nim nieznaczny skłon.

-Dziękuję, wasza wysokość. Czuję się zaszczycona okazaną mi gościną.

-Rad bym był, gdyby panna zgodziła się przybyć na jutrzejszy pokaz jazdy. – Zmienił temat.

-Ach, tak... Oczywiście, że przybędę.

-Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale mam w tym cel.

Izabela uśmiechnęła się do niego w trudny do odszyfrowania sposób. To nie była wzgarda, nie uprzejmość, też nie uśmiech szyderczy, po prostu tajemniczy. Na tyle tajemniczy, że na chwilę zbił go z tropu.

-Zauważyłam, wasza wysokość, że nie lubicie poetów.

Teraz to on się zaśmiał.

-Ależ skąd, nie w tym rzecz. Co prawda wielu z nich mnie denerwuje, a szczególnie ten Steiner.

-Cóż jest takiego denerwującego w poetach?

-To przeważnie kłamcy, którzy zawsze opisują to co im się zdaje. Piszą o wojnie, choć jej nie przeżyli, tworzą wiersze o mistrzach fechtunku, choć szpady w dłoni nie trzymali lub choćby miecza. Prawią o cnotach, a sami są najgorszej miary rozpustnikami.

-A poezja miłosna? – Wtrąciła towarzyszka upijając odrobinę wina.

-Cóż...

-Każdy może przeżywać emocje na sposób różny, a oni oddają je w sposób wierny, nieprawdaż książę?

-To prawda, choć...

-A zatem skoro w innych dziedzinach kłamią, a o miłości piszą prawdziwie, czyż to nie jest poetyckie powołanie i jego cel? – Przerwała Franciszkowi w taki sam sposób w jaki on przerwał Kordianowi Steinerowi. – Czymże jest fechtunek i jazda konna dla obrazu pióra, a czymże niepoznawalne oczyma uczucia? Obraz przepisać w obraz to nie sztuka, lecz poznać coś przez dotyk serca, jak ślepca dłonią piękną rzeźbę, a oddać piórem na pergaminie to wyczyn zakrawający o dzieło najwyższe, zgodzisz się ze mną, wasza wysokość?

Nie wiedział jak odpowiedzieć. Po raz pierwszy rozmawiał z kobietą, która nie potakiwała i usłużnie kiwała głową, lecz „śmiała” odpowiedzieć... Spojrzał w te głębokie oczy Izabeli Karoliny z bliska i niemal się w nich zatracił.

-A... Tak... Prawda... – Jakoś, z wielkim trudem wycedził przez zęby.

-Czy zatem dla takiej sztuki nie warto ich cenić? Obawiam się, że zbyt surowo oceniasz mistrzów liry, książę.

-Wybacz mi, pani, lecz pan Kordian w pełni sobie na to zasługuje. Cokolwiek tworzy i jak nie tworzy jest nadal grubiańskim egocentrykiem sypiącym na lewo i prawo zmyślonymi sensacjami.

-Nikt nie jest doskonały, wasza wysokość... – Zaśmiała się by zwrócić na siebie jego uwagę. Znów spojrzeli sobie w oczy. – Nawet my...

Oboje upili wina z kryształowych kielichów wsłuchując się w muzykę płynącą z wnętrza sali balowej. W tej konkretnej symfonii, w tonacji G-dur, dominowały łagodne brzmienia instrumentów smyczkowych.

-Proszę o wybaczenie – zaczął następca cesarskiego tronu – lecz winien jestem sprostować, pani, co miałem na myśli mówiąc o jutrzejszych zamiarach.

-Ależ nie musisz, wasza wysokość...

-Muszę. – Przerwał jej. – Przepraszam, lecz nie chcę byś pani widziała we mnie pyszałka, co to dowodzić musi swych przekonań trikami przed widownią. wiem, że tak to wygląda i dobrze, bo dworzanie z tych stron tylko tego oczekują...

Zdawała się być mile zaskoczone jego wytłumaczeniami. Zamieniła się w słuch.

-Gdybyś miała, pani, spędzać czas na komnatach, dzień niepotrzebnie zacząłby się dłużyć, dlatego zaraz po jeździe, a przed polowaniem, znajdę dużo czasu na świeżym powietrzu, a rozmowa w lasach i pięknych plenerach jakich kilka godzin jazdy na wschód jest pod dostatkiem, na pewno umili pani dzień bardziej niż sucha dysputa w dusznych korytarzach.

-Ach, zatem to pretekst? – Spytała, udając zaskoczoną.

-Nie do końca, bo i dobra zabawa. Ale jeśli, pani, mi nie wierzysz, nie musisz oglądać jutrzejszego występu, rad bym jednak był, gdybyś przybyła.

-Rozumiem, książę... Zatem mogę przyjechać na pokaz i poczekać sobie aż się skończy nie zasiadając na widowni? Kto wie, może i tak zrobię...

Igra z nim! Niemożliwe! Franciszka przeszył zarówno skurcz gniewu, iskra upokorzenia, jak i dreszczyk emocji. Serce zabiło mu szybciej, a na szyi jął perlić się pot choć na balkonie, w świeżym powietrzu, niepodzielnie panował chłód. Czuł jak temperatura jego ciała wzrasta i jak łomotanie w piersi niesie się echem przez gardło.

Upił wina.

-Wasza wysokość... – Chciała coś rzec.

-Franciszek. – Przerwał jej młody książę.

Nastąpiła odrobinę krępująca cisza zanim arystokratka otrząsnęła się przełknąwszy ślinę i uśmiechnęła się do rozmówcy.

-Izabela. – Rzekła już pewniejszym głosem unosząc nieznacznie prawą rękę.

Książę ujął jej palce i ucałował dłoń, wykonując szarmancki skłon.

***

I jego ktoś dla przekory nazwał magiem, a może wszystko przez ten ciuch? Chyba mistrz Eliasz miał rację, żeby nie ruszać się z domu, tylko terminować pierwej u drwala, kowala, czy jakiegoś innego mięśniaka, co by swojego czeladnika w razie czego ochronił i pomógł nabrać siły w ramionach, choć gdyby miał córkę, to sprawa wyglądałaby gorzej. To było najgorsze, mistrz rzemiosła z córką. Cios w pysk co czwartek to minimum średniej miesięcznej.

Taki był z niego mag, co z marchewki - sandał. Ciężka cholera!

Może magiem nie jest, ale na pewno jest czarodziejem, o tak, czarodziejem jakich mało. Specjalizacja – znikanie kosztownych przedmiotów i sztuczki matematyczne, które potrafią przekonać sprzedawcę, że za kupienie jednego jabłka, powinien dopłacić klientowi równowartość przynajmniej dwóch takich samych owoców.

Noc, środek nocy. Dla Winga to była „najnocniejsza” noc spośród tych jakie zaobserwował w życiu. Poniekąd dlatego, że spędza ją na wsi, a na wsi zawsze jest tak ciemno. Nie ma tu latarni i licznych oberży gdzie światła nigdy nie gasną, jak na przykład w miastach. Co prawda poprzednie dwie noce spędził pod gołym niebem, ale tam były drzewa i ten świecący księżyc, od którego cholery można było dostać. Równie dobrze można położyć się przy oliwnej lampie! Gdyby nie mnisi kaptur, ostatnich dwóch nocy Wingo w ogóle by nie przespał.

Chyba czas poszukać jakiegoś drzewa... Pęcherz upomina się o swe naturalne prawo do ulgi.

Cherlawy rudzielec uniósł się siadając na łóżku. Zlokalizował buty i zaczął je zakładać, gdy Nera, czysto profilaktycznie, wyrwała spod policzka poduszkę i nakryła sobie nią głowę. Zaciśnięte pięści dygotały jej ze zdenerwowania.

Adept magicznej szkoły powstał ziewając i mlaskając. Kierując się w stronę drzwi, zatrzymał się na chwilę przy swej skórzanej torbie stojącej na komódce. Zanurzył weń chude palce szukając jakiś jeżyn, lecz...

-Marmolada... – Mruknął z obrzydzeniem, wyciągając dłoń utaplaną w musie z leśnych owoców.

Odsunął rygiel w drzwiach głośno ziewając i wyszedł.

Kiedy zamknął drzwi Nera z ulgą odetchnęła.

Ruszył przez ciemny korytarz w stronę schodów prowadzących do głównej sali jadalnej. Szurał nogami po skrzypiącej drewnianej podłodze. Był strasznie zaspany, spał co prawda i przebudzał się co chwila, ale on tak miał zawsze i nie to było problemem. Łóżko w tej gospodzie było nadzwyczaj wygodne i nie wiedział doprawdy czemu jego pokojowa towarzyszka nie może spokojnie zasnąć, tylko ciągle leży na czatach. Miło z jej strony, że go pilnuje i jest zawsze w gotowości do obrony, jednakże mogłaby się trochę zdrzemnąć, co jej szkodzi?

Dotarł wreszcie do schodów i zaczął po nich schodzić. Były wąskie i wytarte, jak to schody w wiejskiej gospodzie. Cóż poradzić... Nic, zejść i już.

Schodził i schodził, a droga nie miała końca. Schodów dorastało i dorastało, coraz więcej i więcej.

Wtem się otrząsnął i otworzył oczy spostrzegając, że nadal stoi na piętrze i nie dał ani kroku. Od tego przysypiania kiedyś się zabije, jak zwykle przez czysty przypadek.

Żeby nie przysnąć w trakcie, zbiegł po stopniach szybkim truchtem. Co by było gdyby uciął sobie drzemkę w połowie drogi, stracił równowagę i zleciał na zbity pysk? Pewnie nic, poza faktem, że miałby zbity pysk.

-Jakiż ja jestem błyskotliwy... – Ziewnął zadowolony z siebie, wstępując do opustoszałej sali jadalnej.

Prawie opustoszałej, albowiem przy dwóch samotnych świecach podwieszonych pod sufitem, na których jeszcze tańcowały dwa skromne płomyczki, po sali włóczyła się córka gospodarza z miotłą, zmiatając kurz, piach i resztki jadła z podłogi. Przy drzwiach na zaplecze tęgi gospodarz, zaczesując jeden z niesfornych wąsów za ucho, przeliczał dzienny zarobek, sprawdzając jakich warzyw i mięsiw trzeba dokupić i po jakie trunki posłać do piwnic.

Dziewczyna spojrzała na chwiejącego się mnicha, który przecierał co chwilę zmrużone oczy i wskazała mu „kierunek”, za co chłopina podziękował uśmiechem, skinieniem głowy i ziewnięciem w jednym momencie.

Wyszedł przez drzwi stając na głównym placyku wsi... Niby miasteczka, ale w porównaniu do prawdziwych miast jakie leżały na południu i w centrum kontynentu to „miasteczko”, było niczym szpileczka zestawiona z rycerską kopią... Takie niezauważalne „fiu-bździu” i pod względem ilości mieszkańców i pod względem zajmowanego terenu.

Stał na błotnistym trójkątnym placyku. Od lewej do prawej długi trakt biegnący wzdłuż brzegu jeziora, a przed nim prostopadle ułożona alejka, przy której nawpychano warsztatów rzemieślniczych i krytych strzechą niskich chałup. Wszędzie suszą się cuchnące sieci, a i „rżnięte” na odwal się, rybackie łodzie, miast na plaży, wywalone tu i tam. Dziwni ludzie.

Obszedł długi budynek gospody oraz scalone z nim stajnie, w których progu dziarsko stał na czatach i prężył pierś mięsisty drab – kochany syn gospodarza.

Skręcił za stajnię i zauważył drewniany wychodek. Przemyślawszy ile i jakiego pokroju osób zeń korzysta podziękował Panu Sądu, że nie musi sobie ulżyć bardziej treściwie. Jął szukać jakiegoś drzewka. Namierzył skromnego badyla rosnącego przy starej szopie i podreptał w tamtym kierunku.

Stanął sobie pod drzewkiem i podwinął habit, rozsupłując sznur w wełnianych portkach. Kilka minut ledwo przytomniej operacji... I wielkie donośne „Ufff...”

Zagłuszył nawet świerszcze odgrywające swoją symfonię w gąszczu nadbrzeżnej trzciny oraz sowy przyglądające się mu z dachów i drzew.

Za dużo piwa...

Kiedyś przed wykładem, jeszcze w akademii, wypił kufel zimnego portera... Kolega stawiał to nie wypadało odmówić, tyle, że wykład trwał trzy godziny, a nie powinno się wychodzić wcześniej. Toż to obraza dla profesorów...

A potem szukali dowcipnisia co narobił do skrzyni z mapami.

Dobra... Skończył.

Teraz tylko zasznurować portki i można wracać.

Co za ulga, od razu lepiej. Zrobiło mu się tak dobrze, że najchętniej położyłby się tu, na ziemi i spał.

Obszedł stajnie przysypiając. Głowa co chwile opadała mu w dół, przypominał pijanego dzięcioła, który po ciężkim „festynie” wraca do roboty.

Podszedł do drzwi karczmy zamykając oczy. Ziewną wysuwając przed siebie rękę, lecz nie mógł znaleźć uchwytu od drzwi. Machnął w powietrzu dwa razy łapskiem od niechcenia licząc, że złapie za prowizoryczną klamkę i w końcu chwycił klamkę... Niezwykle ciepłą i miękką „klamkę”.

Uniósł głowę rozsuwając powieki i zauważył, że stoi przed nim czerwieniąca się córka gospodarza. Spojrzał na swą dłoń i w jednej sekundzie oprzytomniał, odskakując dwa metry w tył i unosząc ręce wysoko do góry.

-Ja nie chciałem! Przepraszam!

Dziewczyna pisnęła mrużąc oczy.

-Tatko! Ta świnia mnie obmacuje!

W drzwiach pojawił się barczysty gospodarz zaciskając łapska na drewnianym tłuczku. Groźnie kroczył przed siebie z bojową miną. Ze stajni wybył jego syn, a Wingo zaczął rozglądać się czy w okolicy nie ma jakiegoś wujka. Pal licho męża, męża się i tak nie czuje, bo zazwyczaj po bracie i ojcu ciało ogarnia błogosławiony bezwład i utrata przytomności, ale wuj wali wtedy, gdy dochodzi się do siebie.

-Rośko! Łapaj drania!

Wielki chłop jak się nie rzucił na biedaka, tak Wingo zdecydował, że nie warto protestować, bo w tej mniszej kiecy i tak nie ucieknie, a jak go rozzłości to gorzej po gębie dostanie.

Wielkolud dorwał cherlawego rudzielca unosząc go w powietrze.

-Ojciec, prać?

-Prać.

-Czekaj! – Kwiknął chłopak zasłaniając twarz ręką, gdy barczysty syn karczmarza wziął zamach naprężając biceps tęgi jak bochen chleba. – Chyba nie uderzysz zakonnika?!

Mięśniak zrobił głupią minę, która pewnie świadczyła o procesie kontemplacji w jaki Rośko popadł.

-Ojce, kiedy mie się nie godzi kościołowego po mordzie stemplować.

Gospodarz splótł ręce na piersi.

-A godzi się to zakonnikowi, Hanuś, twoją siostrę obmacywać? A godzi to się synkowi tatusia nie słuchać jak tatuś cnoty siostry twojej chce bronić, a?

-To się nie godzi. – Odpowiedział grzecznie mocarz.

-No to prać.

Rośko uśmiechnął się do Winga najbardziej upiornie jak potrafił i już miał grzmotnąć go w twarz, kiedy rudy chłopina wpadł na pomysł. Dosyć tego poddawania się! Tym razem będzie walczył.

-Pokrzywa! – Krzyknął i ujął dłońmi ramię trzymające go za fraki.

Jął skręcać skórę olbrzyma, usiłując sprowadzić nań „ból”, lecz nic z tego nie wyszło. Rośko zupełnie zaskoczony reakcją chłopaka, starającego się wyrządzić mu krzywdę, popatrzył na niego jak na wariata.

Cholera, nic nie wychodzi... Już wie!

-Szczypawa! – Krzyknął chwytając oprawcę za policzki.

Chciał go uszczypnąć, ale nie mógł, mięśnie pod skórą chłopa były twarde jak skała, twardsze niż kości Winga.

-Kauczukowe uszy! – Warknął i chwycił oniemiałego Rośka za uszne małżowiny ciągnąc ile sił.

Mocny skurczybyk... Nie daje się.

-Kręcinos! – Złapał za masywny nochal syna gospodarza próbując go jakoś wykręcić, zwichnąć, czy bóg wie co z nim zrobić. Próbował, nie poddawał się, jednakże wkrótce stracił siły. Chcąc pokonać przeciwnika za bardzo się zmęczył... Chyba będzie musiał spotkać się ze śmiercią.

Rośko nie uderzał, po raz pierwszy spotkał typa, który miast walczyć wolał zrobić mu masaż twarzy.

Dla Winga chwila zamyślenia była błogosławieństwem. Olśnił go pewien pomysł.

-Dziadek do orzechów! – Krzyknął wykonując potężny wymach nogą.

Rośko otworzył szeroko oczy tracąc dech w piersiach. Wpierw zbladł, potem posiniał, by w końcu zalać się purpurą i wypuścić mnicha.

Wingo wylądował na ziemi i zerwał się do ucieczki, gdy syn karczmarza runął na glebę łapiąc się za krocze.

-Rośko! – Krzyknęła dziewczyna dopadając powalonego brata.

Gospodarz niemalże strzelił parą z uszu rzucając się w pościg za mnichem.

-To był wypadek! – Wrzeszczał rudzielec wbiegając za róg gospody.

Czemu nikt mu nie wierzy?! Nie zrobił tego specjalnie!

Ślepa uliczka! Niech to szlag!

Pełno skrzyń, beczek i stara dwukółka stojąca pod oknem. Cóż, przynajmniej po tym gospodarz nie wlezie.

Jął wspinać się po skrzyniach, wplatać palce między dechy, skorzystał nawet z wiszącej obok sieci. Tam wyżej jest okno, gdziekolwiek prowadzi, nieważne. Ważne, że odłoży ból na kilka minut, a to zawsze lepiej niż ból od razu. Dobrze, że okno jest otwarte, może to jakiś składzik, albo co.

Był już w połowie drogi wisząc na ścianie jak pająk rozpłaszczony butem.

Wtem zza rogu wyleciał gospodarz, nie mógł go sięgnąć, więc zaczął szukać wideł. Pamiętał, że gdzieś tu je uwalił. Wingo chwycił już parapetu i zaczął się po nim wciągać.

Gospodarz znalazł widły, lecz było już za późno, chłopak w połowie wpełzł do środka machając nogami. Wykonał jeszcze niezdarny fikołek i zniknął w ciemnościach.

***

Rudzielec wylądował na miękkim łożu, bardzo miękkim i wygodnym. Oczy powoli przyzwyczajały się z powrotem do bezgwiezdnej ciemności. Wpatrywał się w sufit zastanawiając, czy może zerwać się i wybiec zanim wpadnie gospodarz i przebije go widłami, czy może poleżeć sobie na tym wygodnym łożu i troszeczkę odpocząć nim nadejdzie nieunikniony lincz.

Chyba jednak nad wygody ceni życie. Postanowił się zerwać, lecz w tym samym momencie objęła go delikatna kobieca ręka.

Jak porażony piorunem zesztywniał w jednej chwili powoli przekręcając głowę na bok.

Po jego prawicy leżała śpiąca elfia dama nakryta jedwabnym woalem. Spała, a jasne włosy roztaczające kwiecistą woń spływały wzdłuż jej pleców. Śniła o czymś przyjemnym, co Wingo mógł wyczytać z ułożonych w uśmiechu ust.

Zaczęła go gładzić palcami po policzku.

Nie jest dobrze!

Bardzo, bardzo źle!

I co teraz?! Co teraz?! Był bliski łez. Osoba otoczona protektoratem paladynów, to ważna osoba, a kimże on jest? Fajdłapą i największym pechowcem pod słońcem! Utną mu za to łeb i to w najlepszym przypadku! Co go może czekać? Rozerwanie przez pięć koni, pal, lub stos... To i tak te łagodniejsze kary.

Boże! Co za pech!

Ujął jej rękę najdelikatniej jak potrafił i powoli uniósł.

Dobrze! Udało się.

Nogi ściągnął z prześcieradła zostawiając nań ślady z błota.

-Pieruna! – Zagrzmiał ktoś przez sen z sąsiednich pokoi, a piękna długoucha mruknęła krzywiąc się.

Baflin, milcz!

Sukces... Stopy dotknęły podłogi. Zaczął przekręcać całe ciało zsuwając się kawałek po kawałku z łóżka. Wyglądał dosyć komicznie leżąc łopatkami na łóżku, dłońmi unosząc rękę śpiącej kapłanki, a resztę torsu i nóg dźwigając na ugiętych nogach prostopadle do krawędzi łóżka. Zaczął tracić równowagę, bolały go łydki, a ten prowizoryczny „mostek” długo nie wytrzyma.

Nagle ręka kobiety wyśliznęła się mu z palców i upadła na szyję chłopaka. Długoucha przytuliła się do obejmowanej głowy, jakby ta była poduszką. Gdyby Wingo miał na imię Jasiek, scena miałaby jakiś sens, ale tego z każdą sekundą ubywało. Nie miał już siły utrzymywać się w takim stanie. Jął machać dłońmi pod tyłkiem szukając jakiegoś taboretu, stołka, czy czegoś na czym mógłby oprzeć część siebie.

Nic z tego! Szlag!

Kątem oka zauważył stojące pod ścianą krzesło, na którym leżała perłowa suknia. Oj będzie miał ostro przegwizdane jeśli ją ubabrze. Chwycił czubkami butów nogi krzesła i zatrząsł nim, a suknia zsunęła się na podłogę. Wyśmienicie!

Przysunął mebel troszkę bliżej i położył nań buty.

Nareszcie ulga... Łydki mogą odpocząć... Ale nie czas na to! Ucieknie to sobie odpocznie!

Oparł jedną piętę na ścianie i zaczął po niej „dreptać” zginając się niemal w pół. Dotarł w końcu nogami do okna i wywiesił tyłek za parapet. Twarz miał ułożoną dokładnie odwrotnie do śpiącej obok kobiety, która ciepłymi tchnieniami pieściła nieświadomie jego ucho.

To jest normalnie jakaś zgrywa... – pomyślał sobie.

Wtem usłyszał jak schodami na końcu korytarza bieży ku drzwiom przynajmniej dwójka mężczyzn stawiając ciężkie długie susy.

Wingo zamknął oczy, przełknął ślinę, po czym odepchnął się dłońmi od łoża wyginając głowę w tył, tak by ręka pięknej długouchej mogła się ześlizgnąć po jego brodzie. Zarzucił nogami w powietrzu i jak przeważona z jednej strony dźwignia, wyfrunął za okno.

Rozległ się straszliwy rumor, a w powietrze wyleciały odłamki drewna z połamanych skrzyń dokładnie w tym samym momencie, gdy Rośko, barczysty syn gospodarza, wyłamał szarżą drzwi do sypialni kobiety, która obudzona hałasem wyprostowała się, owijając piersi jedwabnym woalem.

-Rośko! – Ojciec walnął syna tłuczkiem przez łeb. – Coś ty zrobił?! Mówiłżem ci przeta, pierwej zapukaj!

-Wybaczcie ojce, kiedy ja tego gżdyla...

-Milcz! – Gospodarz jeszcze raz zdzielił go po łbie. – Najmocniej przepraszamy, jaśnie panią, zdawało się mu, że intruz wtargną... Prosimy waszą miłość o wybaczenie... Już naprawiamy, już naprawiamy.

Gospodarz uśmiechał się nisko kłaniając.

Złotowłosa zacisnęła mocno piąstki, lecz wziąwszy kilka głębokich oddechów opanowała się. Nie ma sensu się na nich wyżywać... Jeśli już to ona sama może się obwiniać o to, że wybrała sobie miejsce do spania pośród plebsu. Skinęła głową. Niech naprawią te drzwi skoro muszą i czym prędzej sobie pójdą... Najwyżej nie zapłaci im za tę niedogodność, choć i tak nie miała zamiaru płacić za nocleg w tej „dziurze”.

-Ojce tu przyświecą, to zagnę. – Burknął tęgi chłop przyglądając się wykrzywionemu prętowi wmontowanemu w futrynę.

Wąsal uśmiechając się do klientki przysunął świeczkę synowi, a ten chwyciwszy pręcik wygiął go w taki sposób, że znów zasuwa mogła się weń zmieścić i zabezpieczyć drzwi przed włamaniem.

Stanęli w drzwiach kłaniając się nisko.

Sindeya miała ich już odprawić, lecz zauważyła, jak za ich plecami skrada się zakapturzona postać w habicie. Mnich szedł na paluszkach wzdłuż korytarza, aż podszedł do uchylonych drzwi, za którymi znikł.

-Wyjść. – Syknęła kobieta łapiąc się za czoło.

-Tak, jaśnie pani, już idziemy i jeszcze raz przepraszamy. – Kłaniali się głęboko kiwając wprzód i w tył.

***

Mnich wlazł do opuszczonego pokoju. Coś jest nie tak, a może to nie to pomieszczenie? Zaraz, jego torba stoi na komodzie... A gdzie jest Nera?

Ktoś za nim zamknął drzwi przesuwając zasuwę.

Odwrócił się nagle, a serce podskoczyło mu do gardła. Stała za nim! Skrzyżowała ręce na piersiach, a skórzany kombinezon zaskrzypiał złowróżbnie. Na jej twarzy malował się gniew, spojrzenie seledynowych oczu przewiercało go na wylot. Palcami jednej dłoni stukała miarowo po silnym ramieniu. Ruszyła w jego kierunku, a przerażony rozdygotany Wingo kroczył w tył potykając się o nierówności w podłodze.

Im bliżej podchodziła, tym bardziej się oddalał. Łydkami dotknął krawędzi łóżka, na które przewrócił się chwilę potem. Nachyliła się nad nim niemalże dotykając czoła chłopaka, swoim. Kita czarnych włosów opadła zza szyi.

-Śpij... – Szepnęła przez zęby z niezwykłą mocą w głosie.

Rozkaz!

Wingo jedynie pisnął, owinął się kocem i skulił jak małe przestraszone szczenię.

***

Rano wojowniczka wciąż była niewyspana. Nie żeby jej to przeszkadzało, była sprawna, zmysły nadal ostre, choć zrobiła ten błąd, że nie leżała na twardym podłożu. Łóżko nazbyt rozleniwia, stąd to przeciągające się poranne odrętwienie. Obróciła się na drugi bok, gdy na powieki padły słoneczne promienie. Przez niebo przemykały białe obłoczki co jakiś czas zakrywając dzienną gwiazdę, którą Nera zdążyła znienawidzić. Życie na powierzchni ją przytłaczało... Za dnia ciągle świeci i jest tak jasno, że nie można spojrzeć w górę. W jaskiniach - wolność, nie ma dnia ani nocy, każdy śpi kiedy uzna, że jest zmęczony co działa korzystnie na podziemne miasta, bo nigdy nie panuje tam nadmierny tłok. A tu? Skoro świt gwar tłumu wypadającego z domostw rozdziera promieniujące słonecznym gorącem powietrze.

A to kolejny minus. Ciepło... Odkąd jest na powierzchni, ciągle musi się kryć przed promieniami słońca. Nie dość, że to aż parzy, to jeszcze nagrzewa jej kombinezon. Broniła się jak mogła byleby tylko nie nabrać opalenizny, którą w jej stronach uznaje się za coś szpetnego, niczym brud niesiony na fali światła.

Za oknem, gdzieś daleko na skraju wioski zapiał kogut. Nie był to wczesny ranek, raczej późny, a piał bo to chyba dla tutejszych zwierząt pora godowa, czy coś takiego i ten cholerny ptak wydziera się co jakiś czas.

Leży i leży na łóżku w pełnym rynsztunku. Po co ma wstawać? Inni leżą, a jej się nie spieszy, zawsze może zabrać wierzchowca i wyrwać do przodu, ale lepiej mieć Sindeyę na oku. Ma ważne informacje do przekazania, ale ta wywłoka coś skrywa. Być może ważniejsze okażą się informacje na temat konszachtów jej z paladynami. Im więcej się dowie tym lepiej...

Spojrzała na puste łóżko współlokatora i na skuloną postać leżącą pod meblem.

Musiała uspokoić gada bo inaczej nie zmrużyłaby oka przez resztę nocy, ale czemu aż tak się boi? Narobił ubiegłej nocy niezłego rumoru, a teraz siedzi cicho jak trusia udając, że nie istnieje.

-Po co tam wlazłeś? – Spytała unosząc brew cienką jak nić.

Spod łóżka wynurzyła się dłoń i wskazała palcem na drzwi.

-Po... Pobiłem syna Gospod... Gospo... Gospodarza i chyba chcą mnie nadziać na widły... – Wymruczało wełniane zawiniątko.

-„Ty” pobiłeś? – spytała zaskoczona.

-No... Tak jakby... Chyba... Prawie... W zasadzie, to przez przypadek...

Zaśmiała się cicho podpierając głowę dłonią.

Lecz nagle coś ją zaniepokoiło! Wstała szybko i podeszła do drzwi delikatnie i cicho stąpając po podłodze niczym kot na polowaniu. Ułożyła dłoń na klamce, drugą kładąc na rękojeści noża wpiętego w skórzaną uprząż na ramieniu.

Szybkim ruchem otworzyła drzwi, a do środka niemal wpadł właściciel gospody, który miast obsługiwać gości w sali jadalnej, stał w ugiętej pozie podsłuchując rozmowę. Nad jego głową, w uniesionej dłoni, masywny drewniany tłuczek.

Gospodarz nie zostawił swej rodzinki, co z resztą naturalne w tych stronach. Za tatuśkiem stał Rośko z widłami wymierzonymi w wojowniczkę, a obok niego pulchna kobieta z rzeźniczym toporkiem do obróbki zwierzęcych tuszy lub w razie potrzeby mnichów o zainteresowaniach zahaczających o perwersję. Za nimi jedna z córek z maleńkim kozikiem w dłoni.

Spojrzeli się zdziwieni na długouchą wysoką wojowniczkę w czarnym kombinezonie.

-Czego? – spytała bez ogródek.

Wnet rodzinka uśmiechnęła się uprzejmie robiąc pokraczne miny wykrzywione sztucznymi grymasami.

-Ahhh... – Jąknął gospodarz. – Bo widzi pani, zeszły nocy tako ociupinka zaszła zwada, prawda Rośko?

-Prawda. – Ryknął mocarz.

Nera wysoko uniosła brew i odwróciła na chwilę głowę spoglądając na dygocące łóżko.

-Co w związku z tym?

-Bo myśmy chcieli za gwałt zadość uczynienie uzyskać.

-Gwałt? – Zmierzyła Rośka wielkimi oczyma i jeszcze raz spojrzała na drżące legowisko, pod którym leżał adept sztuk magicznych.

-Tak ci to! A gwałt! – Jęknęła dziewczyna skryta za bratem.

Nera odetchnęła z ulgą. Już myślała, że na Winga trzeba uważać, lub że trzeba ograniczyć mu dawki alkoholu jakie może spożyć, no bo żeby tak z...

Zmierzyła Rośka wzrokiem... Żeby tak, z tym „czymś”?

Ale z drugiej strony, żeby tak tą dziewczynę? Z Wingiem? Trochę jej szkoda...

-Co takiego zrobił?

-Obłapywała mnie, bezbożna świnia!

Dziwni ludzie... – Pomyślała sobie. O co ten krzyk? W podziemnych miastach to jakby bardziej dosadna forma przedstawienia swoich zamiarów na najbliższe kilka godzin, do tego przyjemna i bezsłowna, a jeśli druga strona nie ma ochoty, to nie odwzajemnia gestu i tyle... A tu chcą mordować.

Znów było jej trochę żal rudzielca.

Wtem ze swego pokoju wypadła oburzona Sindeya gotowa do wyjazdu.

-Och... Wasza miłość czegoś pragnie?

Biała suknia nakryta futrem z białych lisów ciągnęła się za nią, gdy stawiała długie kroki zmierzając w stronę wyjścia.

-Spieszcie się! – Rzuciła oschle do Nery.

-Czy coś się stało, waszej miłości? – Zaniepokoił się gospodarz.

-Wystarczy, że daliście mi ubłocone łóżko!

-Ubłocone? – Wąsal nie zrozumiał.

A Nera, owszem. Rzuciła okiem na obtoczone w wyschniętym błocku buty „mnicha” ustawione przy jego legowisku.

-Obrotny natręt... – szepnęła do siebie. – Dobra, ile?!

Sindeya miała dość i zeszła po schodach, a jej elfia towarzyszka ściągnęła na siebie uwagę grupki osób przed drzwiami.

-O nie, pani. Straty szacownych licyj odkupić to niemożliwość! – Wtrąciła żona gospodarza.

Nera miast wsłuchiwać się w żale właścicieli zajazdu wyjęła z kieszeni cały złoty floren, a głosy nagle ucichły. Z zadowoleniem spostrzegła jak oczy zebranych podążają za błyszczącym pieniądzem. Powoli i z gracją wsunęła monetę w dłoń gospodarza.

Rodzinka nagle ustawiła się grzecznie w rządku z nadnaturalnie szerokimi uśmiechami na twarzach i głęboko się ukłoniła.

-Dziękujemy, waszej miłości. – Odpowiedzieli chórkiem.

Nera odprawiła ich machnięciem dłoni i tak szybko jak się pojawili w jej dzisiejszym planie rozrywek, tak szybko znikli nie zostawiając po sobie śladu.

Obróciła się na pięcie, wspierając pod boki.

-Wyłaź, poszli sobie...

-Na... Na pewno? – Spytało „łóżko”.

-Mam cię stamtąd wykurzyć?

Wingo grzecznie wypełzł spod legowiska, wstając i otrzepując się z kurzu, który niezwykle gęsto osadził się na jego policzkach. Długoucha stała w drzwiach i mierzyła go groźnym spojrzeniem, więc Wingo szybko podbiegł do zostawionych pod ścianą butów z miękkiej skóry i jął je naciągać na kościste stopy owinięte w bawełniane bandaże, a jako, że przez miękką skórę dobrze czuć twarde podłoże, gwizdnął jeszcze trochę słomy spod koca i wepchnął sobie w cholewy. Złapał za pasek od swej torby, w której na wszelki wypadek ukrył magiczną księgę i razem z wyższą od niego towarzyszką udał się wzdłuż korytarza w kierunku schodów.

Wingo zatrzymał się przy drzwiach do pokoju Baflina, za którymi „coś” ciężko sapało. Z nim nigdy nie wiadomo, czy śpi, czy nie... Ciągle wydaje ten sam odgłos podobny do zipania zmęczonego wołu, zabieganego konia, lub zgrzanego wieprza.

Nera zbiegła już po schodach chcąc się upewnić, że Sindeya nie zabierze po prostu koni i nie odjedzie w nieznanym kierunku. Zatrzyma ją jeśli zajdzie taka potrzeba.

-Baflin! – Krzyknął chłopak waląc pięścią w drzwi. – Auć...

Rozmasował obolałą dłoń...

-Baflin! – Kontynuował. – Obudź się! Jedziemy...

Za drzwiami „coś” chrząknęło i smacznie zamlaskało.

-Baflin! Wstawaj!

-PIERUNA! – Wydarł się ktoś z wnętrza pokoju mocno wzburzony, że jakiś typ ośmiela się zacnemu wojowi przerywać słodki sen, zapewne pełen mięsiw, piwa i owłosienia twarzy. – Wiela razy żeh ci godał, cobyś mie się wyspać doł?! Ja?!

Wingo usłyszał jak ciężkie obite żelastwem buciory dudnią o podłogę grzmiąc jak bębny przy szarży dzikiej hordy. Rudy chłopina słusznie postanowił żeby zmyć się z miejsca zbrodni, jaka hipotetycznie mogłaby się wydarzyć, gdyby Baflin dorwał go w swoje łapy.

„Mnich” rzucił się na schody słysząc jak niska masa mięśni obleczona w kolczugę i z parą toporów zatkniętą za pas wyłamuje tęgie odrzwia wraz z zawiasami.

-Niech ja cie chycne, chopie!

W sali jadalnej Nera stała przy drzwiach wyglądając na podwórze i plac przed karczmą, na którym aż kwitło od wracających do roboty rybaków. Wlepiała wzrok w błoto przed progiem unosząc stopniowo seledynowe oczy. Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do tej przeklętej wszechobecnej światłości. Nagle obok niej wybiegło rude „coś” gnając w kierunku stajni. Pęd z jakim „zakonnik” zamiatał chwiejnymi nóżkami nawet ją wprawił w osłupienie... Ukryta specjalność tchórza - sprinter.

Wtem zza drzwi wyrwała masa mięsni z brodą i naciągniętą bezładnie kolczugą trzymająca dwa topory, po jednym w każdej dłoni. Baflin wystrzelił z taką mocą, że wojowniczka niemal się przewróciła, gdy obok niej przebiegał.

-Dzieś sie schował, pieruńska pogupiała beskursyjo?! Jak cie za ancug złapia, tak ci w gymba pizne, że sie nie pozbierosz! Kaj ten bajtel frugnął? – spytał chwytającej równowagę towarzyszki podróży.

Ona natomiast zacieniając oczy dłonią, zastanawiała się co takiego ten Wingo znowu odpieprzył? Wzruszyła ramionami ciężko wzdychając... A co ją to obchodzi?

Poszła sobie spokojnie do stajni, zostawiając na placu wściekłego krasnoluda, który kręcił się tu i tam zaczepiając ludzi i pytając o jakiegoś cherlawego rudzielca, przy okazji określając go możliwie największą liczbą mało pochlebnych epitetów.

Zapowiadał się ciepły dzień, ale i niezbyt natrętny jeśli brać pod uwagę chłodny wiatr bijący ciągle znad jeziora i parawany chmur biegnące po niebie z północnego wschodu co jakiś czas zasłaniając słońce.

Gdy Nera wchodziła do stajni, zauważyła, że jej znajoma siedząc grzecznie na koniu, czeka na pozostałych. Jakże miło z jej strony, choć to raczej pewne, że póki co gra miłą posłuszną, by jak to droga kapłanka ma w zwyczaju, uciec w najmniej spodziewanym momencie.

-Ruszysz się wreszcie, Morite? – Jasnowłosa okryła się szczelniej białym futrem. Symbol paladyńskiej protekcji, jedyny w swoim rodzaju pierścień eksponowała w taki sposób, by przypomnieć mrocznej znajomej, o tym, z kim nie powinna zadzierać.

Nera obeszła swojego wierzchowca, w zasadzie będącego zrabowaną własnością z twierdzy Openhaad. Wskoczyła nań i już była gotowa do wyjazdu.

Sindeya natomiast rzucała jej krótkie zimne spojrzenia uśmiechając się do siebie.

-Czemu jesteś taka cicha, moja droga? – Zaśmiała się zakrywając dłonią usta.

Nie odpowiadała... Nie dała też po sobie poznać jak bardzo brzydzi się obecnością złotej kapłanki i jak bardzo chciałaby ją skarcić za liczne obraźliwe docinki, które Nera chcąc, nie chcąc musiała puścić płazem. Ta świadomość wypalała ją od środka, czasami sądziła, że nie wytrzyma i nerwy pękną jej jak nazbyt napięte struny. Być więźniem przeszłości... to syf.

Wingo wsłuchiwał się w odgłosy z zewnątrz, które stopniowo cichły. Baflin coraz mniej wrzeszczał, a coraz częściej sapał i zipał z trudem łapiąc oddech. Wingo nie bał się, już nie, po prostu wysłuchiwał, w którym momencie krasnolud zmęczy się na tyle by stracić ochotę na zemstę. Mniej więcej taki sam schemat przybierała każda pobudka, do których Wingo przywykł z czasem. Najtrudniejszym elementem jest w miarę szybkie ukrycie się, potem wystarczy poczekać aż kompan się zmęczy i można wyjść spokojnie jak na łąkę między niegroźne owieczki.

Wingo dopadł konia. Z trudem, wliczając w to kilka podejść zdołał wsiąść na wierzchowca i o dziwo nie spaść!

-Wio! – Rzucił, gdy obie elfie towarzyszki wyjeżdżały ze stajni.

Nic...

-Wio! –Jął łoić piętami w boki zwierzęcia spokojnie konsumującego świeżo ścięte zielsko ze żłobu. – No, wio, cholero! Wio!

Miotał się wprzód i w tył majtając rudymi kudełkami, lecz na koniu nie robiło to żadnego wrażenia.

-Jedź żesz, uparte bydle! – Krzyknął, gdy wojowniczka w czarnym kombinezonie zjawiła się w stajni jadąc na kasztanowym rumaku z białą łatką na czole. Znów wyglądała na solidnie sfrustrowaną. Zatrzymała się obok Winga i wychylając się na siodle odwiązała cugle konia od słupa... Wręczyła mu je by chwilę potem złapać się za czoło i wyjechać ze stajni wzruszając ramionami.

Chłopak popatrzył na swe chude dłonie i trzymany w nich skórzany pasek, po czym spiął wierzchowca lekko piętami, a wtedy dla Winga stała się rzecz niesamowita... koń ruszył.

Wyjechali spokojnie na plac gdzie do młodego maga dołączył Baflin. Za bardzo się zmachał, by czuć jeszcze jakieś żale, teraz z chęcią poczułby zapach świeżego, zimnego piwa nalanego do kufla, który wraz z soczystą pieczenią, jakiś uprzejmy gospodarz podstawiłby mu pod nos.

Wyjechali z Rashfield kierując się brukowanym traktem na północny wschód. Pierwsza Sindeya, a za nią Nera, by mieć perłową damę na oku. Wingo z Baflinem wciąż się kłócili, a krępy woj narzekał, że to zbójnicza maniera nie spożyć śniadania, jeno o żołądku pustym w daleką podróż wyruszać. Krasnolud obstawał, że gdy osoba jest nienasycona, a szczególnie z rana, to zła i zrzędliwa, a stąd wszystkie rozboje i napady. Bo jak się rano nie naje i zgorszeniem do świata charakter ubarwi, to tak na cały dzień nieszczęśnikowi zostanie. Ot i przepis na łobuzerie gotowy. Wingo z kolei starał się kamratowi wytłumaczyć zagadnienia trudnej do opisania psyche oraz złożoności ludzkiego, krasnoludzkiego i elfiego jestestwa, które opiera się na czymś więcej niż na żołądku, choć Baflinowi trudno było w takie dziwo uwierzyć. Wingo prawił, rzecz jasna, o wychowaniu, skłonnościach, gustach, majątku, predyspozycjach wrodzonych i predystynacji boskiej, lecz Baflin hardo trzymał się swego, co w przeciwieństwie do Winga, mógł potwierdzić życiowym doświadczeniem...

Nerę bolała głowa... Sindeya zatkała uszy...

Ptaki z okolicznych drzew odleciały...

I gdyby nie ta dwójka natrętów, krajobraz starczyłby za skarb dnia. Malownicze zielone pastwiska z jednej strony, ogromne jezioro ciągnące się po horyzont, z drugiej. Trakt obrośnięty wiekowymi drzewami o rozłożystych koronach, które wybrednej klientce spod powierzchni dostarczały wymarzonego cienia.

Tylko gdyby tak jeszcze odrobinka ciszy!

-Ale sam fakt, że myślisz i jesteś zdolny do wykonywania rozmaitych procesów w zakresie twego umysłu nie wynika z tego, że posiadasz żołądek!

-Ta? Źwierze to se hapnie co tam trzymo pod łapa, a my musim kminić kaj żarcie sie skrynco, bo inaczy głód. Po to ci, chopie, łeb cobyś wiedzioł kaj arbait wzionć byleby piniondz na chleb starczyło, ja?

-No prawda, że myśleć o tym trzeba, ale to nie jedyna funkcja mózgu...

-Ale najważniejszo! Spróbuj chopie nie żryć przez cwaj tygodnie i jak zdechniesz, to sie dowisz na co żeś pracowoł i na co sie w erstej kolejności pieniondz wydaje. Gelt to ty masz żeby żyć, a żyć bez jedzenia się nie da. Nie fanzol mie tu, że jest inaczej!

Rashfield znikło za zielonym wzgórzem, co wróżyło, że znów trafią na niemal bezludny trakt, na którym żywej duszy trudno uświadczyć. Mało kto korzystał z dróg, bo rybacy, jak to rybacy woleli albo dorobek spławiać wzdłuż brzegu jeziora, albo samemu na łodziach podróżować co jest i szybsze i tańsze. Wszak utrzymanie konia stosownie więcej kosztuje.

Nad brzegiem, na kamienistej plaży gęsto porośniętej wysokimi trzcinami, co jakiś czas mijali małe chatki i drewniane pomosty wchodzące na kilka szluk w wodę. Nie mogło przy nich zabraknąć starych wioseł, wędek, suszących się sieci, wysłużonych łodzi, beczek, czy w końcu wiader z solą. Przy jednych skromnych domostwach rybacy konserwowali ryby we własnych solarniach, gdzie indziej zaznajomieni w trudniejszym fachu, patroszyli urobek i poddawali długiemu procesowi wędzenia.

Kiedy dym z wędzarni docierał do jadącej traktem grupki podróżników, Baflin na chwilę milkł i wtedy dawał się przegadać. Trudno by nie zamilkł skoro czuł charakterystyczną delikatną woń dzwonków z łososia omiatanych zimnym dymem lub gdzie indziej skwierczące tłuste mięso węgorza, za którym stęskniły się kubki smakowe krępego woja. Nawet Wingo wyniuchał w powietrzu słony aromat ulubionego tęczowego pstrąga oraz popularnych jedynie w tych stronach jesiotrów zmarzlinowych niezwykle drogich szczególnie w cieplejszych porach roku kiedy te zapadają w letarg i trudno je złapać. Jezioro było bogate w co tylko dusza zapragnie jeśli chodzi o faunę morską, przez co dzień w dzień spożywając rybę innego gatunku można by rzecz, że popadnięcie w kulinarną monotonię to bzdura.

I chyba ten fakt źle zadziałał na podróżników, gdy zdali sobie sprawę, że z kaprysu Sindeyi obrażonej na usmolone łóżko wyjechali nie spożywszy nawet skromnego śniadanka. Chociaż małą sieję, albo filet z sandacza na czterech, czy całego bassa dla Baflina i po czymś lżejszym dla reszty. Wojowniczce to nie przeszkadzało, bo póki zmysły ma ostre to może sobie darować posiłek, ale Wingo i Baflin zaczęli już cicho miauczeć i zrzędzić, snując plany czego to by oni nie zjedli, jak to by nie usmażyli w panierce, czy upiekli na ruszcie, serwując na glinianym półmisku z sałatą i cytryną do skropienia rybiego mięsa, albo z kleksem świeżo ubitego masła, do tego dzban zimnej maślanki, albo po kubku chudej śmietany.

Genialnie... do jutra winni dojechać do Ilmsdorfu, kolejnego dnia do Benkheim, albo i Lissen, tylko jak tak będą biadolić, zdechną z wyimaginowanego głodu jeszcze przed zachodem słońca, albo oszaleją w najlepszym przypadku.

***

Na widowni otaczającej szeroki parkur porośnięty krótką trawką rozsiedli się zaproszeni goście. Naturalnie nie wszyscy, bowiem większości dam nie spieszno było wstawać przed obiadem.

Park pałacowy, do którego przybyli dostojnicy położony na skraju stołecznych ogrodów, dostarczał zebranym miłego cienia i chłodu. Podczas gdy panowie woleli rozpiąć eleganckie fraki, panie musiały przyspieszać z machaniem haftowanymi wachlarzami… skoro im sukien rozpinać nie wypada.

Niektórzy zażyczyli sobie nawet lektyk, choć panowie oczekując zbliżających się łowów od razu postanowili dosiąść wierzchowców i oszczędzić sobie wracania do stajni. Kuzynka Klaudia, ku wątpliwej uciesze Franciszka czekającego w stroju dżokeja za drewnianym parkanem, wzięła ze sobą dwa ukochane pieski, które przybyły osobną lektyką niesioną przez sześciu rosłych mężczyzn w czarno-białych strojach służby. Psy wariowały gdy tylko któryś z tragarzy odważył się drgnąć na jakimś wyboju i zakłócić ich wypoczynek. Ot Fifi wezwana przez panią, w ostatnim momencie capnęła skromną peruczkę z lokami jednego ze sług i zeskoczyła z lektyki, biegnąc z łupem w kierunku rozbawionej arystokratki.

Kiedy zostanę cesarzem – myślał Franciszek – zrobię z tych kundli pasztet i skarmię nim szczury. Od takiej zgagi nic nie przeżyje, nawet te śmierdzące szkodniki.

Na widowni gdzieś na szarym końcu siedział Kordian Steiner, którego książę usadził w rzędzie zarezerwowanym tylko dla poety, tak by mógł wszystko widzieć i nikt nie przeszkadzał mu podczas tworzenia wiekopomnego dzieła. Naturalnie efekt, co było zamierzone, prowadził do czegoś zupełnie innego. Siedział w tym ostatnim rzędzie jak uczeń w kozie nie mogąc z nikim rozmawiać, bronić się przed komentarzami, a w dodatku był widoczny jak latarnia morska, wyróżniając się nie tylko położeniem siedziska, ale i krwiście czerwonym strojem. Franciszek nalegał by przyszedł w tym samym wytwornym stroju, w którym przybył na bankiet zeszłej nocy. Skoro księciu tak bardzo podobała się moda przywieziona z południa, to grubiaństwem byłoby nie spełnić jego prośby. Franciszek uważnie wsłuchał się w wywód poety o południowych strojach, w którym nie szczędził słów na omówienie skomplikowanych i czasochłonnych manewrów związanych z zakładaniem i zdejmowaniem stroju. Kazał kelnerom na bankiecie serwować twórcy nie rozwodnione wino, lecz najtęższe trunki dostępne w piwnicach. Mieszanka słodkiego, a zatem wzmagającego pragnienie, wina z rumem, okazała się na tyle rozgrzewająca i mocna, że szanowny pan Steiner przed końcem bankietu nie potrafił wyartykułować poprawnie ani jednej głoski, a spocony był niczym wieprz. Gdy służba odniosła go do komnat, nie miał sił by doprowadzić się do porządku, a gdy rano podano mu sole trzeźwiące i napary stawiające na nogi szybciej niż kopnięcie konia zeń zwala, nie zdążył nawet się przebrać.

Był brudny, kleił się i cuchnął, a sproszona na pokaz magnateria patrzyła nań z politowaniem.

Najważniejszym gościom wystawiono stoliki, gdzie służba czekała z parasolami serwując herbatę lub udostępniono zadaszone loże. Baronom, baronetom oraz równym im, bądź niższym w randze dworskiej pozostało zasiadać w rzędach na widowni, które nie były ubogie, a wręcz odwrotnie, bowiem całkiem wygodne i obszerne. Problem tkwił jednak w tym, że miejsca na widowni były „wspólne”, a nie indywidualne.

Franciszek wyczekiwał ważnego gościa, lecz nie widział jej nigdzie. Uderzając w dłoń końcówką palcata, obrócił się na pięcie i pomaszerował za wysoką długą ścianę żywopłotu, za którą ustawiono pomieszczenia gospodarcze.

Edmund stał tuż obok wielkiego dostojnego zbrojnego o siwych gęstych włosach. Młody sługa w stroju stajennego wysłuchiwał rad żołnierza z niezwykłą uwagą nie chcąc pomylić żadnej kwestii. Silny starszy mężczyzna o równo przyciętych włosach do ramion miał na sobie wysłużone skórzane buty z wysokimi cholewami, luźne brązowe spodnie spięte szerokim żołnierskim pasem oraz workowatą beżową koszulę. Jedna z dłoni wsuniętych w skórzane żołnierskie rękawice oparta na biodrze, zaś druga na rękojeści krótkiego miecza zanurzonego w lakierowanej czarnej pochwie wiszącej u pasa mężczyzny. Na głowie miękko spoczywał stary wytarty kapelusz z szerokim rondem i obszarpanymi pawimi piórami.

Żołnierz wraz z młodym sługą księcia, Edmundem, wpatrywali się w ogromnego ogiera trzymanego na łańcuchach przez ośmiu mężczyzn. Wystarczyło, że czarny muskularny koń ruszył lekko łbem, a próbujący go okiełznać zlęknieni stajenni niemal się przewracali, gdy którymś z nich szarpnął ciężki łańcuch. Długa gęsta grzywa okryła połowę wielkiego łba i mięsistej szyi, a roztrzepane włosie wisiało niemal przy samym gruncie. Tuż nad kopytami, masywne kajdany połączone ze sobą na krzyż łańcuchami.

-Panie! – Krzyknął jeden ze zdesperowanych mężczyzn trzymających konia. – Żadne siodło na tego demona nie pasuje!

-Obwiążcie powrozem i znitujcie... – Mruknął weteran chrapliwym głosem. – Jak będzie cięższe, to może się ciut zmęczy.

-Hanse! – Zawołał książę, a rosły barczysty weteran obrócił się posłusznie witając go groźnym spojrzeniem.

-Jaśnie panie. – Skinął głową.

-Wszystko gotowe?

-Wydaje się być spokojny, ale to zbyt inteligentne bydle, by nie upatrzyć sobie sytuacji do wyrwania się. – Przemawiała twarda pocięta bliznami twarz starego weterana przyozdobiona wywiniętym wąsem i wąską, acz długą bródką. – Niech, wasza wysokość, uważa... Teraz jest spokojny, bo gdyby się rzucał, to byśmy go nazat w stajni zamknęli... Tylko czeka coby mu łańcuchów popuścić.

-Będę o tym pamiętał. – Franciszek naciągnął czapkę mocniej na głowę porośniętą czarnymi loczkami. – A co w związku z... No wiesz.

-Kiedy będziesz, książę, gotów proszę mi dać znać, będę nad wszystkim czuwał. Ta sztuczka teoretycznie działa, ale nie jestem pewien czy Salahid zareaguje jak przewidziano.

Następca tronu poprawił ułożenie czerwonej kurteczki spiętej złotymi guzikami. Bryczesy nieco uwierały, jak będzie po wszystkim zamówi sobie nowe.

-Franciszku! – Edmund złapał jego ramię. – Nie rób tego, nie możemy być pewni jak ta bestia zareaguje! Inne konie to uspokajało, ale jeśli jego to rozdrażni? Jeśli się wścieknie? On cię zabije!

-Czy jaśnie pan jest pewny, że chce to uczynić? – Spytał się lekko zaniepokojony weteran zdając sobie sprawę, że jeśli coś się księciu stanie, to i jego głowa poleci.

-Tak. – Odparł spokojnie naciągając czarne rękawiczki. – Edmundzie idź i spójrz czy przyszła.

-Kto?

Książę westchną głośno i spojrzał mu w oczy, a jego sługa dopiero wtedy zrozumiał o kogo chodzi. Szybko zerwał się z miejsca biegnąc wzdłuż wysokiego żywopłotu. Franciszek był zdenerwowany i to bardzo, lecz bardziej niż Salahida bał się ewentualnej porażki, bo i cóż by ona znaczyła? Że wielki książę regent, dziedzic tronu przegrał ze śmierdzącym brudnym odosobnionym Kordianem Steinerem, który w chwili obecnej wyglądał jak stały rynsztokowy bywalec.

-Niech wasza miłość pamięta, by cokolwiek się działo… nie spinać konia. Kiedy się zatrzymuje, opuszcza łeb, żeby ruszył wystarczy lekko pociągnąć za wodze. Musieliśmy mu założyć ogłowie z łańcuchów i hardy munsztuk taki jak do koni roboczych, tylko niech książę uważa, bo on pręty stalowe przegryźć potrafi.

-Dziękuję, Hanse, będę pamiętał. – Odetchnął ciężko.

Edmund wrócił jak najszybciej potrafił, gdy stajenni ostrożnie prowadzili w stronę parkuru podejrzanie spokojnego konia. Franciszek zwrócił uwagę, że oko Salahida, to nie zasłonięte długą grzywą, wpatruje się weń przez jakiś czas.

-Proszę nie okazywać mu strachu... – Napomniał żołnierz, także zwracając uwagę na zły omen.

-Franciszku! – Dopadł go Edmund. – Nie ma jej... Przykro mi, ale nie widziałem...

-Na pewno?!

-No... Tak.

Książę zacisnął pięść i ze zdenerwowania przeciął nią powietrze. Obiecała! Powiedział jej co prawda, że „nie musi” przychodzić, ale to był żart!

Stajenni wyprowadzili masywne zwierze zza żywopłotu, a wtedy widownia oniemiała.

Arystokraci, magnaci, możni i artyści sproszeni na pokaz zaprzestali rozmów, przerwali dowcipy, stracili wątki w dysputach. Oczy wszystkich spoczęły na straszliwym zwierzęciu, które było niemal połowę większe od najtęższych byków w hodowlach, jak i dziczy. Aż dziw, że olbrzym nie miał rogów. Ogromne kopyta wgryzały się w miękki grunt ustępujący masie, na którą składały się głównie mięśnie twarde jak skała. Ośmiu mężczyzn prowadziło bestię, która stąpała wolno i grzecznie, mierząc groźnie obstawę smolistym okiem. Niektórzy z gości powstali i odsunęli się od barierek tak na wszelki wypadek, inni postanowili się przesiąść kilka rzędów wyżej na widowni. Pudle kuzynki Klaudii zaczęły szczekać zajadliwie, podczas gdy konie dżentelmenów we frakach jęły się wiercić ze zdenerwowania i strachu. Jedna mniejsza kasztanowa klacz widząc przechodzącą nieopodal bestię, zerwała się i galopem czmychnęła w parkową gęstwinę. Służba nie starała się jej zatrzymać, sami próbowali znaleźć sobie miejsce za jakimś drzewem, lub ewentualną drogę ucieczki.

Franciszek z nerwami napiętymi jak postronki obszedł Salahida, stając półtora metra przed nim. Poprawiał rękawiczki łudząc się, że takim zachowaniem odrobinę ułagodzi publikę pokazując, że nie mają się czego bać.

-Wasza wysokość! – Zerwał się zza stołu pulchny mężczyzna z gęstymi rudymi bokobrodami wspierając się z trudem na lasce. – Ależ, obiecałeś, że będziesz dosiadać świeżo pochwyconego konia, a nie potwora! Toż to bies! Nie musisz tego robić, mój książę, to, że stoisz obok monstra, jest dla mnie wystarczającym dowodem męstwa... – Uśmiechnął się ocierając krople potu z czoła, gdy zimne spojrzenie zwierzęcia przeszyło i jego. – Ja uznaję twą rację, tylko proszę... odeślij go.

Franciszek bał się spojrzeć na stworzenie, co dopiero je dotknąć! Ale oto znów nadarzająca się okazja, gdy nawet Kordian Steiner patrzy z podziwem.

-Ledwo pochwycone spanikowane zwierze? Raczysz żartować landgrafie. Mówiłem... – przełknął ślinę. – Mówiłem, że to sztuczka chłopów, ja chcę zaprezentować coś godnego poziomu prawdziwego następcy tronu, nie bajarza i lichego bawidamka.

Całe szczęście, że ma na głowie czapkę, której cień rzucany przez daszek zasłaniał spanikowane oczy. Gdyby nie to, słowa zabrzmiałyby zbyt nienaturalnie. Dla nich książę wyglądał na dosyć spokojnego.

-Przecież to Azarski Freitzger! Do tego dziki! – Wydarł się ktoś spośród widzów rozpoznając poprawnie rasę konia.

Nie byle jakiego konia, lecz przedstawiciela rasy bitewnych rumaków, na jakich jeżdżą sami paladyni, a ten wyglądał na dziko urodzonego. Potężne wytrzymałe wierzchowce jakie Franciszek od małego podziwiał patrząc na nie jednocześnie z respektem i strachem w oczach, zostały wieki temu udomowione. Nie pamiętał jednak jak i kiedy ojciec sprowadził Salahida na dwór, niemniej jednak był to dziki okaz, a te niezwykle trudno spotkać na świecie... Lecz jeśli się je spotka, lepiej uciekać lub udawać martwego, są to bowiem bestie bardziej agresywne niż niedźwiedzie w broń obracając swą inteligencję, zęby, którymi potrafią miażdżyć kości oraz masę rozpędzonego ciała. Dla paladynów gniew konia uwolniony w bitwie lub jego furia w walce po strąceniu jeźdźca to nieoceniona pomoc. Taki był każdy Azarski Freitzger... Taki był i Salahid... Niemniej jednak jego czteronożni bracia dawali się nakłonić do współpracy batem, przekupstwem, rozgrzanym żelazem lub wszystkim na raz. Salahid nie dał się okiełznać, nigdy, nikomu. Grzbiet, boki i zady miał poznaczone głębokimi bruzdami, bliznami po skórzanych biczach i oparzeniach, a mimo to nigdy nie poddał się czyjejś woli.

Boże... Puszczę go wolno, tylko niech mnie przewiezie bezpiecznie przez tor... Tylko tyle! – myślał sobie książę próbując opanować drżenie rąk.

Koń pokiwał głową, a widzowie jakby wzdrygnęli się, sądząc, że bestia chce zaatakować.

Weteran wielu walk stojący kilka metrów za koniem, martwił się o księcia. Chciał go ostrzec, żeby nie wykonywał gwałtownych ruchów i żeby odwrócił się przodem do zwierzęcia, bo stoi zbyt blisko, a to gotowe mu rękę odgryźć… lecz nie mógł, nie mógł właśnie z rozkazu Franciszka, nie mógł bo to był wielki dzień, dzień, w którym książę zaczął malować ikonę swego charakteru.

Gotowy jeździec odwrócił się w stronę postawnego trenera, dając mu znak szybkim kiwnięciem głowy. Ten zaś ponaglił służbę, która wprowadziła „potwora” na parkur przypominający teraz raczej arenę z przeszkodami, w dodatku nieco przymałą. Widzowie mogli na oko zmierzyć, że między niektórymi stacjonatami, oxerami i triplebarrami odległość jest nawet mniejsza niż długość Salahida bez łba! Nic dziwnego, tor budowano dla koni normalnych rozmiarów.

Ogromne zwierzę przestępowało z nogi na nogę, szurając w białym żwirze kopytami wielkości ludzkich głów.

Weteran machnął ręką dając znać chłopcom w ukrytych za żywopłotem pomieszczeniach gospodarczych, że mogą zaczynać swoje dzieło.

Po kilku chwilach Salahid jakby złagodniał. Stanął twardo na ziemi kiwając łbem w lewo i w prawo jakby czegoś szukał.

W tym momencie słudzy naprężyli łańcuchy, a jeden ze stajennych używając długiego drążka z haczykiem, wyciągnął z żelaznej uprzęży przypominającej chomąto, masywny żeliwny bolec.

Obręcz więżąca szyję ogiera odpadła rozpadając się na dwie części. Służący natychmiast sprzątnęli uprząż, po czym jęli przygotowywać się do najtrudniejszego.

Zdjęcie kajdan z nóg nie było tak proste. Wpierw rozłączono spajające łańcuchy. Koń przez cały czas był wyjątkowo spokojny, aż nazbyt spokojny. Denerwował się, lecz nie dawał tego po sobie poznać. Franciszek miał nadzieję, że fortel działa i go nie zawiedzie. Gdyby nie był arystokratą na pewno zostałby kuglarzem – pomyślał sobie na chwilę rozpędzając wzbierające zdenerwowanie.

Salahidowi zdjęto wreszcie kajdany, a ten zdawał się nie zauważać służby nadwornej grasującej przy jego kopytach.

Franciszek zbliżył się do konia widząc jak jego poddani czmychają w popłochu z naręczami łańcuchów i metalowych obręczy.

Siodło rozciągnięte do granic możliwości ledwo trzymało się szerokiego umięśnionego torsu. Od dołu związane powrozem i spięte nitami. Książę podszedł bliżej i powoli wyciągnął dłoń w stronę konia. Drżącymi palcami delikatnie dotknął grubej skóry porośniętej szorstką gryzącą sierścią. Czuł jak pod grubą powłoką naprężają się twarde mięśnie, jak w nabrzmiałych żyłach pulsuje krew, słyszał nawet jej szum, czuł jak dudniące serce konia bije w jego dłoń. Serce Salahida biło tak mocno, że czuł je całym ciałem. Niczym dotykanie uśpionej mocy wulkanu przykładając policzek go zamkniętego bazaltem krateru... Jak gładzenie opuszkami palców gadziego jaja mając świadomość, że wykluje się zeń bestia, która urośnie do rozmiarów góry, czy zamczyska zdolna połknąć stu rosłych mężczyzn jednym kłapnięciem pyska.

Ale Salahid był spokojny, opanowany, zaciekawiony i zaniepokojony za razem.

Franciszek szybko wskoczył na grzbiet ledwo mogąc objąć konia nogami.

Wtem Salahid jakby zastygł. Coś się stało, bo nawet książę wyczuł tą dziwną zmianę w powietrzu. Dotąd nie miał porównania, lecz zdawało mu się, że przed chwilą z jego umysłu znikła prawie niezauważalna mgła senności i spokoju.

Salahid wychylił łeb spoglądając gniewnie na jeźdźca, a Franciszka przeszył lodowaty dreszcz.

Wlepił pytające spojrzenie w tęgiego zbrojnego obracając się w siodle.

Ten mimo swej niewzruszonej postawy miał strach w szeroko otwartych oczach i zaczął machać dłonią przy gardle, dając znak swemu księciu, by ten natychmiast zsiadł z konia!

Weteran popatrzył na obsługę za żywopłotem, a potem znów na Franciszka ponawiając gest.

-Anuluj... Anuluj... – Mruczał pod siwym wąsem.

Stajenni z klamrami i łańcuchami podeszli bliżej, a książę chyba zrozumiał w czym rzecz, lecz nie mógł zejść. Potwór stratowałby go lub przegryzł wpół. Na grzbiecie jest relatywnie bardziej bezpiecznie, przynajmniej nie sięgnie go kopytami, ani nie złapie w zębiska.

Widownia zaczęła się niepokoić, zdali sobie sprawę, że coś poszło nie tak.

Siwy zbrojny zawołał jednego chłopaka, który przyniósł mu kuszę i wręczył do tego skromne czarne pudełeczko. Mężczyzna błyskawicznie naciągnął cięciwę i otworzywszy pojemnik, wyjął jeden z trzech bełtów z czarnym grotem. Załadowawszy, wycelował w konia, który spojrzał nań gniewnym okiem wielkości pięści.

Palec na spuście!

-Nie! – Krzyknął rozpędzony Edmund, który trącając kuszę, sprawił, że wypuszczony bełt poszybował wysoko w powietrze.

-Głupi! – Skarcił go weteran odpychając chłopaka mocarnym ramieniem.

-Ranisz księcia! A jeśli nie, to zanim koń legnie, zabije go!

Mężczyzna nie słuchał, przygniótł Edmunda butem naciągając kuszę, gdy nagle...

Salahid wystartował. Wyrwał dziko do przodu z taką mocą, że Franciszek niemal spadł z rozpiętego pokracznie siodła. Goście na widowni przez chwilę sądzili, że Ogier rusza do szarży, tratować i niszczyć. Część z nich ukryła się ze strachu pod stołami, a służba jęła uciekać za drzewa...

Pierwszy skok! Salahid posłusznie przeskoczył dwie stacjonaty na raz! Franciszek trzymał wodze, lecz mimo szarpania nimi w lewo i w prawo koń gnał nie stosując się do rozkazów jeźdźca. Przed nim triplebarr!

Ogromne kopyta wgryzły się w ubity grunt niczym w rozgrzane masło, ogier prawie stanął dęba, po czym wystrzelił do lotu. Masa mięśni uwolniła nieokiełznaną moc wyrywając ziemię z gładkiej powierzchni parkuru i zostawiając dwa szerokie i głębokie żleby. Wzbił się w powietrze i przeleciał nie tylko nad pierwszą przeszkodą, ale i nad murkiem oraz ukrytą za nim sadzawką. Widownia osłupiała widząc jak książę dosiada potwora skaczącego na odległość nawet do ośmiu metrów.

Gdy lądował, przednie kopyta fałdowały grunt usypując miniaturowe wydmy i wzbijając w powietrze kępy traw.

Wykonał nawrót i wymierzył w kolejne dwie przeszkody. Pognał szybciej niż jakiekolwiek konie wyścigowe, co widzom zdawało się niesamowite. Skąd u tak masywnego i ciężkiego zwierzęcia taki refleks i szybkość? Wyglądał raczej jak koń pociągowy, a jednak potrafił gnać niczym wicher po stepie. Nic dziwnego, że paladyni dosiadali tych monstrów, bo któż zdoła się oprzeć szarży takich koni. Mimo całej grozy, mimo brutalności, mimo gniewu w sercu i w oczach tkwiło w nich piękno, nie takie jak wśród innych koni, które uważano za ładne oceniając wygląd - blask sierści, smukłą budowę, pomnikową postawę. W tych koniach, jak i w Salahidzie tkwił majestat, srogość, wolność i mądrość. Franciszek wiedział, że to nie tylko zwierzę. Gdy przeskakiwali kolejne przeszkody, miał wrażenie, że Salahid, gdyby mógł, przemówiłby ludzkim głosem.

Dwa kolejne zwroty i dwa potężne susy! Salahid „połykał” przeszkody z łatwością, zachowywał się jakby ich nie widział, nie zwracał na nie uwagi po prostu szarżując dla rozrywki przez parkur otoczony wysoką balustradą. Czy te marne belki były dla niego przeszkodami? Dla niego nie istniały przeszkody... póki był wolny.

I jeszcze jeden nawrót! Wcale nie zwolnił, choć przy wykonywaniu zakrętu wyrwał z podłoża masy ziemi, które wystrzeliły prosto w widownię, na szczęście na rzędy, w których nikt nie siedział. Franciszek trzymał się mocno siodła, lecz koń przy zakrętach pochylał się w taki sposób, że jeździec wcale nie odczuwał siły odśrodkowej, która miała nań działać. Kopyta dudniły wprawiając ziemię w drżenie. Gdy Salahid przebiegł obok jednej z stacjonat, przez którą już przeskoczył, ta sypnęła na grunt belkami choć koń nawet jej nie musnął.

Wyskok!

Poszybował w górę nad doublebarrem i herdą. Oxer nad wodą, zwrot i znowu skok! W niecałe trzy sekundy!

Przeleciał nad szerokim rowem i nad stacjonatą z ostrokołem nie wykonując międzylądowania. Śmigną składając się do zakrętu, a przed nim ostateczna, najtrudniejsza kombinacja czterech przeszkód zakończonych murem.

Jednym susem przebył je wszystkie...

Wylądował kilka metrów od mierzącego weń z kuszy weterana. Edmund w między czasie czmychnął. Widownia zamarła w bezruchu obserwując stojącego dumnie konia z wysoko uniesioną głową. Lewe oko wpatrywało się w starego woja, gdy prawą część łba okryła długa czarna grzywa. Sapnął głośno wzbudzając tumany kurzu.

Franciszek powoli zszedł z konia.

-Nie strzelaj, Hanse... – Mruknął zwracając na siebie uwagę oka.

Stajenni jęli go zachodzić ze wszech stron z łańcuchami, kajdanami i drążkami, na których końcach zamontowano haki umazane w jakiejś cuchnącej substancji.

Hanse opuścił broń i kazał stajennym zatrzymać się...

-Książę, proszę odejść.

Franciszek złapał za pas od siodła i jął go rozpinać.

-Wasza miłość! My zajmiemy się resztą, proszę odstąpić.

Franciszek nie słuchał, wiedział co musi zrobić, widział to w oczach Salahida, ten rozkaz, a za razem zgodę i błyszczącą obietnicę. Gdyby książę postąpił inaczej i oddał go w ręce służby, wyrwałby się na pewno i jeszcze kogoś zabił.

Ciężkie siodło spadło na żwir, a następca tronu powoli zbliżył się do łba. Wziął się za zdejmowanie rzędu z solidnych łańcuchów. Rozpiął żelazną klamrę, a ciężka konstrukcja opadła na ziemie.

-Wasza wysokość?! Co czynisz?!

-Puszczam go wolno...

Hanse natychmiast uniósł kuszę mierząc w gniewne oko ogiera.

-Przykro mi, młody paniczu... Nie mogę na to pozwolić. Ten koń jest własnością jego cesarskiej mości.

Franciszek zdębiał. Jak to, jego cesarskiej mości?! A on to niby kim jest?! Synem szewca?!

Trener dał znak swym ludziom, a ci ruszyli naprzód szykując się do pochwycenia zwierzęcia.

Salahid napiął mięśnie pochylając nisko głowę, niczym byk gotowy do szarży. Franciszek stanął przed rumakiem zasłaniając go piersią.

-Proszę ustąpić!

-Nie, Hanse... Nie rozumiesz, nawet jeśli ugodzisz go trucizną i zanim ta go uśmierci, on wpędzi nas wszystkich w mogiły! Chronię was, przed nim! Niech go nawet pastuchowie ubiją za granicami miasta, czy myśliwi ustrzelą, ale to będzie ich problem! Rozumiesz?!

Ta dramatyczna scena sprawiła, że w oczach gości na widowni młody książę urósł przynajmniej dwukrotnie. Jakiż on litościwy w stosunku do tej bestii!

Tak naprawdę dżokej w czerwonej kurtce wcale nie miał zamiaru ratować tego zwierzęca, a sam z chęcią by go ustrzelił na jakimś polowaniu i chwalił się swą zdobyczą, ale siedział na nim, czuł tą moc, a przede wszystkim dotknął jego skóry i wiedział, że jest na tyle gruba by zatrzymać zwykły bełt. Dozwolenie na atak, równałoby się z samobójstwem, a Salahid na to czekał, to właśnie widział w jego oku. Nie chęć ucieczki, lecz chęć zemsty, chciał ich stratować, stłuc, rozdeptać, lecz zgodził się na obietnicę jeźdźca, którego przewiózł na własnym grzbiecie. I obietnicy dotrzyma, choć gorycz w tym okropna! Rumak chciał, by ten osiłek go zaatakował, chciał zginąć zabrawszy ze sobą jak najwięcej tych kwiczących, małych, kruchych, różowych małp w kolorowych szmatach! Miał cichą nadzieję, że poprzez złamanie danego słowa, człowiek da mu pretekst.

-Rozejść się! – Rzucił gniewnie rosły żołnierz. – Natychmiast!

Zacisnął pięści opuszczając broń, gdy otaczający konia stajenni odsunęli się wycofując kajdany i drążki z usypiającymi substancjami na haczykowatych kolcach.

Salahid zmierzył ponurym spojrzeniem każdego z osobna, po czym powoli ruszył przed siebie. Wyszedł z kordonu, który go otaczał po czym przyspieszył.

Zebrani obserwowali jak potężne mroczne zwierze znika galopując przez gładką równinkę porośniętą zieloną trawą. Zdążał na wschód w kierunku lasów, tam gdzie powietrze nie niosło ze sobą ludzkiego odoru. Może ustrzeli go jakiś myśliwy lub wpadnie na żołnierzy co nie gardzą koniną. Wątpliwe... Jest zbyt inteligentny, a młody książę zdawał sobie z tego sprawę. Najprawdopodobniej za dnia skryje się w lesie, a nocą ruszy w swoje strony. Wróci na step lub do Arazii szukać swoich. Biada tym, którzy prowadzą żywot samotny i na stepach wraz z rodzinami, daleko od miast, umieścili swe domostwa...

Muzycy jęli przygrywać, by załagodzić atmosferę.

Kilka osób na widowni wstało z miejsc klaszcząc i wznosząc wiwaty!

-Brawo, jaśnie oświecony książę Franciszku, niezwykłego wyczynu dokonałeś! – Uniósł się stary pulchny sędzia.

-Wiwat i niech żyje! – Odezwał się wąsaty siwy hrabia.

Wkrótce niemal wszyscy powstali i zaczęli bić brawa, każdy w swój sposób. Jedni głośno i otwarcie, damy lekko uderzając opuszkami palców w nieruchomą dłoń, inni powoli z niesmakiem, jak chociażby Kordian Steiner, który zaszedł purpurą i gniewem, tym bardziej, że stał się w obecnej chwili drugą najważniejszą osobą w gronie. Pierwszą był podziwiany i chwalony Franciszek. Kordianowi przypadła rola pośmiewiska.

Wyśmienicie!

Książę spocił się ze strachu, serce miał w gardle i drżały mu dłonie, choć starał się to ukryć, ale swego dopiął i to się liczy! Szkoda tylko, że nie spotkał Izabeli... Obawiał się konsekwencji swego wyczynu. Ojciec zabraniał zbliżać się do Salahida, a on złamał zakaz... Na pewno, któryś z gości rozpowie o tym co zaszło wszem i wobec, a prędzej czy później wieść trafi do cesarza. Tylko co on może mu zrobić? Skarci go niesmacznym obiadem, lub zabroni mu gdzieś wychodzić? To żadna kara, ale ojciec w tak złym stanie może odczuć konsekwencje działania syna na schorowanym sercu, a to prawdziwe niebezpieczeństwo. Franciszek znów zbyt dużo postawił na szali...

Co się stało to się nie odstanie, trudno i już.

Książę ukłonił się nisko widowni wznoszącej w niebo jego imię odziane w najbardziej pochlebne określenia będące synonimami męstwa, odwagi i bystrości zmysłów.

Ich przyszły monarcha jeszcze raz skłonił się z szerokim uśmiechem na twarzy, po czym wraz ze służbą i rozgoryczonym Hansem udał się w stronę zabudowań gospodarczych za żywopłotem.

-Jaśnie panie - mruknął zbrojny. – Naprawdę uważam, że zły to postępek dozwolić na wypuszczenie takiej bestyji. Gdy zapytan o dolę cesarskiej własności, książę wie, że kłamać przed jego wysokością to nie godne i kłamstwem służyć mu nie będę.

-Nie proszę cię, byś kłamał, Hanse, tylko weź pod uwagę, że to w twoim obowiązku leżało, by wypełnić mój rozkaz... Powiedz mi w takim razie, czemu trąby nie zadziałały?! – Skarcił go Franciszek z gniewu zaciskając pięść na końcówce palcata.

-Proszę o wybaczenie, waszą miłość, ale nie wiadom przyczyny... – pochylił głowę przyspieszając.

Wysoki zbrojny dopadł drzwi od długiej szopy, w której krzątała się służba i stajenni, majstrując przy skomplikowanym urządzeniu złożonym z sieci rur, kotłów, pokręteł, dysz i tłoków.

-Co to miało znaczyć?!

-Panie! – Zaczął jeden z chłopców w prostej koszuli, szarej kamizelce, z kaszkietem na głowie. – Nie wiemy kto, ale ktoś zniszczył maszynę.

Pokazał mężczyźnie przeciętą miedzianą rurkę trzymaną w chudych usmolonych dłoniach.

Zbrojny ujął tulejkę od głównej dyszy i przyjrzał się krawędziom, gdy zaraz obok zjawił się młody arystokrata. Sługa nisko się pokłonił po czym odszedł na bok.

-To cięcie mieczem wykonane, mój książę. Ktoś chciał sabotować wasz występ?

Plecy Franciszka przeszył zimny dreszcz. Chciał podkręcić sobie wąsik, lecz nie mógł, zastygł w bezruchu. To na pewno ten Steiner! Miał wystarczająco dużo pieniędzy, by zapłacić któremuś ze sług. Najgorsze jest to, że nie może się go za to zamknąć! Musiałby ujawnić cały fortel.

-Któremu z was za to zapłacił?! – Wystrzelił młodzieniec w stroju dżokeja, a służba zgromadzona wewnątrz szopy niemal podskoczyła w miejscu ze strachu.

-Ale... Wasza miłość, my nic nie zrobiliśmy... – Wyjęczał jakiś stajenny. – Nie wiemy o kogo wasza miłość pyta...

Młodzieńcy zaczęli panikować widząc wzbierający gniew w oczach księcia.

-Zamknąć ich wszystkich! Trzymać tak długo, aż któryś się przyzna!

-Tak, jaśnie panie. – Skinął głową rosły zbrojny przywołując tym samym swoich pomocników, którzy z razu jęli obstawiać wyjścia z szopy.

Młodzi chłopcy wewnątrz padli na kolana błagając o litość.

-Kiedy my nic nie zrobili!

Książę nie chciał słuchać. Ściągnął czapkę i rzucił ją na biały żwir pokrywający skromny placyk za żywopłotem. Rozpiął kurtkę, od buzującego w nim gniewu i obrzydzenia zrobiło się mu gorąco. Nawet służbie nie można ufać! Narażać na takie ryzyko następcę tronu?! Niedopuszczalne!

-Edmundzie! – Wezwał przyjaciela.

Ten zjawił się szybko, otrzepując z kurzu ramiona.

-Tak, Franciszku?

-Miałeś się upewnić czy wszystko działa!

-Wybacz, ale kiedy robiliśmy próbę, przed twoim przybyciem wszystko działało jak należy! Przysięgam! – Bił się w serce. – Ciche trąby uspokoiły kilka koni, nie mam pojęcia jak to możliwe, że maszyna zawiodła...

-Następnym razem przyjrzyj się lepiej z kim współpracujesz... – Zganił go arystokrata, na co młody przyjaciel jedynie opuścił głowę.

-Franciszku... jest jeszcze coś co powinieneś...

-Co znowu?!

-Przyjechała...

-Kto?! – Spytał, po czym zaraz uderzył się w czoło... Oczywiście, że „Ona”

Odetchnął głęboko i podkręcił krótkie czarne wąsiki. Później będzie się martwił zdrajcami. Na myśl o nich czuł w ustach gorycz...

Wyszedł za wysoki żywopłot obdarzając widownię szczerym uśmiechem. Magnaci zebrali się w kilku grupach nieopodal parkuru, gdzie na rozłożonych stołach zaserwowano poczęstunek. Mężczyźni komentowali wyczyn księcia wspominając swą młodość i czasy zuchwałych wybryków, damy plotkowały o czymś zupełnie innym, jakby zapominając o wydarzeniu. Kuzynka Klaudia szukała swej pudliczki, Fifi, przeciskając się tu i tam, między szlachetnie urodzonymi i nawołując suczki. Pewnie wystraszyła się Salahida i czmychnęła w jakąś brudną ciemną szczelinę w drewnianej zabudowie placyku. Znów oberwie się służbie, za „nie obserwowanie” ukochanego pieska.

Jest i Izabela, przyjechała wraz z towarzyszącym jej wysokim mężczyzną w złotej, łuskowej zbroi. Pewnie jej przyboczny gwardzista, a przynajmniej na takiego wyglądał. Podobny do Hansea, gdyby nie brać pod uwagę typowo Viańskiego ubioru. Na zachodzie widać nie tolerują nakrycia głowy w postaci kapelusza z wysoką główką. Przyboczny strażnik Izabeli miał na sobie, prócz czarnej koszuli i workowatych spodni wpuszczonych w wysokie buty, trójrożny kapelusz obszyty na krawędziach złotymi nićmi.

Młody książę ucieszył się, choć część jego wnętrza była obrażona na kobietę w beżowej sukni. Tyle się namęczył, tak zdenerwował, że chyba odjął sobie kilka dni życia, a na pewno przybliżył dzień osiwienia, a jej najzwyczajniej w świecie nie było. Postanowiła zjawić się po wszystkim! Teraz!

Niesłychane! Rażące! Bulwersujące! Karygodne! Niegrzeczne! Gorszące!

Fascynujące...

Znów zabiło mu serce, a nawet mocniej niż wczoraj, szybciej niż kiedy dosiadał Salahida. Czuł jak bije mu w gardle, czuł, że nie może złapać tchu, a wewnętrzny gorąc wzywa do zerwania czerwonej dżokejskiej kurtki. Palił się jak dzienna gwiazda grzejąc skórę od wewnątrz. Szyja i czoło zaszły kroplami potu, a gdy nań spojrzała i skłoniła się z tym czarującym uśmiechem na twarzy, wszelkie troski wraz z gośćmi, zdradziecką służbą i schorowanym ojcem odeszły w zapomnienie.

Mało się nie przewrócił, nogi miał jak z waty, dłonie mu drżały, a stan ten był gorszy niż strach, bo nie zdawał sobie zeń sprawy. Po zejściu z Salahida mógł spleść palce i uspokoić dygotanie, mógł spojrzeć na ziemię i zauważyć kamień na swej drodze, mógł złapać kilka głębszych oddechów i uśpić pulsującą pierś, a teraz?

Uległ jej czarowi, lecz nie magii figury. Była atrakcyjna i to bardzo, choć takich Franciszek może zawsze zwieść do stolicy za pośrednictwem swych sług... Izabela była inna, unikalna, intrygująca i choć znał ją niedługo, a wczorajszej nocy jedynie porozmawiał o kilku ważnych kwestiach poruszając zarówno lżejsze jak i cięższe tematy, to wiedział, że tej kobiety nie rozgryzie, nie przewidzi i nie pozna. Była jak nowy ląd dla odkrywcy, świeży, nieopisany, dziewiczy. I nawet gdyby ktoś opowiedział odkrywcy o owym „lądzie” w szczegółach, nie będzie to na tyle wierna informacja by poznać go w pełni. Musi ruszyć dalej, by zgłębić tą ciekawą intrygującą istotę, markizę Overonu. Przyciągała go niczym skarb, niczym święta relikwia, którą poznać można jedynie poprzez wejrzenie w głąb, nie spojrzenie na zewnętrzną otoczkę. Jej decyzje dla kogo innego mogłyby zdać się zwykłe, ot nie przyjść na pokaz z „jakiegoś tam powodu”, ale w świecie arystokracji wymówki niekiedy mają trzy twarze, trzy postacie i trzy rezultaty, a decyzje i ich efekty nigdy nie są dziećmi przypadku.

W jednej chwili przez głowę przemknęła mu myśl, że Izabela poprzez swe „nie przybycie” darowała mu najlepszy prezent jaki mógł wymarzyć, bo teraz jej pojawienie się jest po stokroć słodsze, a może raczej... pikantne?

Podszedł bliżej. Magnaci ustępowali mu miejsca winszując i wznosząc toasty na jego cześć.

Nie słyszał ich głosów, nie chciał, nie zdawał sobie sprawy, że istnieją, ignorował ich jak mógł, choć nie robił tego świadomie. Kierowało nim wnętrze, ciągnąc za nałożoną na szyję pętlę jedwabnego powrozu, jak bohatera do sławy, jak maga do mądrości, jak rzeźbiarza do właściwego mu obowiązku.

Stanął na przeciw niej kłaniając się jak należy.

-Mam nadzieję, książę, że złości do mnie nie czujesz. – Wyczuł lekką nutkę rozbawienia w jej głosie.

Smakował mu ten figlarny charakter i ciągłe uszczypnięcia. Wczoraj mówili sobie po imieniu godząc się na taką kolej rzeczy, dziś ten formalny ton zdawał się być raczej welonem, zza którego dama puszcza „oczko”. Kąsała jego ego, jak rozbawiona kochanka wargę oblubieńca przy skrytym pocałunku.

Subtelna, za razem nieokrzesana, a przy tym niewidoczna dla wścibskich oczu otaczających ich gości, jak skrytobójca w przebraniu ze sztyletem w rękawie.

-Ależ, czemuż miałbym się gniewać? Sprawiasz mi największą radość tego dnia... Izabelo. Już sądziłem, że czeka mnie popołudnie bez uśmiechu na twarzy.

Chciał zapytać czemu się nie zjawiła, lecz to byłoby nie na miejscu, zabrzmiałoby jak wyrzut, a przecież nie w tym cel by prawić jej uwagi.

-Słyszałam o twym dokonaniu, wspaniały jeźdźcu. – Na jej słowa, kilka otaczających ich osób zaśmiało się cicho.

-Ależ jak już mówiłem, to żaden wyczyn. Byle chłop winien podobne sztuczki umieć.

Muzykanci, minstrele, grajkowie przerzucili się na bardziej skoczną nutę zachęcając towarzystwo do bardziej pogodnych dysput. Jacyś dostojni panowie szykując się na coraz bliższe łowy zaczęli prezentować sobie kusze, które ze sobą zabrali. Sypiąc z ust parametrami, zachwalali swą broń wywyższając się nad innych myśliwych, a za potwierdzenie znakomitych osiągów opowiadali sobie historie o zdobyczach i trofeach. Tu bażant, tam lampart, gdzie indziej krwiożercze monstrum, za którego ubicie pewna wioska ofiarowała dziesięć najpiękniejszych dziewcząt, notabene baronowi niby wyśmienitemu strzelcowi, choć w prawdzie będącemu jednym z najgorszych myśliwych w cesarstwie. Inny z hrabiów wspomniał o czasach swej służby w wojsku na pozycji starszego oficera, gdy jako młody porucznik jegrów lubował się w polowaniach i to bardzo, lecz nie na zwierzynę leśną, a na ordyńców z dalekich sawann i pustyń południa.

Oczekiwali obiecanych łowów i zdawali sobie sprawę, że mogą być zupełną farsą z naganianą zwierzyną. Z resztą na łowy winno się ruszać z rana, a nie tuż przed południem. Nie miano tego za złe Franciszkowi, bo najważniejsza jest dobra rozrywka i sam fakt ustrzelenia zwierzęcia. W prawdziwych warunkach większość z tych lekko pulchnych dżentelmenów zmęczyłaby się po godzinie skradania i nie znaleźliby ani szaraka. Z resztą skradanie się z takim oddziałem ociężałych starszych panów niewiele ma wspólnego z profesjonalnym podchodzeniem zwierzyny. Większość z nich nie może wytrzymać bez palenia fajki, czy głośnych rozmów, a to z racji nerwów lub złego stanu słuchu towarzystwa. Zwierzęta słyszą i czują taki orszak z odległości całego kranza!

Dlatego Franciszek nigdy nie chadzał ze starszymi na łowy... Dla takich celów używano zwierzyny udomowionej, przegłodzonej lub odurzonej, a to odbiera urok polowaniu. Niech ich szlag! Zatłucze tego niedźwiedzia, pozwoli im znowu skandować swoje imię, a potem wyjedzie ze stolicy na daleką prowincję, wynajmie kilku traperów-przewodników i zapoluje na jakąś dziką bestię... Lecz pierwej za obowiązek postawił sobie upolowanie pewnego „anioła”.

-Izabelo - zaczął odciągając ją od tłumu. – Życzyłbym sobie, żebyś towarzyszyła mi w krótkiej przejażdżce.

-Oczywiście, Franciszku. – Kiwnęła z uśmiechem głową. – Nie przybyłam tu na chwilę, żeby pokazać się księciu i od razu zniknąć.

Wtem u jej boku stanął gwardzista.

-Ach, tak – ustąpiła miejsca. – Proszę poznać, to zaufany przyjaciel rodziny i mój opiekun chroniący mnie wedle ostatniej woli ojca... Jurgen Flanda.

Mężczyzna skłonił się nisko przed księciem zrywając kapelusz z głowy.

-Łaskawy pan wybaczy, że przerywam, lecz miałbym prośbę o udzielenie i mi pozwolenia na udanie się wraz z panienką... jeśli me towarzystwo to nie problem co oczywista.

Franciszek był nieco zdumiony zachowaniem potężnego męża, czemuż to jego ma prosić? A może to kolejna zagrywka Izabeli?

-Ależ proszę, panie szlachcic.

Izabela odesłała go pod sąsiednie drzewo delikatnym machnięciem dłoni. Udał się tam bezzwłocznie cały czas obserwując swą przełożoną i towarzyszącego jej księcia.

-Zaimponowałeś mi książę - wróciła do konwersacji z młodym następcą tronu.

-Czym? – Zaśmiał się, sądząc, że chodzi o pozwolenie słudze na towarzystwo w podróży.

-Naturalnie, bezbłędnym przejazdem.

-Widziałaś, Izabelo? – Zdziwił się odrobinę.

Dama wzruszyła ramionami odchodząc od niego kilka kroków w kierunku trawniczka rozciągającego się przy szerokiej drodze wyłożonej kamieniem.

-Czemu sądzisz, Franciszku, że mogłabym przegapić coś takiego?

-Ależ... – zbliżył się chcąc coś powiedzieć, lecz zachowanie Izabeli Karoliny zbiło go z tropu i nie wiedział nawet co ma o tym sądzić. – Ale, czemu nie przyszłaś...

-Obserwowałam cię z ukrycia, książę. Gdybym się zjawiła oficjalnie, przed jazdą, jeszcze zamyśliłbyś się, zdekoncentrował i spadł, a tak byłeś skupiony na jednym celu. Ale nie to mi tak naprawdę zaimponowało.

Ukucnęła przy niskim żywopłocie otaczającym piedestał małej tablicy pamiątkowej.

-Nie? – Podrapał się w skroń patrząc na jej obnażone w połowie plecy.

-Nie, mój książę. Najbardziej zaimponowało mi, że mimo szykowanego oszustwa, którego nie udało się wtoczyć w życie, ruszyłeś, a to ryzyko znaczne.

Zdębiał, plecy zalał mu pot. Czy to z nerwów?! Czy ze wstydu?!

-Skąd... – otworzył usta lecz zaniemówił. – Skąd wiesz?

-Teraz już wiem. – Zaśmiała się cichym ciepłym głosem odgarniając za ucho lśniące włosy. – Przypuszczałam, mój książę, tylko przypuszczałam, ale skoro pytasz „skąd wiem”, to znaczy, że jednak planowałeś oszustwo, prawda?

Powstała wyciągając z krzaków uwięzionego weń białego pudla.

Ten chciał ją polizać po twarzy za wyswobodzenie z roślinnej opresji, lecz Izabela wypuściła pieska, który kilka razy szczeknął i czmychnął szukać swej pani.

Franciszek poczuł się z kolei niezręcznie... Dał się wpuścić w maliny! Szlag by to trafił.

-Cóż...

-Nie musisz się tłumaczyć, książę. – Szepnęła zbliżając się. – To właśnie imponuje mi najbardziej. Nie jesteś podobny do zwykłego pyszałka, co to chwali się wyczynami i zuchwałością podbija serca słuchaczy, a dopina swego dzięki zwykłemu łutowi szczęścia. Zadbałeś by wszystko poszło po twojej myśli, lubisz mieć ubity grunt pod stopami, ubezpieczasz się nie pozostawiając miejsca na błąd... Lecz gdy fortel zawodzi, nie tchórzysz. Pewny siebie, odważny, zaradny i inteligentny – prawiła komplementy umiejętnie muskając wrażliwe obszary wnętrza księcia. Uwierzył w jej słowa, pozwolił by to ona na chwilę stała się budowniczym jego charakteru.

-Dziękuję, Izabelo... schlebiasz mi, ale... Skąd informacja, o nieudanym fortelu? Tego nie mogłaś przewidzieć.

-Franciszku... – Westchnęła. – Jeśli mam być z tobą szczera, nic nie musiałam przewidywać, po prostu ktoś o mojej pozycji podróżujący z dużą fortuną przy boku przez wrogi mi kraj, musi mieć więcej oczu, niż swoje i swego najbliższego gwardzisty, czy służby...

-Ale... – Chciał coś powiedzieć, lecz uciszyła go kładąc mu dyskretnie palec na wargach.

-Ale ty wiesz, mój książę, do czego zmierzam. – Mruknęła cofając powoli dłoń. - Nie pora na odkrywanie tajemnic, cieszmy się z twego sukcesu.

Nie był pewien czy zrozumiał jej słowa, ale skoro nie chciała ciągnąć tego tematu, to w porządku.

Opuścił głowę i odwrócił się od niej, ku zaskoczeniu młodej markizy. Zaniepokoił się, lecz sam nie wiedział czym. Cierpła mu skóra, a w głowie znów szumiały wichry obowiązku. Kiedy Izabela podchodziła tak blisko i napomniała o „wrogim jej kraju”, jej ojczyźnie trawionej teraz płomieniem buntu, Franciszek przypomniał sobie o tragedii jaka musiała ją dotknąć i chyba to go zabolało, ale zaraz po tym przyszło kolejne skojarzenie. Niebezpieczeństwo na granicach i wysyłane tam wojska, czyżby wojna? A jeśli tak, to koniec beztroski, koniec śmiechów? Trwoga ojca i jego słabe serce...

Łańcuch ciężkich westchnień.

Choć Izabela, sama jej obecność, budziła na twarzy Franciszka uśmiech, to nie wiedzieć czemu wraz z przyjemnym ciepłem i ciśnieniem napierającym na serce zjawiały się te „skojarzenia”. Wczoraj doznał tego samego... Rozmawiali o wszystkim od łowów, przez politykę, gospodarkę, militaria, po sztukę pióra, pędzla i batuty. Niesamowite, ale o cokolwiek ją spytał potrafiła odpowiedzieć, nie jak inne arystokratki, które na trudne pytanie prawią tylko głupie uśmieszki, zakrywają twarz wachlarzem i znikają przypominając sobie o „ważnej sprawie”. Izabela potrafiła się z pasją wypowiedzieć na każdy temat, co tym bardziej go wciągało i intrygowało, zachęcając do zgłębiania jej osobowości. Niemniej jednak im dalej próbował brnąć, im bardziej się zbliżyć, chcąc, nie chcąc dotykał ją współczuciem, obłapywał jak ikonę, lecz i symbol pełen boleści, bo ciągnący za sobą ten sam ciąg skojarzeń. Od niej zaczynała się reakcja łańcuchowa wypełniająca usta goryczą.

-Skąd ta trwoga, książę? – Spytała szczerze poruszona postawą Franciszka podchodząc do niego i kładąc ostrożnie jedną dłoń na jego plecach.

-Sam już nie wiem...

-Jeśli moja w tym wina, to proszę o wybaczenie, nie miałam w zamierzeniu budzić spraw niepokojących waszą wysokość.

Racja, w niej żadna wina nie leży i na próżno jej tam szukać. Bo i cóż znaleźć? Skrzywdzoną osobę, sierotę? Ona nie jest niczemu winna, to on mógł udać się do oficerskiej szkoły gdy wuj Wiktor nalegał, to on miał za zadanie szkolić się na władcę, przecież nie jest na tyle głupi i nigdy nie był, by nie przewidzieć, że kiedyś ojciec odejdzie z tego świata i na jego barkach zostawi trudne sprawy. Zawsze wszystko robiono „za niego”, ale od obowiązków nie ucieknie i te obowiązki straszyły go teraz szumiąc w głowie jak wichry, wywracając myśli i niszcząc dobry nastrój w jaki z trudem się wprawił. Ona była taka poważna i sam ten fakt skłaniał go do wejrzenia w siebie, znalezienia się w nieprzyjemnej pozycji „człeka słabego”. Cały czas starał się odsunąć myśl o odejściu ojca, łudząc się, że przeżyje jeszcze rok na pewno, a zatem ma rok wolnego. I tak co roku, kolejny beztroski rok...

Obrócił się powoli i ujął jej dłoń wpatrując się w oblicze arystokratki jak w obrazek, ona zaś badała go wzrokiem, próbując znaleźć objaw jakiejś choroby, zmęczenia, zatrucia, czegokolwiek, co prócz jej mogło wpędzić Franciszka w taki stan, a zmienił się na jej oczach i to w mgnieniu oka. Gdy się odwrócił, kilka chwil temu, ugiął sylwetkę, przypominał raczej opadłego z sił garbusa, aniżeli młodego monarchę-dżokeja. Do tego upiornie sapał, jakby nawiedził go duch, nocny koszmar. Izabela czuła, że Franciszek jest niezwykle wrażliwą osobą i w głębi serca zdolną do współczucia, choć wysokie wychowanie obdarzyło go szlifami arogancji i zadziorności.

Nad czym on się jeszcze zastanawia?

Patrzył na swoją odpowiedź i nagle poczuł się jak największy głupiec zalany czystym egoizmem. Ona jest tu, stoi przed nim, a są niemal równi wiekiem. W jej kraju wybuchł bunt, jej majątek chłopi obrócili w gruzowisko, wszyscy bliscy, rodzina, przyjaciele, zostali umęczeni pod nienawistną pięścią motłochu, bluźnierczej tłuszczy, a ona sama z jedynie skromną świtą zabiera swój dobytek i przez cały Vian i Zaudran nie bojąc się śmierci, napadu, ni pohańbienia przez plebejską hołotę brnie niezłomnie nie czując strachu, godząc się z konsekwencjami, dzielnie trzyma się pionu, a nie jest mężczyzną... Nie otrzymała przeszkolenia w wojennym rzemiośle, w gospodarce, prawie, polityce, nie jest obeznana nawet z wygodniejszą sztuką jazdy konnej, jak to zawodowi jeźdźcy mają w zwyczaju, okrakiem na siodle. Nie wie jak napiąć kuszę, jak z niej mierzyć, a nawet jeśli, te delikatne ramiona widać, że nigdy nie dźwigały oręża cięższego niż łyżeczka do herbaty. Mimo wszystko pozostała wesoła, pogodna, radosna, służy radą i uśmiechem, chce pomóc, podaje rękę cesarzowi, gdy kraj jest w potrzebie i potrzebuje kapitału do załatania popękanych fundamentów słabnącej waluty.

Powinien zeń brać przykład! Skromna, zagubiona, bezbronna, a jednak silna!

Głupi był, że swoje „problemy”, z których nic się jeszcze nie zrealizowało, wywyższa ponad stratę „wszystkiego”, tej młodej arystokratki, sieroty, lojalnej wojowniczki walczącej mocą swej woli. Franciszek ma przecież młodszego brata, który zawsze go wspiera, Edmunda – szczerego i lojalnego przyjaciela, Hansea, wiernego wojownika i trenera, wujka Wiktora, wspaniałego stratega i wysoce szanowanego arbitra służącego radą w ważnych sprawach. Do tego rodzina, hrabiowie, baronowie i baroneci, landgrafowie licznych prowincji, książęta i księżniczki, murgrabiowie i jenerałowie zrzeszeni pod jednym i tym samym herbem, pod jednym i tym samym nazwiskiem, jednej i tej samej dynastii... Dalsi czy bliżsi krewni, nie ważne. Ważne, że w ich żyłach płynie krew Ostrindów. Tak na prawdę jego smutki są niczym w porównaniu do mroków w jakie musiała wpaść ona, Izabela Karolina.

-Wybacz moje poprzednie zachowanie, jesteś mi, pani, pociechą w goryczy i dziękuję, że pozwalasz znaleźć wytchnienie.

Ku jej zdziwieniu, ucałował rękę i grzecznie się kłaniając, przytknął grzbiet jej dłoni do swego czoła. Była odrobinę zaskoczona, ale pozytywnie, co oznajmił lekki rumieniec na jej twarzy. Być może róże na policzki wypłynęły powodowane przez szarmancki gest księcia, a być może dlatego, że zdążyli zwrócić na siebie uwagę zebranych, którzy udawali, że książę i Izabela „nie istnieją”.

Goście nie zachowywali się jakoś szczególnie, oficjalnie głośno gaworząc na fasadowe tematy, lecz po kryjomu, rzucając im krótkie spojrzenia i szepcząc o intrygujących zagadnieniach, rodząc plotki i złośliwe komentarze. Izabela słyszała szczególnie wiele tych drugich płynących z ust dam, które nie mogły wprost znieść, że następca tronu zwraca uwagę na jakąś Viańską przybłędę, miast poświęcać im większość uwagi. Panowie byli za to bardziej łaskawi i przychylni zachwalając urodę Izabeli, wspominając przejazd Franciszka i stwierdzając z zadowoleniem, że oboje do siebie pasują.

-Ależ, książę... – rzekła zaniepokojona całą sytuacją. – Chyba myśliwi zaczynają się niecierpliwić.

Wyprostował sylwetkę powoli z głębokiego ukłonu, po czym spojrzawszy jej w oczy z zupełnym spokojem, bez trwogi i mroku malującego na twarzy grymasy wewnętrznego cierpienia, kiwnął głową.

-W takim razie... – odwrócił się już zupełnie rozchmurzony. – Chodźmy zapolować, panowie i panie!

***

Brak komentarzy: