Klip

piątek, 24 sierpnia 2007

Rozdział II - Czynnik logika cz.1

II

Czynnik logika

Jechali już drugi dzień próbując zgubić pościg. Wojowniczka nie była zbytnio zadowolona, że ma dwie dodatkowe gęby do wyżywienia z czego na szczęście jedna jadła niewiele, ale za to druga za trzech.

Siedzieli przy ognisku, w małym lasku tuż przy drodze. Słońce niedawno wstało co z radością obwieściły piejące kury z pobliskiego gospodarstwa. Poranek był chłodny i dżdżysty. Wingo dopiero się obudził i odczuł to dosadnie na własnej skórze, gdy zimny podmuch zefirku wiejącego od strony gór północnego wschodu, rozdygotał go jak nieco zmrożoną galaretę. Wciągnął powietrze do płuc delektując się orzeźwiającym chłodem i drobinkami rosy, która niosła ze sobą woń soczystej zielonej trawy, szyszek, gałązek i kory, czyli całego przekroju leśnej ściółki na jakiej drzemał. Gdzie niegdzie słychać wracające do pracy ptactwo, to dzięcioły stukające w pnie, to kukułki, tam sikorki. Wszystko budziło się do życia.

Nera podejrzanie wpatrywała się w krasnoluda, który potężnymi kęsami pałaszował już trzeciego zająca, podczas gdy ona wciąż przy ustach trzymała mały kawałeczek mięsa jednego z kicających stworzeń. Bała się zjeść upieczoną porcję, sądząc, że krasnolud może się na nią rzucić i wyrwać jej mięso z żołądka.

Wingo patrzył na nich obu. To na Baflina, który obracał w palcach ogołacany z mięsa szkielet, to na jasnoskórą wojowniczkę, która przyglądała się karłowi spode łba jak gdyby ten chciał ją zjeść. Zaśmiał się nagle.

-Czego chopie ta gemba chichrasz?

-A nic, tak fajnie wyglądacie...

Nera w końcu zjadła kawałek zdobyczy, który sama upolowała. Od dwóch dni niewiele słów z nimi zamieniła. Cóż głównie dlatego, że krasnolud cały czas gadał nie pozwalając nikomu dojść do słowa. Nie wiedzieć czemu, ale miała dziwne odczucie, że ta para pajaców to jedynie istoty jakim może zaufać.

Baflin i Wingo kłócili się i jak zwykle o jakąś zupełną głupotę. Jeden zarzucał drugiemu, że w jedzących krasnoludach nie ma niczego śmiesznego, a jego dowcip jest niezwykle chamski i ciężki, natomiast drugi tłumaczył brodaczowi, że nie śmieje się z jedzących krasnoludów, tylko z pojemności ich żołądka.

-Ale ja chopie rozumim, jakbyh mioł za klajny brzuch, to byś sie mogł śmioć, że ja krasnolud, a jem mało.

-Baflin, kiedy sęk w tym, że ty jesteś mały, mój druhu, a wcinasz jakbyś był ogrem!

-Tyś żeh mnie nazwał „mały”?! – Wstał nagle brodacz wspierając się pod boki.

Nera uśmiechnęła się obserwują komiczną scenkę.

-Stwierdzam fakty!

-A ty sie znasz, ja?! Ja żeh jest ze cołki nosze społeczność grosse.

-Ta, chyba w pasie...

-Oż ty ryżawy pierunie! – Baflin zacisnął mocno pięści, po czym nagle się uspokoił siadając. – Strzelił byh ci chopie, ale mi pieczeń stygnie.

Wrócił do konsumpcji.

Nagle oboje spostrzegli, że bladoskóra wojowniczka śmieje się z nich cicho, skrywając usta za ręką. Jej seledynowe oczy przybrały niezwykle uprzejmy wyraz, a ramiona trzęsły się od wzbierającego w niej humoru.

-No patrz, pani się jeszcze zadławi!

-Nic dziwnego, jak żeh na ciebie spojrzał też żeh myśloł, że zwróce!

-Dajcie spokój z tą „panią”... – Odezwała się nagle, uśmiechając się. – Jestem Nera... Nera Morite.

Spojrzeli na nią mile zaskoczeni. Cóż za zmiana humoru?! Od dwóch dni, zachowywała się jak nóż z zimnej stali krojący czyjeś plecy, a teraz się uśmiecha?! Może prawdziwą ktoś ukradł i podstawili im nową?

Leżała sobie na boku grzebiąc kijkiem w dogasającym ognisku, uśmiechając się do nich uprzejmie. No cóż, młody „mag” zdał się być pionierem w rozmowach damsko-męskich i skłonił się nisko machając w powietrzu rozczochraną, marchewkową czupryną.

-Wingo Whitecliff, adept magicznej szkoły, jak bóg da, to niedługo szczęśliwy ex-bezrobotny, bardzo mi miło.

Wybuchła śmiechem słysząc słowa zaspanego chłopaka.

Spojrzała następnie na krasnoluda, który coś mruczał obgryzając z mięsa zajęczą nóżkę. Pokazał palcem by chwilkę poczekali...

No to czekali.

Zgryzł z lewej mały kawałeczek mięska, tam obkąsał chrząstkę, gdzie indziej lawirując językiem zlizał ziołowe przyprawy. Dojadał jeden kawałek dobrą minutę, po czym wstał i wytarłszy brodę z resztek mięsa ściągnął z głowy czepiec bijąc nim w pierś.

-Baflin Nickelbeard! Dumny syn grodu Wyrwiskały! My to najlepsze sztygary pod sztandarem króla! – Spojrzał z zawiścią na rudzielca. – I wcale żeh nie jest taki klajn, kaj ten bajtel pado.

Wojowniczka usiadła podsuwając kolana pod brodę.

-Chyba nie miałam jeszcze okazji wam podziękować... – Sapnęła opuszczając nieco wzrok. – I nawet nie sądziłam, że moimi wybawcami będą człowiek i krasnolud. Cóż... Dziękuję i niech wasi bogowie wam zwrócą za wysiłek.

-Ależ żaden problem, pa... – Jęknął Wingo. – Nero? Ale nie będziesz mnie więcej bić, czy grozić nożem?

-Nie... – Zaśmiała się. – Choć niczego nie obiecuję.

Miała niezły ubaw widząc jak po jej słowach strachliwy chudzielec wycofuje się powoli za pobliskie drzewo.

Baflin usiadł sobie na liściach, podciągając uprzednio pas skórzanych portków, które ciągle zjeżdżały mu z brzucha.

-Przywiąż je sobie do brody, to będziesz miał spokój. – Odezwał się rudy chłopina zza drzewa.

-A pocałuj mie w studnia!

Nera znów zaśmiała się ujmując czoło dłońmi. Pół życia spędziła w koszarach, podziemiach i świątyniach, a ci dwaj zdawali się być najśmieszniejszymi istotami z jakimi zetknęła się od dwudziestu lat.

-Wingo... – Mruknęła patrząc w kierunku wychylającej się zza drzewa łepetyny.

-Tak?

-Choć, zjedz coś. – Postanowiła, że odstąpi mu część swej porcji pieczonego zająca.

Młodzieniec podszedł niepewnie, siadając obok kobiety w czarnym kombinezonie. Ta podsunęła mu porcje ułożoną na dużej białej chustce.

Chwycił tłustą łapkę, po czym zaczął wcinać. Był okropnie głodny, a kierował się niezwykle prostą zasadą, że jak dają, brać, a jak biorą, to uciekać. I wiele razy się w ten sposób najadł zaoszczędzając tym samym mnóstwo pieniędzy, gdy przychodził czas na płacenie rachunków.

Baflin patrzył na Nerę rozmarzonymi oczyma. Chciał jej zadać mnóstwo pytać, o to jak żyją, jak mieszkają, co robią dla hecy gdy nuda nuży nawet lędźwie, no i oczywiście, co tam pysznego jedzą i czym się upijają. Na podstawie dwóch ostatnich informacji Baflin określał, czy dana kraina jest warta odwiedzenia, czy nie.

-A... A co wy tam robili w lesie? – Spytał zaciekawiony. – Bo nie często, z tego co ten gupielok padoł, sie was w tych stronach widuje, ja?

Nera westchnęła opierając brodę na kolanach.

-Powiedzmy, że wraz z moją jednostką ruszyliśmy pomóc tym aroganckim rozpustnikom.

-To było was więcej?

-Łącznie tysiąc.

-I co się stało?

Kobieta zamyśliła się wzdychając z bólem.

-Wszyscy zginęli... – Odpowiedziała spokojnie.

Wingo niemal się nie zakrztusił. Odrzucił kostkę klepiąc się pięścią w łopatkę.

-Jak to?!

Powoli obróciła w jego kierunku seledynowe oczy.

-Tak to... Nie mieliśmy szans. Pojawiła się mgła, smród migdałów, moi ludzie zaczęli umierać stojąc w tym przeklętym obłoku, a wszystko dlatego, że kazałam im uderzyć, prowadząc na pewną śmierć... Bałam się zaakceptować fakty... Potem te wielkie cienie, żebyście je widzieli – jej głos stawał się chłodniejszy, a Wingo wyczuwał w nim wzbierający ból. – Jeden z nich w dłoni zmiażdżył głowę mojego żołnierza... Nas tysiąc, ich pięciu.

-Mówisz o tym z takim spokojem?

Na ten komentarz wzruszyła ramionami.

-Żołnierska sprawa. – Odpowiedziała beztrosko.

-Nie masz wyrzutów sumienia?

-A czemu mam mieć? Każdy wie na co się pisze wstępując do armii. Trochę mi szkoda, że siła mego klanu została zubożona i przetrzebiona, ale nie martwię się żołnierzami. Ich pierwszym obowiązkiem, jak i moim, jest wykonać rozkaz za cenę własnego życia.

Oderwała kawałek pieczonego mięsa wsuwając w sine usta.

-Jestem z nich prawdę mówiąc bardzo dumna. – Uśmiechnęła się. – Wiedzieli czym może grozić ruszenie we mgłę, a mimo wszystko wykazali się całkowitą lojalnością. Cieszę się, że potrafiłam ich tak wyszkolić.

Wingo skończył jeść, wstając i odchodząc w stronę przywiązanych do pnia koni.

-A tak ogólnie to gdzie jedziem? – Spytał Baflin. – Poza tym, że za wschodnio granica coby nas nie ścigały te pieruny.

-Muszę się spotkać z... przyjacielem, ale nie będę was kłopotać. Wy ruszycie swoją drogą, ja swoją.

-Powiesz swoim o deiruńczykach? – Spytał Wingo, prowadząc za cugle dwa grzeczne wałachy. – O tej broni, prawda?

-Muszę.

-Czyli prędzej, czy później, wojna?

Kobieta westchnęła ciężko.

-Tak i obawiam się, że nie my ją wywołamy... Przykro mi człowieku, ale może się okazać, że za kilka lat znów będziemy po przeciwnych stronach barykady.

-Mam nadzieję, że nie obrazisz się, że cię... no dotknąłem? Kiedy ostatnim razem tknąłem przez przypadek nogi jakiejś kobiety, ostatnią rzeczą jaką pamiętałem była jej pięść... A potem pięść jej brata... A potem jej męża... I jak się obudziłem, to znowu pięść jej męża.

Zaśmiała się głośno padając na plecy.

-Nie martw się... – Otarła zwilżone łzami szczęścia oczy. - Nie mam partnera.

Wtem nagle spoważniała zrywając się na równe nogi. Jej reakcja była tak błyskawiczna, że dwójka innych podróżników niemal podskoczyła w miejscu.

Nera rozejrzała się po okolicy. Jej uszy wychwyciły jakiś hałas, stukot podków daleki miarowy wolny.

-Ktoś jedzie. – Syknęła ujmując łuk.

Wingo i Baflin podążyli za nią na skraj lasu, gdzie spomiędzy starych, liściastych i iglastych drzew roztaczał się cudowny widok na pola złocistej pszenicy, żyta i owsa rosnące po drugiej stronie traktu. Wschodzące słońce rozświetlało żółte kłosy, kołysane wiejącym z zachodu wiatrem. Po lazurowym niebie przemykały hen, hen nad ziemią białe wstęgi rozmytych chmur. Wiatr niosący świeże powietrze rozbudził przyczajonych za drzewami uciekinierów. Rozmokłym odrobinę traktem zmierzała postać w bieli jadąca na płowej klaczy.

-Świetnie! – Chrząknął Wingo.

-Będziem mieli draj kobyła, i trochę gelda się sypnie, ja?

-Został nam jeden złoty floren i siedem szylingów...

-A ja bym cosikej zjadł...

-Znowu?!

-Ciii... – Uciszyła ich kobieta ruszając z łukiem naprzód przez zieloną łąkę pokrytą kropelkami rosy.

Widziała teraz, że jeźdźcem jest kobieta z twarzą skrytą pod kapturem. Białe zwiewne odzienie wykończone złotą nitką odbijało światło słoneczne aż rażąc w oczy. Jechała w eleganckiej podróżnej sukni siedząc bokiem na siodle. W sakwach pełno bagażu, a na sobie nie mało kosztowności. Ramiona kobiety okrywała peleryna z futer białych lisów czysta i lśniąca. Na szczupłej talii wepchniętej w ciasny gorset, haft przedstawiający dwie skrzyżowane złote róże. Na skromnych stopach białe trzewiki ze złotymi sznurowanymi cholewkami obejmującymi kostki. Kobieta była dosyć wysoka jak na tutejszą szlachciankę, a podróżowała sama... Dziwne, aż się prosi żeby ją napaść i obrabować.

Nie zwracała uwagi na zbliżającą się grupkę trzech osób, wiedząc, że i tak jej nic nie zrobią, gdy zauważą pewien szczegół ubioru.

Zbliżywszy się na dostateczną odległość Wingo momentalnie zdębiał. Na jej szczupłych dłoniach biało-złote rękawiczki z budzącym grozę złotym pierścieniem na serdecznym palcu. W pierścień wprawiono opalizujący purpurą rubin.

-Nie! – Krzyknął do łuczniczki idącej zdecydowanym krokiem. – Protektorat paladyński!

Niestety bladoskóra wojowniczka nie wiedziała cóż owy termin może oznaczać, dlatego dziarsko stanęła przed jadącą drogą kobietą i wymierzyła w nią strzałą.

-Stój.

Wingo z Baflinem podbiegli co sił w nogach.

Ktokolwiek zrobi tej kobiecie krzywdę ściągnie na siebie gniew paladynów, a oni nie spoczną póki nie pokażą mu co to znaczy umierać długo i boleśnie. Białe rękawiczki i pierścień zapewniały wstęp na każdy dwór i zobowiązywały gospodarzy do udzielenia gościny. Nie dało się ich zrabować i użyć jeśli owy zestaw rękawiczek i pierścienia nie został darowany przez samego paladyna... Gdy kto inny założył pierścień i rękawice szlachetny rubin tracił kolor.

-Niech cię ręka boska strzeże!

Nera nie miała nic do stracenia, tak czy inaczej była jednym z największych wrogów paladnów, z których i tak jeden chciał ją dorwać za wszelką cenę.

-Złaź z konia. – Rozkazała, lecz kobieta skrywająca twarz za kapturem jedynie uśmiechała się lubieżnie.

Nagle uniosła odrobinę głowę i spoglądając w zimną twarz ozdobioną seledynowymi oczami, skostniała wpadając w istny szok.

-Morite? – Spytała rozdziawiając różowe wargi.

Wojowniczka opuściła łuk popadając w podobne osłupienie.

-Delconda?

Wtem czarnowłosa myśliwa uśmiechnęła się groźnie.

-Mam dziś szczęśliwy dzień... – Uniosła łuk, mierząc w białą damę grotem strzały. – Wreszcie się spotykamy, suko. Tęskniłaś?

***

Rosły mężczyzna o brązowych krótkich włosach przestąpił próg wysokiej świątyni. Daleko na przedzie, tuż przed ołtarzem, przy jednej z modlitewnych ław klęczał pewien człowiek w powłóczystych czerwonych szatach. Jego długie ciemno-złote włosy spadały do końca karku.

Brunet o podkrążonych oczach zamknął za sobą wrota długiej świątyni. Ruszył naprzód, idąc między masywnymi ławami dla zbierających się co tydzień duchownych. Otaczały go srogie solidne kolumny zamykające się pod dachem w sieć ostrych łuków. Ciemne witraże wysoko niemal pod samym stropem wpuszczały niewiele światła, zmuszając świątynnych opiekunów do rozpalania świec wokół ołtarza. Delikatne oświetlenie dobrze służyło ogromnemu wnętrzu świątyni umożliwiając górującemu nad ołtarzem krzyżowi inwokacyjnemu rozbłysnąć złocistą pełnią. Na potężnym złotym krzyżu z trzema poprzecznymi belkami odbijały się dziesiątki maleńkich języków ognia co dodawało katedrze misteryjnego uroku. Szedł nawą główną podziwiając majestat symbolu jedynej właściwej wiary.

Zatrzymał się obok modlącego się potężnego mężczyzny, który przyciskał czoło do złożonych dłoni, recytując słowa modlitwy.

-Ekscelencjo... – Szepnął zwracając na siebie uwagę mężczyzny w czerwonym drogim stroju.

-Tak, młodzieńcze?

-Przyszedłem po radę w chwili zwątpienia.

Mężczyzna o ciemnych blond włosach i o twarzy tak samo zmęczonej przesunął się w ławie udzielając miejsca młodszemu rangą bratu, zapraszając go do przyłączenia się uprzejmym machnięciem dłoni.

-Mam nadzieję, młody uczniu, że nie zwątpienie w wiarę?

-Nie mistrzu, raczej własne samopoczucie, które niebywale mną targa rozdzierając we wszystek z możliwych stron.

-A zatem, cóż tak cię trapi? – Spytał miły postawny duchowny o silnej szczęce i przekrwionych oczach.

-Radość, a za razem jej uporczywy brak... Mistrzu, czy to aby słusznie czerpać szczęście z cierpienia?

Barczysty silny mężczyzna zamyślił się spoglądając na złocisty krzyż.

-Nie słusznie jest, bracie Ottonie, czerpać przyjemność z uczynków grzesznych. Ale jeśli przysparzasz komuś cierpień w geście zbożnym, oddając przysługę panu i wiernym uczestnikom jego stadka, broniąc ich, czy nawracając, nie grzeszysz. A czy zatem radość z uczynków wolnych od grzechu, zła być może?

-Nie, mistrzu Kordobanie.

Długowłosy silny blondyn uśmiechnął się zadowolony z odpowiedzi młodego ucznia.

-A wszakże należy pamiętać jak głosi pismo, że za chwałę pańską cierpienia, to największa dla duszy radość, co i tobie i twym oddanym sprawia korzyść pośmiertną, że z dłoni uświęconej przyszło im cierpieć i tym samym zasłużyć na łaskawszy osąd.

-Wielka jest twoja mądrość, mistrzu.

Otton pochylił głowę gdy silna dłoń przełożonego pogłaskała go jakby był dzieckiem, które dopiero co zaczęło swą edukację.

-Niepokoję się o twój los, uczniu. Ta niezdrowa fascynacja niewierną może zostać źle odczytana przez okolicznych metropolitów.

-Ależ mistrzu, ona jest nam potrzebna, wielce się przysłużyła dla nas i czci Adrena...

-Ale z taką samą zapalczywością czci innych bogów, co jest w tych stronach bluźnierstwem. – Przerwał. – Ottonie, owa długoucha kapłanka jest przeze mnie tolerowana tylko ze względu na ciebie.

-A co się jej tyczy, boję się mistrzu...

-Czegóż to się boisz?

-Dopiero teraz, gdy mam co tracić, a proces ten postępuje z każdym tygodniem, odzywa się we mnie ból gnany świadomością, że uczucia i gusta, które posiadam zgasną z przyszłą chwilą.

Przełożony milczał poddając się kontemplacji.

-Dozwól bym przypomniał ci o pewnej ważnej kwestii nim do wniosków przejdę. – Zaczął wlepiając wzrok w złoty krzyż. – Ludzie mali mają przypadłość zarzucania, że świat sprawiedliwymi prawami się nie rządzi, a lud pieniądz i krew dzieli na lepszych oraz gorszych... Kłam zadają tym samym rzeczywistości, bo względem nie zawiści, a względem siebie każdy jest sobie równy, czy to pańszczyźniak, pustelnik, trędowaty, czy to szlachcic, magnat lub w końcu duchowny. Bo kimże jest chłop i co on robić musi? Musi wyjść na pole wiosną i latem, by najpierw zasiać zboża, a potem zrzucić je naporem kosy. Robi on wszystko na co dozwala mu jego majątek, a zawsze ma ową wolność taką, że zebrawszy koszul i spodni wiązkę może wyjść byle gdzie i nie wrócić, bo i kto jednego chłopa będzie szukał? A co musi szlachcic, gdy urodzony na stosownym poziomie? Musi się latami szkolić, dbać o majątek, dbać o jego przyrost, o dobrą kondycję chłopów na jego podatek pracujących. Gdy się nie wyszkoli, da się łatwo oszukać przy rachunkach tracąc pieniądz i nie wiedząc ile go włożyć w ziemię. Zgubi się na obcej ziemi, bo nie będzie znał języka, czy w końcu nie zaznajomiwszy z gruntem, karze na piasku czy skale studnie kopać. Jak o majątek nie zadba będzie mieszkać w przybytku psim, a to nie jest zacny sposób na zachęcenie możnej białogłowy, prawda? Nie sposób taką manierą i zaniedbanym ogrodem ugościć panny dworów większych czy interesantów do wspólnego przedsięwzięcia finansowego. Jak nie pomnoży majątku, to w czasie rynkowych srogości konkurenta wypchną go prędzej, czy później skupując ziem i zostawiając nań jeno goliznę. A jak nie obeznany w pieniądzu, czy roli, to skąd ma wiedzieć jaka ziemia dobra pod uprawę, by nie kupić jałowych nieużytków? Musi w końcu dbać o rodzinę, by ta w czasach złych nie odwróciła się od niego. W polityce i dyplomacji wykształcony być musi, aby sąsiadów do siebie nie zrazić, aby negocjować w posagach najwięcej dla siebie korzyści, a najmniej strat, i żeby kto zajazdu nań nie wyprawił. Zbroić i zabezpieczać się musi, trenować synów, coby wezwani na bitwę w pierwszej szarży nie pomarli... A gdy o wszystkim tym nie pamięta, gdy od wszystek powinności stroni marnotrawiąc majątek na ciągłą chuć, wizytacje, hulanki, bankiety, długów nie spłaca to wszak niewiele pożyje w szlacheckim stanie, a stoczy się nawet niżej niż chłop, kto wie, może i kto mu godziny sądu przybliży przez jaką krzywdę wyrządzoną. A jako pan ziemski o poddanych, wasali, lenników dbać winien, żeby ci przeciw niemu wideł nie skierowali tylko w ciężkiej godzinie pomogli.

Otton przysłuchiwał się uważnie słowom mistrza.

-I nasza posługa jest niezwykle ważna, młody uczniu. Paladyński fach, to nie obmierzłe kosztownością wieczne beneficjum, jak to mają w zwyczaju postrzegać nie znający ów fachu postronni, ale wielka odpowiedzialność i idące z tym wyrzeczenia. Dar jakim obdarza nas Pan Sądu jest największym dobrodziejstwem jakiego może dostąpić człowiek, ale za razem największą restrykcją jaką można nań nałożyć. Tracisz siebie, to prawda, ale tylko po to by emocje nie kierowały tobą podczas wydawania osądów, czy podejmowania niezwykle ważnych decyzji. Aby jedynie rozum i mądrość tobą kierowała, a nie niezdrowe popędy. Teraz czujesz ból, że tracą smak rzeczy i istoty, które dotąd wielbiłeś, ale pomyśl w ten sposób... To minie i ból się skończy, dlatego póki możesz czuj radość z owego powodu, a nie smuć się błahostkami, które jeszcze chwilę będą cię trapić.

-Dziękuję, mistrzu... – Sapnął brunet. - Chyba potrzebowałem to od ciebie usłyszeć.

-Dobrze wiedzieć, że czujesz ulgę... Ah, bo bym zapomniał.

-Tak?

-Słyszałem, że uciekła ci przesłuchiwana.

-Tak – jęknął czując ból napływający z wypalonych na piersi ran – poniosę pełnię odpowiedzialności. Proszę ekscelencję o wyznaczenie stosownej pokuty.

-Ależ Ottonie... – Uśmiechnął się przełożony. – Toż to nie była twoja wina. Ty wybyłeś czynić swą powinność jako przesłuchujący, boleję jedynie nad faktem zachowania strażników, którzy nie potrafili powstrzymać twej znajomej wojowniczki. Wiesz... Naprawdę przykry jest fakt, że nawet stojąc przed najwyższym majestatem, winni zaniedbania i bliscy osądzenia, uciekają w zabobony. Dasz wiarę, że wymyślili sobie białego ducha, który przybył znikąd i pokonał ich wszystkich? Taki to czuli wstyd, że nie potrafili zatrzymać jednej dziewki... Kazałem dla nich po palu zastrugać.

-Dziękuję ekscelencjo za przebaczenie. – Ucałował dłoń mężczyzny w purpurze.

-Nie sądzisz, Ottonie, że jestem ostatnio zbyt pobłażliwy?

-Ależ skąd mistrzu... W twych osądach upatrywać mi się godzi jedynie mądrość i roztropność. Egzekucja strażników posłuży za świetny przykład dla reszty.

Oboje powstali kierując się główną nawą w stronę wyjścia.

-Mam dla ciebie zadanie, młodzieńcze...

-Tak mistrzu?

-Udasz się do archidiecezji w Morgenstadt, biskup tamtejszej kapituły jest zaniepokojony ową „nadgraniczną” aktywnością. Chcę abyś mu wytłumaczył, że nie ma czym kłopotać swej bogobojnej głowy.

-Mniemam, że to nie wszystko...

Zaśmiał się potężny jasnowłosy.

-Jesteś zdolnym i spostrzegawczym uczniem, Ottonie. Skoro ciebie dotyczyć ma rozkaz, to grubiaństwem i nieporozumieniem byłoby nie poinformować cię o pewnych kwestiach.

-Cóż się stało mistrzu?

-Dwa tygodnie temu lord Van’Haas wystosował do Ojca Kardynała list z zapytaniem o pozwolenie na rozpoczęcie konkwisty, który jego świątobliwość raczył rozpatrzyć pozytywnie. Co za tym idzie przysyła nam w geście dobrej woli dwa pułki kardynalskie. Ktoś musi im przewodzić przez pewien czas i chcę byś to był ty.

-Ależ ekscelencjo?! Pułkami kardynalskimi? Nie jestem godzien...

-To się okaże, a ja mam nadzieję, że sprowadzisz je na rozkaz Lorda Van’Hassa, gdy ten zażąda stawienia się przy jego boku.

-Tak, mistrzu, wypełnię przeznaczone mi zadanie.

***

-Nie powinniśmy jechać szybciej, Numitorze?

-Czym powodowana ta uwaga?

-Szybciej dostaniemy ją w nasze ręce! – Rozeźlił się Vasyl.

Przemierzali gęsty soczyście zielony liściasty las leżący na granicy obu cesarstw. Tętnił życiem, a leśne gospody, enklawy myśliwskie, czy samotnie, zdawały się w ogóle nie być dotknięte wewnętrznym konfliktem. Gorszy obraz widzieli opuszczając stolicę oraz przejeżdżając przez kilka większych miast na drodze do Cesarstwa Zaudrańskiego. Zgliszcza, ruiny, ziemia zroszona krwią, stęchlizna, odór rozkładanych ciał, gnijące plony, których nie ma kto zebrać, lub pożary. Kraj niemal wyludniony, a na pewno podzielony. Nie ma władzy, nie ma armii zjednoczonej, każdy walczy dla siebie, dla własnych celów, lecz nie ma nikogo, kto mógłby owe grupy zjednoczyć pod jednym sztandarem. Lasy to co innego, one nigdy nie były wzruszone wojnami. Ludzie tu mieszkający od wszystkiego stronią a gdy przychodzi czas bitwy, idą w gęstwinę przeczekać czarne godziny. Nikomu nie wadzą i liczą, że inni też to uszanują. Nie kradną, bo nie chcą być obrabowani, nie zabijają, bo nie chcą urządzenia rzezi.

Numitor, potężny przerośnięty człowiek jakby powiększony o połowę we wszech miarach, dosiadał czarnego rumaka, największego jakiego mnisi mogli znaleźć, zaś Vasylowi dano mniejszego konia, ale bardzo towarzyskiego.

Jechali traktem w skromnym zagłębieniu na wschód do miasta Luugan, stolicy Zaudrańskiego Cesarstwa gdzie według przerośniętego owiniętego w mrok człowieka, znajdowała się Cesarzowa.

-Nie musimy się aż tak spieszyć Vasylu, bo i tak jej nie dostaniemy.

-Dlaczego? Przecież wiesz gdzie zmierza.

-Tak, na dwór samego Ferdynanda Józefa, a jeśli się tam zjawi to trochę zabawi, wierz mi.

-A co w tym za cel?

-Cesarz Ferdynand Józef niezwykłą troską otacza swą rodzinę, a Sara przybędzie tam, by „upewnić się”, że Ferdynand wypowie wojnę Viańczykom. Ujdzie stamtąd, gdy dopnie swego. Ona po prostu chce dopilnować, by wszystko wyszło jak należy.

Zbliżali się do drewnianego mostu rozpiętego nad szeroką rzeką, nad którą przebiegała granica.

-Taka zrywność jest nieuzasadniona.

-Numitorze?

-Tak?

-Mogę spytać, skąd pochodzisz?

-Ta informacja jest nieistotna. – Stwierdził ogromny mężczyzna w długim czarnym płaszczu.

-Dlaczego, nieistotna?

-Vasylu, nie pytaj czemu nieistotna, bo gdybym uznał, że wypowiedzenie się na owy temat jest w obecnej chwili właściwe, to odpowiedziałbym na twoje pytanie.

-Chcesz mi pow...

-Tak, chcę ci powiedzieć, żebyś się tym nie interesował.

Odpowiedzi Numitora nie były czasami uprzejme. Vasyl miał go okazję poznać przez kilka dni i jak dotąd ani razu ów przerośnięty mężczyzna nie odmówił odpowiedzi na trudne pytanie w sposób prosty i zwięzły, jak choćby zwykłym „Nie odpowiem ci, bo nie.”, albo „Nie i już.”, za każdym razem wionął od niego taki chłód, jakby to on zaplanował z góry wszystkie dialogi i nie chciał, by którąś z niewygodnych kwestii rozszerzać, czy tłumaczyć. Czasami potrafił być bardzo uprzejmy, innym razem srogi jak śnieżna zamieć... A do tego zawsze cyniczny. Vasyl miał nawet wrażenie, że patrzy na „pojemnik na słowa”, który jedzie z nim i co jakiś czas się otwiera. W takich chwilach jak ta młodzieniec bał się go najbardziej, bo ten po prostu jechał z kamienną twarzą, oczami skierowanymi na wprost jakby był trupem, który ożywa gdy się go o coś spyta. Obracał wtedy głowę w upiorny sposób, odpowiadał, poczym powracał do postaci „stygnącego odlewu”.

-Coś się stało, że się tak dziwnie zachowujesz?

-Co rozumiesz przez słowo „dziwnie”? – Spytała uprzejma twarz.

-No... „cicho”, ogólnie jakoś bardzo zesztywniałeś.

-Myślę... Widzisz, moje myślenie może przyczynić się do uratowania twojego realia, dlatego uszanuj analityczny stan w jaki się wprawiam.

-Zastanawiam się, kto cię mógł przysłać...

-To nieistotne.

-Rozumiem...

Zjechali z mostu już w zupełnej ciszy.

***

Wingo i Baflin nadal siedzieli upchnięci na jednym koniu. Wingowi to wcale nie pasowało. Świadomość, że ma się sapiącego brodacza przyklejonego do pleców jakoś dziwnie nań wpływała.

Dwójka długouchych kobiet jadących przed nimi toczyła bezustanną rozmowę. Kłóciły się od kilku godzin obrzucając wyzwiskami. Nera związała tą drugą, do której zwracała się najgorzej jak potrafiła, a tylko od czasu, do czasu używając imienia. Ta druga, mimo pętającej jej w talii liny, zachowywała pogodę ducha i wyrażała się o Nerze w sposób jak najbardziej poniżający. Ze złotowłosej piękności, aż biła arogancja i gdyby ta przybrała formę promieni słonecznych oślepiłaby zapewne całą krainę.

-Jak się tu dostałaś?! – Pytała zielonooka. – Sprzedałaś się paladynom?!

-Moja, jaskiniowa ciemnotko – zachichotała złotowłosa odziana w szlachetną biel – sprzedać się paladynom? Po co? A, że jeden z nich był bardzo... otwarty na dialog, to ja jedynie skorzystałam.

-Zdradziłaś własnych poddanych?

-Oh, a od kiedy TOBIE to przeszkadza? Hm? – Spojrzała na Nerę uśmiechając się słodko. - Jesteśmy dwiema zagubionymi kobietami próbującymi wydostać się z trudnej sytuacji. Powinnaś być mi wdzięczna, że załatwiłam za ciebie sprawę, jak ty to ujmujesz... Ah, wypachnionych wywłok.

-Wiesz, Sindeyu... Ty naprawdę zasłużyłaś sobie na zesłanie do kolonii.

-To się jeszcze okaże.

Jechali przez las, po mokrych drogach, w kierunku jeziora Loch Kagan. Obie kobiety chciały spotkać się z kimś ważnym i Wingo wysnuł wniosek, że może być to jedna i ta sama istota... Tylko kto?

Podejrzewał któregoś ze „zhumanizowanych” elfów lub półelfów, których rody przyjęły przed wiekami obyczaje i wiarę ludzką, osadzając swe majątki na zagańskich stepach, na terytorium cesarstwa łaskawie panującego Ferdynanda Józefa Zaudrańczyka z dynastii Ostrindów. Elfia szlachta popisywała się wręcz niezwykłą bogobojnością wkupując się swą postawą w łaski ludzi, zaskarbiając sobie tym samym ich zaufanie i wdzięczność... Idealne środowisko do osadzenia szeroko zakrojonej konfidencji. Aczkolwiek nic w tym pociesznego. Wingo już zrozumiał, że potencjalnie ktoś taki jak działający pod płaszczykiem lojalizmu agent, to nie istota otwierająca się przed byle kim z łatwością. Będzie musiał uważać razem z Baflinem, bo ów „przyjaciele” obu dam jadących przodem, wcale nie muszą reflektować za utrzymaniem maga i krasnoluda przy życiu jeśli ci zobaczą lub usłyszą zbyt dużo.

-Trudno mi uwierzyć, że paladyni nie zamknęli cię w obozie... – Nera przyglądała się złotowłosej podejrzliwie.

-W takim razie lepiej uwierz, że są pośród nich tacy, co słowa dotrzymują.

-Według nich jesteś przecież poganką.

-Ależ skąd, wierzę w Adrena i jego wielki kościół. – Zaśmiała się. – W tych stronach wiara w Pana Sądu jest niezwykle opłacalna.

Wingo zaczął szperać w plecaku poszukując jagód jakich wcześnie rano nazbierał krasnolud. Mało zjadł, a głód zaczął go morzyć. Zwrócił tym samym uwagę złotowłosej w bieli, która rzuciła mu krótkie spojrzenie pełne wzgardy i obrzydzenia.

Westchnęła nonszalancko, odwracając wzrok.

-Doprawdy Morite, czy ci dwaj muszą się za nami włóczyć? Nie sądziłam, że wybierzesz sobie coś takiego do towarzystwa... Żeby chociaż było na co popatrzeć.

Nera spojrzała się na nich i choć wewnątrz zgadzała się z Sindeyą, bo absolutnie nie było na co popatrzeć, to jednak była tym dwóm biedakom winna coś więcej niż tylko wzgardliwy komentarz.

-Jak zwykle nie umiesz dobrać sobie przystojnego partnera... Ten Quereal na przykład, straszny wrak.

-Quereal nie był moim partnerem i żaden z nich – wskazała kciukiem na Winga i Baflina – też nie jest.

-Nie? – Spytała szczerze zaskoczona elfia kapłanka w białej sukni. – A tak do ciebie pasują. Sama nie wiem, który bardziej...

-Zaraz cię zaknebluję... – Mruknęła wojowniczka w czarnym kombinezonie, skutecznie uciszając rozmówczynię, która z pogardą, urażona odwróciła głowę. – A za Quereala powinnam dać ci w pysk, żebyś popamiętała.

***

Cudowny cesarski pałac olśniewał bogactwem i ogromem. Dookoła złote kolumnady ciągnęły się jak nuty na pięciolinii. Dywany, witraże, płaskorzeźby, morza arrasów i gobelinów układały się w idealną symfonię kamienia, jedwabiu, szlachetnych kamieni i metali. Skrzydła pałacowe naznaczone ornamentami, które w rzędzie przypominały szereg wzlatujących w niebiosa orłów widniejących na Zaudrańskim godle. Kunszt z jakim rzeźbiarze oddali każdy cal skrzydła sprawiał wrażenie, że pałac broni tysiąc dumnych piersi drapieżnych szlachetnych ptaków, a ci którzy ośmielą się narazić cesarski majestat srogo tego pożałują. Cesarscy halabardnicy w pięknych szarobłękitnych sukmanach i błyszczących złotych zbrojach obstawiali pałac strzegąc porządku wielkiego rodu.

Biały marmur opływał we wstawione lazurytowe wstęgi malujące na ścianach niekończące się wzory.

Wysokie okna wrzucały do wnętrz mnóstwo światła, a to odbijane przez absolut czystości błyszczących kamieni, pozłacane ramy obrazów i wysokich luster, czy odlane ze złota figury rozświetlało komnaty lepiej niż dziesiątki świec.

W sali balowej, w której cesarz uwielbiał spotykać swych gości, przywitano pewną arystokratkę. Owa kobieta oczekiwała nadejścia samego cesarza, dlatego ubrała najprzedniejszą suknię jaka znalazła się w jej asortymencie. Białobłękitna z licznymi wstawkami z kamieni szlachetnych. Gorset haftowany nićmi barwy awenturynu. Na szyi kolia z pereł i malachitu opadająca na przyciągający uwagę dekolt. W uszy wpięte skromne srebrne kolczyki z wprawionymi w nie diamentami w kształcie łez, na nadgarstkach srebrne bransolety wysadzane bursztynem. Ciemnobrązowe włosy do ramion lekko podkręcone. Błyszcząca cynobrowa szminka i równie czarujące oczy zwieńczały obraz uroczej młodej arystokratki.

Towarzyszyło jej dwóch strażników, oraz cesarski sekretarz.

Wtem wrota z przeciwnej strony sali otworzyły się, a wszedł przez nie starszy mężczyzna w niebieskim eleganckim fraku oraz obcisłych beżowych spodniach przypominających bryczesy. Na piersi kilka srebrnych orderów, w dłoni wąska czarna laseczka, którą wspierał się z każdym krokiem. Lekka łysinka, posiwiałe gęste bokobrody, serdeczny uśmiech.

Sekretarz grzecznym gestem wskazał na zbliżającego się starszego mężczyznę.

-Jego wysokość, cesarz Ferdynand Józef Trzeci Ostrind.

Kobieta ukłoniła się jak na prawdziwą damę przystało.

Teraz sekretarz obrócił się twarzą do swego pana i wykonując przed nim głęboki skłon, wskazał na młodą arystokratkę.

-Izabela Karolina de Lacris, markiza Overonu.

Uśmiechnięty starszy mężczyzna skinął głową pochylając się odrobinkę.

-Pani wybaczy, że nie ma przy mnie rodziny, lecz obaj synowie udali się na polowanie i mam nadzieję, że na wieczór wrócą, a jeżeli już o tym wspominam, to zapraszam na kolację. Rzadko przybywają do nas tak znamienite klejnoty, które mogłyby zdobić nawet i cesarskie korony, gdyby nie fakt, że nieznany jest człowiekowi materiał, w który taką piękność można wprawić.

-Nie mogłabym odmówić, waszej wysokości.

-Niezmiernie mnie to cieszy, pani. Mam nadzieję, że zostanie pani u nas na jakiś czas, wszakże za podarek jaki wnosisz mógłbym każdego dnia twej osobie bankiety wyprawiać, ale mniemam, że inne sprawy naglą.

Sekretarz odszedł ze strażą pod drzwi, a starszy mężczyzna, wraz z młodą arystokratką zbliżyli się do wysokiego okna, z którego roztaczał się wspaniały widok, na pałacowy plac, oraz położone niżej miasto.

-To straszne co dzieje się w Vianie i ubolewam, że Sara porzuciła was w chwili śmierci ojca.

-Wasza wysokość wybaczy, ale nie wypada mi współczuć jej zbłądzenia po tym co stało się w Overonie. Zabrałam cały dobytek i przybyłam tu, by prosić o sprawiedliwość.

-Rozumiem ból, lecz skąd tyle majątku udało się waszemu rodowi uzbierać?

-Overon to wyśmienicie prosperujące nadmorskie miasto, wasza wysokość, a przynajmniej tak było kiedyś. Morskie szlaki handlowe przynosiły nam niemałe zyski. Ale bunty...

-Przykro mi to słyszeć. – Głos starego cesarza załamał się w wyrazie współczucia. – Lecz czemu przybyłaś na mój dwór?

-Ponieważ, wasza wysokość, ze strony matki jestem z domu Saalfeld, a to oznacza, że jestem spokrewniona z linią waszego siostrzeńca.

-Saalfeld? – Mruknął cesarz. – Wielcy to rycerze z tej linii się wywodzą... Czyli pani, może zaprawdę być naszą daleką krewną. Nalegam zatem jeszcze bardziej byś została na moim dworze.

-Dziękuję uprzejmie, waszej cesarskiej mości. – Skłoniła się. – Postaram się jak najszybciej znaleźć tu dogodne ziemie.

-W takim razie czuję się zobowiązany przysłać ci, pani, ludzi w tym fachu zaufanych. Skoro linia krewna, to należy sobie pomagać. Jeno... Nie godzi mi się od spokrewnionych takie prezenty przyjmować.

-Jak słusznie wasza wysokość zauważył, rodzina winna sobie pomagać, dlatego proszę przyjąć ten skromny dar, aby pomóc sobie i swemu narodowi.

-Kiedy tak piękna dama prosi, nie przystoi odmawiać... Przydzielę ci, pani i twej świcie wolne kwatery oraz pokojowe do dyspozycji. I mam oczywiście nadzieję, że raczysz na kolacji poznać mojego pierworodnego, bo on w klejnotach lepszy znawca, a okiem wprawnym najpiękniejsze diamenty potrafi rozpoznać.

Ukłoniła się uprzejmie żegnając z cesarzem, który z grzeczności ucałował jej dłoń skrytą w białej rękawiczce.

***

-Ale czy nikt jej nie skojarzy?

-Jak Vasylu? Jeśli jest na tyle sprytna żeby dokonać takich machinacji to na pewno zabezpieczyła się na taki wypadek. Zauważ, że nie istnieje ani jeden obraz Sary, bo to wszak kobieta za młoda, by sprawić sobie portret. A ten aparat indoktrynacji? Wywęszyła wszystkich szpiegów, którzy mogliby zapamiętać jej twarz i donieść o jej prezencji na obcym dworze. Co więcej nie raz dochodziły mnie słuchy o różnych dworach sztucznie tworzonych z awansowanej na siłę szlachty, które w ostatnich latach zostały zniszczone przez „niefortunne powstania chłopskie”. Dodaj do tego majątek zdzierany z chłopów, szlachty i magnaterii przez kilka lat. Skarbiec stolicy niemal pękał w szwach, a kiedy Sara wyjechała, opustoszał. Czyż to nie dziwne? Jak myślisz, co się stało z taką ilością złota?

-Zabrała ze sobą.

-Racja, bowiem z takim pieniądzem kupisz sobie wstęp na każdy dwór.

***

-Możesz mnie rozwiązać? – Spytała grzecznie Sindeya. – Przecież zmierzamy w tym samym kierunku i w tym samym celu... Gdzie miałabym uciekać?

Jechali wzdłuż brzegu jeziora Loch Kagan nazwanego niegdyś przez kolonizatorów - morzem. Wody rozlewiska sięgały poza horyzont, a spokojne fale pełznące po ciemnogranatowej powierzchni odbijały promienie wznoszącego się coraz wyżej słońca. Loch Kagan uchodziło za niezwykle żywe i dla wielu okolicznych rybaków stanowiło główny środek utrzymania. Zapewne jadąc dalej na północny wschód, próbując ominąć jezioro natrafią na rybackie wioski pełne pracowni szkutniczych, warsztatów tkaczy sieci, zajazdów, magazynów rybnych, tartaków obrabiających co dzień buki, dęby i jałowce, by okoliczne wędzarnie mogły działać bez chwili wytchnienia, czy zakładów zajmujących się beczkowaniem solonych ryb i ich wysyłką na stoły szlachty okolicznych państw.

-Nie. – Odpowiedziała srogo Nera.

-Przecież ci nie ucieknę tak jadąc. Spadłabym przy galopie.

-A zamkniesz się?

Złotowłosa spiczastoucha pokiwała głową.

Wojowniczka zbliżyła się doń, by zdjąć węzeł z liny wspinaczkowej, której drugi koniec trzymała w dłoni.

Rozsupłała linę.

Sindeya z zadowoleniem poruszała rękami, odgarniając z ramion puchatą, białą pelerynkę z futer lisów.

-Wreszcie... Nero to, że mnie nie lubisz nie musi od razu oznaczać, że jestem twoim wrogiem.

-I co to niby zmienia?

-No wiesz, przecież możemy współpracować. Potrzebujesz protekcji prawnej i pieniędzy, oni – wzdychając z pogardą wskazała kciukiem na krasnoluda i maga jadących za nimi – na razie tylko pieniędzy. A tak się składa, że mogę spełnić obie te potrzeby.

Konie spacerowały wolno traktem ciągnącym się wzdłuż jeziora.

-Kiedy jesteś uprzejma zawsze źle się to kończy... Czego w zamian chcesz?

-Potrzebuję towarzystwa – złapała wojowniczkę za rękę – jeśli wiesz o co mi chodzi...

Wingo niemal się zakrztusił czerwieniejąc na twarzy. Żarł sobie jagody i nagle coś wpadło mu nie w tę dziurkę co trzeba.

Nera odepchnęła dłoń złotowłosej, która spojrzała na nią gniewnie mrużąc oczy. Zacisnęła piąstki w białych rękawiczkach i okryła się ciepło futrzaną peleryną.

Minęli właśnie tabliczkę informującą, że niedaleko znajduje się mała osada zwana „Rashfield”.

Dalej jechali w zupełniej ciszy. Sindeya coś knuła, siedziała cicho na koniu co jakiś czas łypiąc groźnie na Nerę, jakby miała wobec niej plan, który przed chwilą skonstruowała, a którego nie zdradzi, chyba że będzie już za późno.

Cichych obserwatorów niepokoił fakt, że Nera pozwala złotowłosej na wszelkiego rodzaju docinki. Nie wiedzieć czemu, czasami miała ochotę poderżnąć jej gardło co zresztą widać było w jej seledynowych oczach, ale po chwili jej przechodziło i znosiła wszelkiego rodzaju komentarze przełykając dumę.

Baflina ponadto mierziło co innego. Zastanawiał się czy w pobliskich osadach nie będzie paladyńskich sługusów, bo są coraz bliżej granicy z Zaudrańskim Cesarstwem, a wszak paladyni mają swych ludzi wszędzie.

Winga z kolei irytowało, że wszyscy są do siebie tak wrogo nastawieni. Nie wiedział kim jest Nera i kim ta druga. Znał je tylko z imienia, a Nerę dodatkowo z umiejętności. Skoro mają już razem podróżować, to chociaż niech pogadają sobie o czymś konstruktywnym. A może on zaciekawi je jakąś anegdotą? Hm... Z drugiej strony… próby zabawienia anegdotą kobiety kończyły się standardową serią ciosów: pięść jej, pięść brata, pięść męża razy dwa i nie daj boże pięść wujka.

Rudzielec poprawił ułożenie okularów na nosie.

A może opowie coś o sobie, o arkanach w jakie się zagłębiał?

Lepiej nie... Jedna wygląda jakby sama była czarodziejką, a druga jakby temat magii nic jej nie obchodził, poza tym kogo interesuje magia polaryzacji? Chyba najnudniejszy kierunek z możliwych... I czym niby może zabłysnąć? Zamienić jabłko okrągłe, w jabłko o kształcie pietruszki? Albo jabłko o kształcie pomarańczy? Albo jabłko o kształcie cebuli? Kogo interesuje transformacja owoców?

Właśnie... Owoce!

Popatrzył na swoje cherlawe łapki i trzymaną w nich torbę pełną owoców lasu.

Wysunął ją przed siebie na chudych kończynach.

-Może panie skosztują jeżynek?

Wtem zmierzył go zdziwiony wzrok złotowłosej.

-Niechaj mnie sama Kedebra olśni. Zdobyłeś pożywienie chłopczyku...

***

Młodzieniec w zielonych spodniach przeszedł przez skromny ogród przy jego komnacie. Rzucił w kąt kuszę odpinając od pasa kołczan z bełtami. Ściągnął z czarnej kurtki błękitną szarfę i rozpiął wierzchnie okrycie lawirując palcami wokół złotych guzików. Z głowy zdjął skórzaną czapkę z kruczym piórkiem. Usiadł sobie na szezlongu tuż pod oknem swej komnaty, przeczesując czarne loki pokrywające jego głowę.

-Franciszku! – Zaraz za nim przybiegł drugi młodzieniec trzymając dwa bażanty, ubrany w podobny strój tyle, że bez błękitnej szarfy na piersi. – Wyśmienite dwa strzały.

-Gdzie mój brat, Edmundzie? – Spytał młodzieniec podkręcając króciutki, spiczasty wąsik.

-Udał się do siebie...

-Nuda ma mnie w swych ramionach. – Mruknął wyciągając się na wygodnej kanapie i przymykając oczy. – Żeby ojciec chociaż pozwolił na jakąś daleką wyprawę ruszyć... Jakąś przygodę przeżyć, poznać nowe damy.

Obrócił głowę spoglądając na rosnący tuż obok krzak białych róż. Przybliżył sobie jeden kwiat, ściągając z drugiej dłoni rękawiczkę.

-Znudziły mi się wszystkie guwernantki... Są takie... Pospolite.

-Franciszku, co też mówisz? A ta hrabina, Małgorzata? Myślałem, że między wami wyniknie coś poważnego?

Czarnowłosy chłopak urwał kwiatek, po czym zaczął się nim bawić muskając jego płatki palcami.

-Edmundzie, ona ma dwadzieścia trzy lata... Jeśli nie znajdzie się lepsza, to przychylę się do decyzji ojca i wezmę ją, zła nie jest, ale każdy kwiat kiedyś zaczyna więdnąć... Kiedy ja będę w jej wieku ona będzie miała prawie trzydziestkę na karku. Jest miła i w ogóle, buzia niczego sobie... Sam nie wiem. Mój ojciec dostał starszą żonę. Od czasu śmierci mej matki, sam widzisz jaki chodzi przybity i załamany.

Serdeczny przyjaciel i sługa młodzieńca, którego zwał Franciszkiem, usiadł na murku ogrodowej fontanny popadając w zamyślenie.

-Może wyjedziemy do Firbany? Tam są jelenie i dziksza zwierzyna. Rozerwiesz się...

-Nie... Nie chcę polowań, chcę przeżyć coś porywającego ducha. – Wymachiwał białą różą.

-Zagrać ci coś, Franciszku?

Milczał.

Zamknął oczy oddychając głęboko i ślizgając białymi płatkami po wewnętrznej stronie dłoni.

-Edmundzie, pochodzisz z małej wioski jeśli się nie mylę.

-Tak.

Nagle młodzieniec z podkręconym wąsikiem usiadł wpatrując się w przyjaciela podejrzliwymi oczami wyczekującymi szczerej odpowiedzi.

-Byłeś z chłopkami? Jakie one są?

Edmund zaczerwienił się odrobinę drapiąc za uchem. Był trochę zaskoczony pytaniem i nie umiał dobrać stosownych słów.

-One są, mój książę, dzikie... Tak, dzikie.

-Dzikie?

-No, jak młode klacze wypuszczone na łąkę... Brykają, wierzgają, szarpią się, sapią... Zupełnie jak dzikie. Potrafią przez przypadek podrapać, albo ugryźć w ucho.

Czarnowłosy z wąsikiem zaśmiał się życzliwie patrząc na kompana z lekkim niedowierzaniem.

-Naprawdę?

-Tak i pocą się strasznie, pachną sianem.

-To musi być okropne przeżycie Edmundzie.

-Nie, jest całkiem... inne. Ale tobie książę by się nie spodobało, wiem, że masz o wiele bardziej czułe podniebienie i wyrafinowany zmysł smaku.

-Prawda... Jednakże nuży mnie ta monotonność.

Edmund wstał podchodząc do jednej z wielu malachitowych kolumn, wspierających altankę otaczającą ogródek. Miał palec uniesiony do góry, sygnalizujący pojawienie się zdrożnego pomysłu w jego głowie, co także symbolizował lekki lubieżny uśmieszek. Podniósł z ziemi czterostrunową kritię.

-Była sobie niska Lin... – Zaczął towarzysz z instrumentem, wygrywając pierwszy akord. – Co jej nie chciał nikt...

-Edmundzie! – Czarnowłosy zesztywniał rozglądając się po okolicy.

-Zazdrościła siostrą swym... bo z gorsetu cal jej znikł...

A że wiek się zbliżał ten... co za męża trzeba wyjść...

Sióstr się poradziła Lin... i w zawodzie pierwsza dziś!

Jeden złoty floren za lekką usługę

dwa za godzin parę, trzy za czarów garść.

Ona jest najlepszą, nie chwaląc się wcale

byłem u niej wczoraj... nie dała mi spać.

I spłyną majątek za godziny z Lin

I ojce kazali z domu w biegu wyjść

-Edmundzie! – Zaklaskał mu Franciszek śmiejąc się głośno.

I nikt nie zrozumie, co do Lin poczułem

Dajże bóg marzenia, spełnić dziewce tej

Wtem to Lin urosła... tam gdzie nic nie miała

Tedy to w dekolcie... moc cali przybrała

Tedy siostry mężów... od Lin odciągały

Wtedy się me oczy... w niej odkochały

-Edmundzie! – Wystrzelił nagle srogi męski głos zza jego pleców.

Chłopak odwrócił się i zobaczywszy obliczę starszego mężczyzny z siwymi gęstymi bokobrodami, skłonił się błyskawicznie w pół. Cesarz wspierając się o lasce przeszedł przez drzwi do komnaty.

-Najmocniej przepraszam, wasza wysokość!

-Zakazałem ci szerzyć taką bezwstydną manierę w towarzystwie moich synów!

-Ojcze... Ja go o to...

-Franciszku Leopoldzie! To żadna wymówka! – Ochłonął nieco starzec otrzepując niebieski frak. – Mamy gości i chcę byś zjawił się na kolacji, dlatego powinieneś się odśwież i włożyć bardziej odpowiedni strój. Przybyła do nas młoda dama, którą mam nadzieje dobrze przywitasz, bo zabawi na dworze jakiś czas.

-Tak, ojcze. – Ukłonił się z szacunkiem. – Przepraszam, ojcze.

-A co do ciebie Edmundzie, to pomyśle nad karą.

-Tak, wasza wysokość, przyjmę ją z pokorą.

Cesarz popatrzył gniewnie na obu młodzian, po czym ciężko westchnąwszy, kręcąc głową opuścił komnatę zamykając za sobą drzwi.

Edmund słysząc to, szybko drżącymi rękami odstawił instrument.

-Przepraszam wasza wysokość, książę Franciszku, nie powinienem.

-Nic się nie stało.

-Muszę... iść. Tak, muszę iść.

-Czekaj, Edmundzie! – Złapał zbierającego się towarzysza za ramię. – O nic się nie martw, bierz kritię i chodźmy w postronne miejsce.

***

W przydrożnej gospodzie gwarno, bo lud z okolicznych wiosek zjechał się sprzedać urobek jak co tydzień, a mężczyźni nie omieszkali kilku szylingów dać za zimne piwo. Prosta drewniana gospoda, ale gości w niej szanują należycie, jako że w Rashfield to zajazd jedyny, a zrazić do siebie kupca to narazić na szwank wielu pracujących w okolicy rybaków.

Chłopi różnego kroju rozsiedli się przy stołach i ławach ustawionych pod ścianami. Zastawione misami z zupą rybną i tacami chleba stoły oświetlało ciepłe słońce wpadające przez szereg nieoszklonych okien w południowej ścianie budynku. Znalazło się tu kilku oficyjerów zaudrańskich, jako że owe terytoria pod włości cesarstwa podpadają.

Gospodarz za szeroką zroszoną okruszkami i brudem drewnianą ladą strugał łyżkę z drewna tępawym kozikiem. Mężczyzna tęgiej postury palił długą fajkę. Długie czarne wąsy założone za uszy wyglądały nieco komicznie, ale świetnie wpasowywały się do kanonu chłopskiej mody.

Dwie jego córki w prostych biało-czarnych strojach krzątały się po sali, roznosząc co kto zamówił i zbierając zapłaty. A gospodarz się przyglądał, bo gdy córka prócz zapłaty zebrała i klepnięcie w zadek, a ów chamidło bogactwem się nie cieszyło, słał barczystego synka stojącego obok, by pierworodny zrobił porządek na pysk warchoła wyrzucając.

Niezwykle się gospodarz ucieszył, widząc, że zjawił się przyjaciel rodziny, który podszedł wesoło do lady. Prosta koszula, prosty włos i wąs, szare brudne portki i skórkowe buty.

-Witajcie, dobrodzieju! – Spróbował przekrzyczeć tłum rozchylając ramiona w powitalnym geście.

-Helmut! Balim się, że w nasze strony nie zawitasz.

-Dobry miesiąc uszykowała opatrzność boska – przeżegnał się podchodząc do drewnianego stołka – pozwolicie?

-Siadaj, siadaj! – Zaśmiał się rubasznie gospodarz poprawiając jeden z wąsów, który co chwilę zsuwał się zza ucha. – Czego ci podać?

Mężczyzna usiadł, brudnymi łapami wyjmując sakwę. Potrząsnął nią, a ta wesoło zadźwięczała, co sprowadziło uśmieszki na twarze obu wąsali.

-Orzechówki lej, bo mie tako jako od kilku świtów suchość ściska.

-No już kumotrze, mordo ty moja... – Spojrzał nań błogim okiem nalewając trunku do drewnianego kubka. – A jak twoje stare?

-A... – Machnął ręką. - Nienajlepiej się czuje... Całkim pochorzała jak syna nam wzioły w szpryc. Ale nic to! Kojarzysz tego diablego szczeniaka, co to się do panien urywa co jedna ładniejsza?

-Szlachetka od siedmiu boleści... Niech no do mojej córuchny której się cholewą przystawia, z razu go Rośko po łbie strzeli! Prawda?

-Prawda co ojce mówią. – Odrzekł silny mężczyzna stojący tuż obok z rękami założonymi na piersi.

Gospodarz nachylił się nad głową przyjaciela podając mu kubek i uśmiechając się lekko.

-Za bystry to on nie jest, ale z ręki to byka za kolczyk utrzymie jako jeden w okolicy... Ale co tam z tym paniaczką?

-Moja dziewucha, cołki w nim pogrążona. Nie chce słuchać, adyć z niego bawidamek gdzie popadnie... Że ile to snopów siana nie zwiedził z chłopkami. Dwa razy chciała mi uciekać, wierzysz mości hospodinie? Nawet ksiądz nie pomógł...

Gospodarz machnął ręką i popatrzył na swoje córki tańcujące między stołami, roznosząc z uśmiechem jadło.

-Niech no która tak spróbuje bez pozwolenia... A wbrew woli księdza, przed zamążpójściem... Pasem przećwiczę! – Pogroził palcem.

Wyjął z ust dogasającą fajkę i wytrzepał popiół na podłogę.

-No ale co my o takie smętne rozmowy prowadzim? Zarobiłeś widzę!

-A uzbiera się z cztery floreny. Kupim za to łódź nową, sieć, na łatanie chałupy zostanie, abo na posag, bo coś ta moja pannica swawolna zbytnio.

Wtem drzwi do gospody rozwarły się i przestąpiła je olśniewająca urodą kobieta odziana w drogą białą suknię, której ramiona okrywała pelerynka z białego futra.

Natychmiast skupiła na sobie całą uwagę, a w gospodzie nastała niemal grobowa cisza. Chłopi zastygli patrząc się na złotowłosą, która nie jedną arystokratkę urodą prześcigała. Niektórzy zamarzli w miejscu z łyżką w połowie drogi do rozdziawionych ust, inni mrugając oczami, jeszcze inni lali po koszuli piwo nie zdając sobie z tego sprawy.

Kobieta weszła do wnętrza gospody, a za nią wkroczyła chyba jej świta, czy pewnego rodzaju obstawa. Elfia wojowniczka, krasnoludzki woj i chyba jakiś skryba, czy kronikarz. Nie specjalnie przejął gości gospody widok elfich dam, bo wszak niedaleko tych stron pełno rodów długouchych ma swoje siedziby i czasami ktoś do nich na wizytację przyjeżdża, ale ta dama miała na sobie tak kosztowną i piękną suknię, że sama mieniła się jak najszlachetniejszy diament, a w dodatku rękawice z płonącym czerwienią pierścieniem. Jeszcze nigdy nie widzieli elfa w protekcji paladynów. Książętom darowano takie rękawiczki, gdy ci wyruszali w dalekie, niebezpieczne wyprawy, biskupom i opatom, wielkim duchownym, którzy ruszali nauczać i nawracać...

Kobieta podeszła do lady wyraźnie zniesmaczona ogólnym wystrojem pomieszczenia, oraz wszechobecnym brudem pokrywającym wnętrze sali jak i skóry chłopów raczących się gościną.

Gospodarz nagle podszedł do damy kłaniając się uprzejmie i świecąc w oczy łysinką.

-Witam, jaśnie panią, w czym mogę pomóc?

-Potrzebuję pokoju. – Odpowiedziały delikatne różowe wargi.

-Tak, oczywiście, już waszej miłości pokazuję. – Przeszedł obok syna kierując się w stronę schodów na górę gospody. – Agnuś! Hanuś! Na górę pokoje przystroić!

Dziewczyny szybko odstawiły tacki biegiem zbierając się do wykonywania poleceń.

Gospodarz odwrócił się do kobiety uśmiechając i kłaniając uniżenie.

-Prosimy, prosimy... Oczywiście największa i najlepsza stancyja w okolicy. – Gospodarz otrzepując ścierką fartuch wszedł na górę po skrzypiących schodach.

Złotowłosa już miała chwycić poręczy, lecz z obrzydzeniem cofnęła dłoń dostrzegając warstwy klejącego się brudu jaki okrywał drewno. Wzdychając ciężko wdrapała się na górę, a za nią zdążały trzy inne osoby w postaci cherlawego rudzielca w stroju mnicha, krasnoludzkiego woja i długouchej wojowniczki w czarnym kombinezonie.

Dotarłszy na piętro ruszyli długim korytarzem, na którego końcu znajdował się apartament. Córki gospodarza błyskawicznie zjawiły się by otworzyć drzwi i wnieść świeżą pościel.

Sindeya została zaproszona do środka. Przekroczyła próg pokoju, a zaraz za nią wlazł gospodarz. Kwatera była niczego sobie, co z miłym zaskoczeniem stwierdziła elfia dama oczekując po ludziach o wiele niższych standardów.

-Pani, oczywiście może życzyć sobie nazajutrz posiłek. Niech wasza miłość powie, a sprowadzę co w mej mocy.

Miło, że ktoś się wreszcie pyta, a nie zakłada, że z góry będzie jeść owoce.

-Jestem w tych stronach pierwszy raz, gospodarzu, chciałabym skosztować jakiegoś lokalnego posiłku. – Mruknęła siadając na rozłożystym łożu i podziwiając drewniany wystrój pokoju. – Słyszałam, że łowicie świetne ryby.

-Tak, rozumiem, jaśnie panią. Na śniadanie podamy co sobie wasza miłość życzy. Jeśli tylko mogę w czymś pomóc, to pro...

-Chcę zostać sama. – Machnęła dłonią na pulchnego mężczyznę.

Ten zamilkł i skłoniwszy się kilka razy zamknął pokój wychodząc. Obrócił się do czekającej na korytarzu „świty”.

-Zaraz dla was coś znajdziemy...

-My se chopie poczekamy na dole, a ty cosikej skołuj, ja? – Mruknął Baflin załatwiając sprawę.

Zeszli z powrotem na dół do sali jadalnej i upatrzywszy sobie miejsce przy jednym ze stołów zasiedli przy nim. Kilku mężczyzn na sali rzucało Nerze krótkie spojrzenia odwracając się momentalnie i prawiąc jakieś dziwne komentarze.

Wingo siedział w koncie, obok starego siwego dziada bawiącego się haczykami do łowienia ryb. Pokłutymi dłońmi obracał małe metalowe przedmioty pracując obcęgami przy ich wyginaniu.

-To możeh byśmy cosikej zjedli? – Zaproponował krasnolud. – Kiszki mie kręcą.

Nera spojrzała na obu kompanów wyjmując sakwę.

-Sindeya dała mi sześć florenów i sześćdziesiąt szylingów. Nie wiem na ile to starczy.

Dziad w kącie rozszerzył oczy. Jego stare posiwiałe oblicze odwróciło się w kierunku trzymanego przez jasnoskórą kobietę skórzanego mieszka. Oblizał się powoli śledząc jej dłoń oczami.

-Nero! – Uniósł się Wingo. – Nie tak głośno... Sześć florenów to majątek... – Szeptał.

-Nie wiedziałam. – Wzruszyła ramionami.

-Za połowę tego można zabić!

Gospodarz zszedł z piętra gnając syna na zewnątrz, by ten osobiście pilnował koni nowych przybyszy. Podszedł szybko do siedzących w rogu kompanów damy w bieli kłaniając się głęboko.

-Czegóż sobie życzy, drogie państwo?

Spojrzeli po sobie cicho gwarząc i ustalając co najlepiej by pasowało na pierwszy posiłek po długiej podróży.

-A co tu macie, hospodinie? – Spytał krępy woj przeczesując paluchami brodę.

-Przede wszystkiem zimnego trunku nie zabraknie, a to zawsze przedńiość ważna w gorąc jak dziś. I jeśli sobie drogie towarzystwo życzy, świeże ryby, ser, zupa... A może pieczeń barania?

-Dajta mie bira i ćwiartkę pieczeni! – Krzyknął Baflin zacierając łapska.

Nera spojrzała pytająco na Winga, który zdawał się mieć odrobinę bardziej wyrafinowany gust. Ten ocknął się z zamyślenia unosząc do góry chudy palec.

-To dla nas po pstrągu i po dużym zimnym porterze... tak...

Wojowniczka w kombinezonie złapała go za nadgarstek nachylając głowę.

-Mam nadzieję, że się nie zatruję...

-Ależ nie, nie... Spokojnie.

Córki gospodarza zeszły z piętra wracając do obowiązków. Jedna chwyciła miotłę i wzięła się za czyszczenie schodów na piętro, w razie gdyby dostojna złotowłosa pani chciała zejść do sali jadalnej.

-To ja w takim razie spieszę ugościć, szlachetne państwo – rzekł gospodarz odchodząc w głąb sali.

Zanim dotarł za ladę, grzecznie chwycił jakiegoś pijusa za fraki i w dosadny sposób zwrócił mu uwagę, żeby ten sobie poszedł, wypluwając nań wilgotną zawartość płuc w postaci przekleństw i obelg.

Poprawiwszy wąs, który znów zsunął się zza ucha, krzyknął coś do pracującego kuchennego zaplecza.

Chłopstwo rozkoszujące się swym towarzystwem, rybacy, tkacze, rolnicy, przestali się interesować przybyszami, wracając go gwarnych dyskusji pełnych śmiechu, przekleństw, zawodzeń czy pijackich przyśpiewek.

Dwóch żołnierzy siedzących po przeciwnej stronie sali, nabijało metalowe fajki pachnącym zielem. Wtem jeden wstał i głaszcząc się po koziej bródce podszedł do lady, gdzie gospodarz wznowił rozmowy ze znajomym.

-Szanowny panie - zaczął dostojny oficer – cóż to, syna do armii nie ciągnie?

Wtem pulchny wąsal spojrzał na żołdaka krzyżując na piersi owłosione łapska.

-A bodaj waści język odjęło. – Splunął na ziemię. – Rośko? Kiedy on głupi! – Zaśmiał się. – Głowę ma tak cinszko, że mury burzyć nią może jak onagerem wystrzelon. To już lepiej weźta moją starą, przed nią nie jedna armia uciekła!

-Że mnie bóg tobą pokarał! – Wydarł się niski kobiecy głos z zaplecza, na co gospodarz wybuchnął śmiechem.

Oficer nadal patrzył na wąsala z zimną powagą.

-Cesarzowi przydałoby się takie całkiem rychłe do bitki ramię.

-A co to, cesarzowi mało ramion do bitki? Niechaj za podatki, które płacim najmie garść janczarów z południa, czy bóg wie co.

Wtem drzwi do gospody otworzyły się z hukiem! Jasne słoneczne światło wpadło do sali przez szeroką futrynę. Do wnętrza dumnym krokiem wpadł przystojny szermierz. Czarne buty z wysokimi błyszczącymi cholewami, czarne spodnie, rozchełstana jedwabna koszula w tej samej kolorystyce spięta na piersi luźnym wiązaniem złotych nici. Do tego na szczupłej twarzy elegancki spiczasty wąsik i wąska bródka jaką to w zwyczaju mają nosić bogaci szlachcice. Przystojna, zawadiacka twarz otoczona prostymi równo przystrzyżonymi czarnymi włosami. Na głowie czarny kapelusz z jedną stroną ronda przypiętą do wysokiej główki srebrną spinką z łabędzimi piórami. Przy brązowym pasie szpada błyszcząca niczym szczere srebro.

-Czołem towarzystwo! – Wtargnął z uśmiechem

-Czołem! – Krzyknęła masa chłopstwa wznosząc z zadowoleniem kufle i kubki.

Kilka osób nie było niestety zadowolonych z przybycia szlachcica, włączając w to gospodarza i jego znajomka.

Podszedł do lady eleganckim dostojnym krokiem, ściągając na siebie uwagę córek pulchnego wąsala, które stanęły jak wryte rozdziawiając szeroko różowe usteczka.

-Mości hospodina witam z osobna! – Uśmiechnął się doń przystojny kawaler. – Lej pan gorzałki, a co ja gadam... Nalej chyżo miodu! Po gorzałce gardło schnie jak pustynna wydma w kwiecie dniowym!

Pulchny mężczyzna w skórzanym fartuchu chciał mu pogrozić palcem i ostrzec upominając o pewnych regułach, lecz gdy zobaczył wypchaną monetami sakiewkę spotulniał.

-A proszę, jaśnie panie... – Burknął, nalewając trunku.

Wingo poczuł jak chudym łokciem szturcha go siedzący obok dziad. Odwrócił się do zasuszonego siwego starucha pracującego nad workiem wędkarskich haczyków.

-Patrzaj chłopino, bo to Giovanni Gacciano. Drugiego takiego bawidamka w państwie nie znajdziesz. Jeździ od parafii, do parafii, od wioski, do wioski i wszystkim to ten sam los gotuje... Wisz ty ile nań się ojców zastawia z sieciami, żeby go przed ołtarz przyprowadzić? Heh, nie jedna to sikoreczka mu się ogłupić dała...

Wingo popatrzył to na dziada, to na przystojnego szlachetkę opierającego się plecami o blat. Znów spojrzał na dziada zastanawiając się z zaskoczeniem, kim jest ten starszy pan i jak się tu znalazł. Czyżby go nie zauważył? No w końcu sama skóra i kości, długie szare wąsy, siwa czuprynka. Kto na takich uwagę zwraca?

Dwie młode dziewczyny powróciły do roboty, gdy ojciec ponaglił je agresywnym machnięciem szmatki.

-A cóż to, oberżysto? – Uśmiechnął się kawaler. – Takie skarbeńka w wianuszkach nie tańcują? Czyś je wydał? – Spytał na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli, a szczególnie dwie młode dziewczyny, których gładkie oblicza zaczerwieniły się jak napuszczone purpurową farbą.

-Nie, panie. – Odpowiedział pulchny gospodarz podsuwając kubek z miodem.

Młody przystojny szlachetka podkręcił modne wąsiki wychyliwszy uprzednio trunek.

-Znakomicie... Toście mi dzionek osłodzili, hospodinie. Widok cieszyć tak mi dozwalacie, a ja... – Wyciągnął z sakiewki jeden złoty floren podsuwając pod rosnące oczy pulchnego mężczyzny. – Ja się odwdzięczyć umiem za poczęstunek.

Wtem zerwał się z miejsca przemierzając salę jadalną w szerz dziarskim krokiem.

-Ale do towarzystwa przybyłem z nowinami, o których pochwalić mało bym się zapomniał przy takich perłach. – Spojrzał przelotnie po obu dziewczynach.

Ściągnął na siebie uwagę gości, którzy wszak na tak dalekim zakamarku osadzeni, byli ciekawi świata i jak to zwyczaj nakazywał ku szlachcicowi usłużnie uszu nadstawiali, gdy ten przemawiać zaczynał.

-Cóż wiatry z południa niosą, wasza miłość? – Spytał jeden z chłopów przełknąwszy łyżkę rybnej zupy ze wspólnej misy.

Wtem kawaler odrobinę spochmurniał drapiąc się po bródce.

-Na sąsiednich włościach – zaczął głośno - buntownicy w siłę rosnąc, wiele magnackich rodów we krwi utopili, co i pewnie do was z niejednym kupcem dotarło. Niestety, mus mi świadczyć, że nasz umiłowany, jaśnie oświecony książę Teodor Firnan, niegdysiejszy hrabia Zaganu, wasz uniżony obrońca, a z powinności krwi Viański suweren... – zdjął z głowy kapelusz przyciskając go do piersi i spuszczając wzrok. – Złożył głowę w mogile...

Na tą wiadomość nastała niemal grobowa cisza przerywana cichymi westchnięciami. Niemal wszyscy przeżegnali się spuszczając głowy.

-Nie może być...

-Zdrada...

-Na pal buntowników...

Niosły się ciche głosy wzbudzając dzikie emocje.

-Jak jaśnie pan zginął?! – Zerwał się jeden z silnych chłopów z załzawionymi oczyma. – Nie godzi mi się słuchać, że bez broni! To rycerz był znamienity!

-Słyszcie dalsze treści! – Uspokoił ich kawaler unosząc dłonie. – Nie z rąk buntowników on ranion, ale osądzony za zdradę! Położony pod sędziowym kosturem za pieniądz Viański! Bo do cna wszystkiego był wasz stronnik!

Wtem zerwało się chłopstwo na równe nogi bijąc w piersi i nie dopuszczając do siebie takiej możliwości.

-Nie wina fałszem pisana, a strach cesarzowej był przyczyną śmierci! On się oddał bracia, jak lojalny i szlachetny był zawsze! – Westchnął ciężej, opuszczając ręce. – A najwięcej goryczy mi na język spada, gdy przychodzi mi obwieścić, że i synów z ojcem w grób wpędzili, gasząc linię...

-Pomsty! – Wołali tłumnie rozwścieczeni ludzie. – My za monsignora raczyli zdać głowy! Zdrada! Dobrodzieja naszego pamięć w krwi obmycia żąda! Stawajcie bracia do zbrojownych odrzwi!

Wtedy z tłumu wypadł jeden z chłopów bez jednej ręki. Rzucił się na kolana przed szlachcicem. Ująwszy dłoń w rękawicy zaczął ją całować.

-Wasza miłość! Zlituj się nad nami! Miej w sercu łaskę! – Przylgnął czołem do dłoni. – Nie wiedź ich na ten trud żelazny! To prości ludzie są! Oszczędź ich i nie pchaj w ognie błędnej bitwy zanim głupstwo jakie spełnią! Ja stary! – Ucałował jeszcze raz rękawicę. – Oręża nie utrzymię! Ale wiem, że tu bracia, mężowie, synki i ojce! Mają młode żony, nie daj dotrwać czasu jak się we wdowie sukna przyozdobią! Mało razy to na wojnę my szli? Naście temu lat ostatnia wygasła, a już nową wszczynać? Ja swe wojny przeżył i kalectwo mi pamiątką zostało... Pomyślcie, bracia, czy pan chciałby, byście za jego imię ginęli? Kniaź wielce dobry co was umiłował, za kiryłmajdra uchodzący, waszych synów chciałby na swą pomstę posyłać? – Zapłakany chłop obrócił się do rozbitego tłumu. - Nie czyńcie im tego... Sobie borograwia nie zabierać, ani swoim dziatkom, bo tak głosi pismo!

-Zamilcz! – Warknął inny siłą odstawiając starca od szlachcica. – Kiedy przyszło nam wybierać, czy się z hańbą gryźć do czasu wgrobypójścia, czy zemsty sięgać, ja mówię ZEMSTA!

-Zemsta! – Krzyknęła reszta sali.

Kawaler zatoczył kilka kółek zakładając kapelusz na głowę.

-Tak ja was informować zmuszony, że jego wysokość, cesarz Ferdynand Józef zaniepokojony pogłoskami o szalejących w Vianie nieprawościach, mordzie, okrucieństwie, zwraca do was głowę oczekując wsparcia tych, co straty dotykają najmocniej... Z dniem bożym tygodnia minionego ogłosił pobór, by granice wzmocnić i od napływu buntowników, kraj nasz uchronić!

Zza drzwi zaplecza wychyliła się pulchna niska kobieta niosąca dwie ryby na talerzach. Zaskoczył ją widok gęstego cichego zgrupowania otaczającego mężczyznę w czarnym eleganckim stroju.

-Co się stało? – Spytała męża opierającego ramiona na blacie.

-Jaśnie pan Teodor żywota zakończył.

Kobieta zrobiła wielkie oczy upuszczając ryby.

-O dla boga... – Zemdlała padając na podłogę.

Tedy to szlachetka na jednej pięcie wykonał zwrot wskazując dłonią na zaskoczonego oficera Cesarskiej armii. Nie minęła chwila jak i chłopskie oczy spoczęły nań wyczekując reakcji.

-Jeśli wam tak piekli się na wojnę sposobić – zaczął nowym gorętszym tonem. – Ci oficyjerowie przyjmą wasze chętne serca. Przybyli tu, by wam ową wieść ogłosić, lecz ich języki zapewne boleść do podłóg przygniata.

-Prawda to? – Spytał któryś z chłopów.

Wystraszony nieco oficer potaknął. Bali się w tej małej rybackiej mieścinie rozgłaszać dekret o poborze, by nie narazić się na gniew prostych ludzi.

-Tak... Proszę za mną, wszystek wniosków zbiorę jeśli towarzystwo obstaje, za pułkownikami na południe ruszyć.

***

Brak komentarzy: