Klip

niedziela, 8 czerwca 2008

Rozdział III - Godzina Zająca cz.7

***

Południowe kresy Deirunu, półtora dnia jazdy od miasta Platzjagger. Terytorium między czterema znacznymi wzgórzami: Świętego Wacława, Świętego Anzelma, Czerwonego Dnia, oraz Młyna.

Cztery wzgórza leżały nieopodal najbardziej znienawidzonych przez żołnierzy, a za razem sławnych w kronikach historii, bagien. Rozległe trzęsawiska stanowiły naturalną granicę między Deirunem, a Vianem temperując zapędy obojga sąsiadów. Znane ze swej zmienności stanowiły nie lada zasadzki dla maszerujących żołnierzy. Przesmyk Lurejski między górami Jagarskimi i pasmem szczytów Per’eonu. Przesmyk zwany także Krwawymi Wrotami.

Jedynie na zimę bagna zamarzały pozwalając bezpiecznie przejść żołnierzom na drugą stronę. Najbliżej brzegu bagnistych rozlewisk znajdowało się wzgórze zwane Młynem – z racji swego strategicznego znaczenia to o nie toczono najcięższe boje. Przy skalistym wybrzeżu, nieopodal morza, a tuż nad klifami wznosiło się wzgórze Czerwonego Dnia, po przeciwnej stronie zaś wzgórze Świętego Wacława – misjonarza bojownika, który wedle legendy pojawiał się z odsieczą zmieniając losy bitw. Ostatnie ze wzgórz zamykało strategiczną stawkę. Było najwyższe i strome, gwarantowało wojownikom bezpieczny odwrót. Stąd nazwano je na cześć Anzelma, patrona płatnerzy. Między tymi wzgórzami zaś, rozciągał się niezalesiony obszar. Szeroki na tyle by pomieścić sporych rozmiarów armię, lub schować bezpiecznie kilka miast. Środkiem biegła skromna rzeczka przecinając terytorium i dostarczając wody do chronionej strefy.

Na wzgórzach ustawiono strażnice oraz liczne posterunki tak by żołnierze chroniący rewiru mieli dobry wgląd w otaczające ich zielone polany, wypatrując czy szpiedzy lub nieproszeni ciekawscy chłopi nie zakradają się przypadkiem do zamkniętego poligonu. Między wzgórzami wzniesiono palisady, posterunki kontrolne, magazyny, oraz stajnie. Ten pokaźnych rozmiarów teren od wielu miesięcy służył Deiruńczykom jako pole testów nowej broni, oraz za pole manewrów unowocześnionych oddziałów. Testowano nowe doktryny, pracowano nad formacjami, szkolono oficerów do walki w nowych warunkach. Nikt nie wiedział skąd wzięła się niesamowita technologia, kto wdrożył produkcję cudownej broni. Po prostu pewnego dnia paladyni jak oparzeni zajęli mnóstwo warsztatów modernizując je za swoje pieniądze i za ogromną opłatą dotując rzemieślników by podwoili produkcję tej niezwykłej broni. Wszystko mieli gotowe, plany – egzemplarze wzorcowe, przepisy na wybuchający proch, oraz wiele innych zabawek. Zupełnie jakby spadły im z nieba. Większość ludzi zdążyła się dowiedzieć o samopałach, lecz te, w które miano wyposażyć nowoczesne oddziały piechoty wiele się różniły. Przede wszystkim skutecznością, celnością i czasem przeładowania. Pomyślano nawet, czy nie lepiej byłoby do nowo formowanych oddziałów wziąć starych weteranów, lecz bracia zakonni uzgodnili, że lepsi będą młodzi, krzepcy, wyrobieni ludzie, poddani żmudnemu szkoleniu. Dziwił fakt, że nie dostali żadnych pancerzy. Jak się okazało moc broni w połączeniu z nowymi taktykami sprawiła, że żadne pancerze nie były im potrzebne. Zamiast tego dostali plecaki z najpotrzebniejszym wyposażeniem. Nosili cały dobytek ze sobą, zupełnie inaczej niż było dotąd – czyli namioty wraz ze śpiworami i wszystkimi potrzebnymi rzeczami jechały na wozach. Nowi piechurzy byli znacznie bardziej mobilni, szybciej maszerowali, mniej się męczyli i zmiatali z powierzchni ziemi każdy cel jaki zbliżył się na odległość stu sztabli. Dostali eleganckie uniformy w barwach narodowych oraz bardzo wygodne, trwałe buty co okazało się być jednym z największych atutów. Dodatkowo każdy kto mógł zabrał ze sobą szablę, lub krótki miecz - popularny w Deirunie katzbalger. Kogo nie było stać na szablę, lub kto się nie wywodził ze szlachetnego rodu, ten otrzymywał broń ufundowaną przez zakon.

Szkolenia trwały dzień i noc. Gotowe, uformowane pułki skoszarowano w innych rejonach Deirunu, także odległych i odizolowanych od wścibskich oczu. Nową armię naturalnie zreformowano. Pułki podzielono na trzy szwadrony. Dwa strzelców w sile dwustu osiemdziesięciu ośmiu mężczyzn, oraz jeden pikinierów w sile pięciuset czterech żołnierzy. Nad wszystkim czuwali najwybitniejsi pułkownicy dotąd zarządzający kusznikami, naturalnie poddani stosownemu przeszkoleniu. Każdy zaś szwadron złożony z czterech kompanii – te pod dowództwami kapitanów. Każda z kompanii składała się zaś z trzech kapralstw w sile dwudziestu czterech strzelców, lub czterdziestu dwóch pikinierów.

Dzięki temu jeden nowoczesny pułk stanowił nie zwykłą ścianę żelaza, ale mnóstwo mobilnych, zgranych formacji potrafiących samodzielnie działać, oskrzydlać wroga i prowadzić wojnę w zasadzie na własną rękę. Do wszystkiego dochodziło skromne zaplecze w liczbie kilku kapralstw stojących naprzemiennie na straży, warcie lub w rezerwie.

Słońce zachodziło, a na zadeptanych polanach wciąż trwały manewry.

Dobosze dumnie bili w werble, chorąży maszerowali razem z mężczyznami podążając za oficerami, którzy zdzierali gardła wykrzykując głośne rozkazy.

Młodzi żołnierze dźwigali na ramionach muszkiety maszerując w równych szeregach. Na głowach czarne trójrożne kapelusze obszyte białymi nićmi, na ramionach zaś purpurowe kurtki odsłaniające kremowej barwy spodnie wnikające w wygodne wysokie czarne buty. Na czarnych pasach okalających piersi wisiały plecaki. Przy szerokich pasach każdego z nich – skórzana torba z amunicją, prochem, oraz czystym bandażem, z drugiej strony szable. Na krańcach długich muszkietów nasadzone groźne szpikulce – połyskujące bagnety.

Dobosze i chorąży byli uzbrojeni jedynie w swą broń przyboczną, podobnie jak oficer, któremu jednak oddano do dyspozycji dodatkowy samopał.

Wszyscy wyglądali niemal identycznie, co niezwykle podobało się wizytatorom, którzy właśnie przybyli na poligon. Ze wzniesienia, nieopodal sztabu obserwowali jak oddziały maszerują i wykonują polecenia swych przełożonych.

Jedna z kompanii właśnie ruszyła ćwiczyć z kukłami.

Chłopcy byli wyczerpani całym dniem na nogach, ale dowódcy nie pozwalali spocząć. Musieli unosić nogi równo w marszu, żadnemu nie wolno wystąpić przed kolegę, czy zostać w tyle. Jeśli któryś łamał tą zasadę i burzył szyk, wyławiano go, do plecaka dostawał dodatkową porcję kamieni i wysyłany był na długa przebieżkę. Musieli dumnie trzymać głowy uniesione, żadnego majtania się, żadnych rozmów, żadnego spoglądania za siebie. Póki dobosz bije w werbel póty będą stać jak słupy.

Obok swego szwadronu, na koniu dumnie siedział rotmistrz. Mężczyzna dobył szabli unosząc ją wysoko tak by wszyscy podoficerowie ją dostrzegli.

Unieśli dłonie, a dobosze kilka razy uderzyli w werble. Krótka chwila… cztery kompanie żołnierzy ustawionych w równych prostokątach podniosły z ziemi broń. Tylne szeregi ułożyły muszkiety na ramionach, wspierając kolby dłońmi, pierwszy rząd, chwycił broń oburącz nachylając błyszczących szpicy.

Mężczyzna siedzący na koniu wskazał na kapitana drugiej kompani. Ten zaś w odpowiedzi skinął głową i dobył swojej szabli unosząc ją wysoko.

-Kompania! Na przód, marsz! – Krzyknął i przeciął powietrze lśniącą klingą.

Dobosz stojący obok trzech równych podwójnych rzędów kapralstw składających się w szeroką formację zaczął wybijać miarowy, marszowy rytm, gdy tylko podoficerowie machnęli synchronicznie dłońmi.

Trzy dwurzędowe kapralstwa szerokie na dwunastu strzelców pomaszerowały zwartą ścianą przed siebie. Kapitan oparł szablę na ramieniu i ruszył z nimi. Młodzi żołnierze świetnie przyswoili nauki płynące z długich lekcji. Równo kroczyli, lewa noga potem prawa, dudniąc obcasami w co drugie uderzenie pałeczki dobosza.

Reszta szwadronu została za nimi, wyglądając jak mur, z którego wyjęto cegłę. Mieli do przemierzenia blisko dwieście szluk równego terenu. Po stu czterdziestu cel będzie w zasięgu rażenia.

Maszerowali przez zielone kępy. Chorąży dumnie niósł chorągiew kompani, przedstawiający godło narodowe Deirunu. – Rękę, z dłonią zaciśniętą w pięść, pod którą na skórze wyryto ranę w kształcie trój ramiennego krzyża. Wokół dłoni – zielony wieniec z numerem pułku. W jednym górnym narożniku – mniejszy numer kompanii, w przeciwnym – symbol dwóch skrzyżowanych muszkietów, oraz dwie belki oznaczające numer szwadronu.

Szli na spotkanie słomianym kukłom.

Dudnienie ich butów zlewało się z odgłosami marszu innych oddziałów trenujących na poligonie, na którym ćwiczyło blisko jedenaście pułków piechoty, oraz wiele formacji innych wojsk.

Wreszcie stanęli w pożądanej odległości od celu. Marsz nie był zbyt szybki, ale nie wyczerpywał ani nie zachciewał formacją co było bardzo ważne. Dawał ponadto czas na obserwacje terenu, a w przypadku ataku wroga na szybkie przegrupowanie się i reakcję.

-Kompania! Stój! – Wrzasnął srogi mężczyzna unosząc szablę w powietrze, a jego żołnierze wlepiając beznamiętne spojrzenia w las kukieł uderzyli butami o ziemię i ucichli trzymając broń opartą o ramiona.

-Do salwy! – Warknął groźnie, a pierwszy rząd jednego kapralstwa przyklękną bezzwłocznie.

-Cel!

Dwudziestu czterech mężczyzn uniosło broń przyciskając kolbę do ramienia, oparłszy nań policzek, gdy tylko kciuki odciągnęły kurki. Każdy mierzył w najbliższy cel przed sobą. Lufy wycelowane w okrytą kukłami polanę zwiastowały co ma nadejść. Dwa kolejne kapralstwa za plecami kolegów z pierwszych rzędów czekały na swoją kolej jak kamienne pomniki nie ruszając się z miejsca.

-Pal! – Ryknął ochryple kapitan, a powietrzem targnęły gromy, ogień i ołów.

Przed kompanią rozwinął się wysoki żagiel białego dymu wydęty przez zbiegający ze wzgórz wiatr. Odległość między plującymi śmiercią lufami, a celem przecięły ze świstem niewidzialne pociski. Pole trawy i słomianych ludzi skąpało się w wybuchających gejzerach ziemi, korzeni, liści, kurzu i piachu! Niektóre z razów urwały sztucznym przeciwnikom ramiona lub nogi, inne rozerwały boki, wzbijając w powietrze kawałeczki słomianych ciał… jak gdyby ktoś rozrzucił w powietrzu postrzępione niewieście blond pukle.

-Drugi! – Warknął dowódca, a podoficer dowodzony kolejnym kapralstwem popędził swych chłopców, prowadząc ich przed kolegów którzy właśnie wystrzelili.

Trzecie kapralstwo dołączyło doń, zamykając bezpiecznie braci z pierwszego w objęciach kolegów, tak by mogli spokojnie przeładować bez groźby zaskoczenia od frontu czy od tyłu. Kapral komenderował swoimi ludźmi, każąc im stanąć bokiem do przeciwnika, oprzeć kolby o ziemię. Wyciągnęli papierowe pakunki z kulą i prochem. Odgryźli końcówkę spluwając nią na ziemię. Na komendę wsypali zawartość do lufy. Kapral nakazał wyciągnąć pręty, którymi ubili ładunki. Kiedy skończyli pozostało podsypać odrobinę prochu na panewkę, zabezpieczyć ją, i już broń była gotowa do oddania kolejnego strzału. Wtedy ponownie odwrócili się twarzami w kierunku słomianego wroga i unieśli broń wspierając lufy o ramiona. Proces zajął dwie minuty. W tym czasie frontalne dwa rzędy spokojnie czekały na rozkaz mając potencjalne zagrożenie na oku.

-Do salwy!

Pierwszy rząd przyklęknął grzecznie.

-Cel!

Kolby do ramion, lufy w cel.

-Ognia!

Pociągnęli za spusty uwalniając pełnię mocy. Najpierw ze szczękiem uderzyły kurki krzesząc potoki iskierek, a z panewek buchnęły małe obłoczki. W tej samej chwili muszkiety wymierzyły strzelcom potężne kopniaki. Ich ramiona drętwiały po całych dniach ćwiczeń, ale trzeba dalej… póki pułkownik nie zezwoli. Za każdym razem gdy ryknął kapitan, dobosz wygrał stosowny rytm.

Obwiała ich chmura bieli. Cele zaś – chmura wyrzuconej w powietrze ziemi.

-Na bagnety! – Krzyknął kapitan, a pierwszy rząd bezzwłocznie powstał.

Mężczyźni wystawili jedną stopę przed siebie, uginając kolana - przygarbili sylwetki. Broń chwycona oburącz, lśniące szpice przed siebie.

-Szarżą! – Dodał kapitan.

Jego ludzie wykonali rozkaz z wrzaskiem na ustach, zrywając się do dzikiego sprintu. Oficer razem z nimi, to samo chorąży. Tylko dobosz podreptał powoli.

Biegli co sił w nogach, z racji lekkiego ekwipunku przyszło im to z łatwością. Dopadli słomianych kukieł i zaczęli je bezlitośnie dźgać bagnetami. Taki był właściwy cel. – Podejść na pewien dystans i razić salwami, które w jednej sekundzie wyrzynały połowę oddziału wroga. Owszem… na wojnie bywało i tak, że na polu bitwy ponad połowa chorągwi padała w rzeźnickim zamieszaniu, ale nigdy na raz i to w ciągu jednej krótkiej chwili trwającej tyle co mrugnięcie oka. Gdy wróg odczuje taką stratę nie nawiązawszy jeszcze walki, zostanie zdruzgotany. A kule śmiało przechodziły przez większość znanych pancerzy. Z racji tego, że strzelcy sami ich nie mieli, byli o wiele szybsi i tak bardzo się nie męczyli co znaczyło, że potrafią się żywo wycofać w bezpieczne miejsce, zanim banda odzianych w kolczugi wojów ich dopadnie, lub dogonić oszołomionego, czy panikującego wroga i przekłuć go bagnetami.

Z drewnianej, dwupiętrowej budowli na jednym ze wzgórz będącej siedzibą oficerów, z jednego z wielu tarasów niezwykli goście przyglądali się całemu polu działań. Patrzyli jak w oddali armaty rozłupują makiety celów, jak kule odbijają się lub grzęzną testowane na pasach zróżnicowanego podłoża. Bliżej zaś konni strzelcy ćwiczyli walkę podjazdową, gnając prędko nieopancerzeni na sztucznego wroga, oddając celne salwy by wkrótce po tym błyskawicznie się wycofać. Gdzie indziej smukłe konie oswajano z odgłosami nowoczesnej wojny. Odrobinę dalej kilkanaście pól z makietami, przy których ćwiczyły całe pułki piechurów. Jedni zwykłe strzelanie, inni kontrmarsz tyralierą, jeszcze inni szturm w trudnym terenie z przeszkodami, przeprawę przez rzekę. Na wydeptanych piaszczystych placach, żołnierze sprawdzali swe umiejętności w zmienianiu formacji. Rozbijali ściany, spajali się w nie na nowo, przepoczwarzali w długą marszową kolumnę, czy po prostu zmieniali kierunki marszu na komendę, próbując zbliżyć się do synchronicznej perfekcji.

Jeden z pułków zakończył ćwiczenia. Masa żołnierzy spoiła się w długą dżdżownicę kolumn kompanii i pomaszerowała za swymi oficerami w kierunku pól namiotowych mijając przy tym sztab.

Z tarasu spoglądali stosunkowo młodzi, dumni oficerowie w podobnych mundurach. Lepiej zdobionych, z bardziej wykwintnymi trójrożnymi czapkami. Pomiędzy nimi stał wąsal w mrocznym stroju, na głowie zaś miał kapelusz z wysokim rondem. Łypał groźnie po zgromadzonych, choć i z lekkim uśmieszkiem na twarzy, zadowolony z tego co tu zobaczył.

-To faktycznie imponujące. – Rzekł chrapliwym głosem śmiejąc się cicho.

Na taras wystąpił oficer wręczając jednemu z mężczyzn dokument. Ten przejrzał treść i skinął głową posłańcowi, by mógł już odejść.

-Kolejny pułk gotowy do odbioru. – Powiedział mundurowy, składając lunetę przez którą obserwował poligon i zatyknął ją za pas.

-Wspaniale. Czy te tutaj… - wąsal machnął ręką ogarniając gestem cały poligon – to wszystko?

-O to pytajcie brata Wilhelma. – Spokojnie rzekł blondyn w mundurze, na co przybysz zaśmiał się cicho pod nosem.

-Dobra odpowiedź…

-To wszystko, komisarzu inspektorze? – Oficer był wyraźnie znudzony gierkami wywiadowca, który dręczył go od samego rana.

Trębacz wyległ przed budynek, w którym trwało niemałe zamieszanie związane z nową papierkową robotą. Może i księgowanie okazało się być bardziej skomplikowane niż się tego spodziewali niektórzy z nowych sztabowych żołnierzy, choć nie narzekali. Zaplecze było bezpieczne, a i koordynacja armią łatwiejsza gdy wodzowie widzieli wszystkie dane w statystykach i liczbach.

Trębacz stanął na baczność i wygrał kilka wysokich dźwięków.

W kilka chwil trębacze w pułkach przekazali melodię dalej, dając znać, że czas kończyć ćwiczenia.

***

Faktycznie zrobiło się chłodno jak mówił. Bryza mroziła policzki. Gdyby nie to ciepłe futro pewnie czułaby dreszcze. Siedziała sobie na kocu. Słońce zaszło i piasek szybko wystygł. Nad atramentowymi wodami unosiła się jeszcze pomarańczowa łuna. Niektórzy żołnierze, którzy dla zabawy popływali sobie w wodzie, teraz zebrali się do namiotów by wypocząć przed kolejnym dniem.

Wtuliła nos w futro wdychając chłodne powietrze. Uderzyła ją lekka woń ekskluzywnych pachnideł jaką odzienie przesiąkło. Jakże dawno nie używała kosmetyków. Do dyspozycji miała tylko to co sama utarła z ziół jakie pozwalali zebrać jej magowie. Te perfumy zatopione w futrze jeszcze nie zdążyły całkowicie zwietrzeć… Być może dlatego, że Otton trzymał kufer szczelnie zamknięty. Dziwne… Jakby spodziewał się czyjegoś przybycia i oddania bagażu.

Przymknęła oko. Poprawiła opaskę i pogładziła opuszkiem palca bliznę od poparzenia.

-Wina? – Spytał głos zza jej pleców.

Obróciła się i spostrzegła, że Otton stoi tuż za nią trzymając dwa kielichy. Tak się zamyśliła, że w całym szumie fal i liści drzew nie usłyszała jego kroków.

Patrzył tymi koszmarnymi ślepiami przed siebie. Blada zmęczona twarz w przyjemnym półmroku nie wydawała się aż tak straszna. Zmienił odzienie. Skutecznie okrywała go ciemnozielona gruba peleryna spięta pod szyją kilkoma złotymi guzikami. Wychylając spod niej ręce wyeksponował grubą podbitą czarnym niedźwiedzim futrem długą za kolana kurtę, w kolorze peleryny, obszytą gęstym, złotym szamerunkiem. Czarne spodnie wpadały w brązowe buty o wysokich cholewach.

Skinęła mu w podzięce głową i odebrała kielich.

-Można? – Spytał się patrząc na niezajęty skrawek koca.

Prośba odrobinę ją zszokowała, ale oczywiście usunęła się i zaprosiła go grzecznym gestem dłoni.

Usiadł obok niej, wyciągając jedną nogę, drugą zaś podciągając do siebie, by wesprzeć nań ramię z kielichem.

Siedzieli tak obok siebie. On wpatrzony w morski bezkres, ona zaś w niego. Zupełnie zdumiona, osłupiała, zaskoczona jego zachowaniem. Myślała sobie nawet, że to nie paladyn, że to jakiś duch, który ją nawiedza i że gdyby próbowała go dotknąć, rozwiałby się.

Upił odrobinę wina nie spuszczając mętnego spojrzenia z ciemniejącego horyzontu.

Wróżbitka przestała się nań gapić. Wlepiła wzrok tam gdzie i on… potem w niebo zroszone gwiazdami budzącymi się do życia.

-Kiedyś bym powiedział, że jest tu pięknie. – Sapnął.

A potem między nimi nastała cisza.

Długa cisza. Siedział tak obok niej, myśląc, zastanawiając się… a może wyłączył umysł? Helevi pomyślała, że skamieniał, że chłodna bryza zamroziła go w tej pozie i już więcej się nie ruszy.

Patrzyła na gwiazdy. Po czasie coraz więcej świetlnych punkcików zapaliło się na nocnym niebie. Pomarańczowa łuna ustąpiła miejsca pozwalając by niebo spiło atramentową barwę z powierzchni morza jednając się przed ich oczyma – wielka zasłona mroku ciągnąca się od niebios, ku brzegowi plaży, huśtając na wietrze.

Chciała tu zasnąć.

Upiła odrobinę wina czując jak po kilku kolejnych długich chwilach rozgrzewa ją od środka.

Wtedy Otton opuścił wzrok i także trochę łyknął.

-A ci co ocaleją będą mówić, że przyszli ludzie z żądzą zabijania.

Spojrzała się nań pytająco odrobinę przestraszona tą nagłą pobudką bruneta.

-Deirun… Mój dom… - Westchnął ciężko. – Skalisty płaskowyż jak okiem sięgnąć… Jakby Pan upuścił na ziemię skalną płytę, przysypał odrobiną gleby i oddał nam we władanie. Rok w rok, skrzynie florenów dostajemy za ludzi ginących na obcych lądach. Rok w rok musimy oddelegować ogromną część naszych braci by robili za najemników. Większość nie wraca… A to wszystko tylko po to, by rok w rok kupować żywność od sąsiadów… kupować żelazo… tkaniny… ostatnio nawet drewno, bo lasy jak i zboża rosną u nas marnie… Bo i co my mamy? Kamień. – Zebrał garść piasku pozwalając by ten powoli przesypał się przez palce. – Tyle co ziaren na tej plaży tyle fortec Deirun zburzy, wzniesie, przebuduje, ulepszy… tyle katedr, donżonów, ratuszy, bastionów, pasm murów. Ot bogactwo... Rok w rok.

Przypatrywała się mu uważnie jedynym dużym błękitnym okiem, gdy spod połci peleryny wyciągnął czarne drewniane pudełeczko. Położył je na kocu między nimi i otworzył. Wewnątrz na miękkiej purpurowej wyściółce rządek ośmiu różnych orderów.

Wskazał pierwszy - srebrny na planie gwiazdy, z diamentem wprawionym w samo serce.

-Rodenholm, sześciuset poległych, trzy razy tyle rannych użytecznych ni w boju, ni w polu… lecz zwycięstwo.

Wskazał kolejny, czarny krzyż z okalającą go błękitną wstęgą, by zaraz potem wspomnieć o innych medalach.

-To za szturm na Sodrynę, tysiąc poległych, dwa i pół tysiąca rannych… wygrana. Ten za odsiecz Erluzką, następny za Dhumstadską rajtaradę, kolejny za Benkheimskie zwycięstwo… jest jeszcze i ten spod Linzen… za męstwo…

Spoglądał na nią tym ciężkim wzrokiem i choć było ciemno, po raz pierwszy widziała jak w tych martwych ślepiach tańczą iskry.

-Każda bitwa to poległych masa, synów tej ziemi, która ich urodziła, a zabrała inna… Za co? Byśmy mogli ludziom ziarno na zasiew zwieść od sąsiadów, byśmy mogli kupić surowca do przetopienia w stal, aby do warsztatów trafiły narzędzia, do szwalni materiały w tym i prosta wełna. A żeby na próżno pieniądz nie szedł, często klasztor musi produkty skupić, a na czym je zużyć jak nie na wojnie? Na jarmarku? Z klifu w dziką pianę cisnąć?

Znów wskazał na ordery nim zamknął szkatułkę.

-Nie z pychy je trzymam, lecz z pamięci… Dwadzieścia lat służby jak ci tutaj – machnął ręką w stronę obozowisk rozbitych za ich plecami. – Z tarczą i mieczem, w rdzewiejącym napierśniku, obcierającym hełmie, przetartych butach. W namiocie śpiąc i żrąc fasolę z chlebem, wodę pijąc tylko… Często dni wiele w błocie, pocie i smrodzie pod ryczącym gardłem jegerkomanda. – Zacisnął pięść, w którą spojrzał by wycedzić przez zęby. – I te dwadzieścia lat pięcia się w górę, te osiem sławetnych wypraw, ciężaru na barkach od kolczug i łatanych pancerzy, od przemokniętych dubletów, zamętu w oczach gdy kompania za kompanią padała, gdy rotę za rotą w piach wcierały końskie kopyta i gdy młodzi chłopcy z ojczystych ziem z uśmiechem na twarzach przybywali wierząc, że służba w imię klasztoru to najwyższa i bogu najbliższa zasługa. Ten ból co z mocą w uszy wpada kiedy kamraci giną rżnięci jak wieprze, a ty pamiętasz jak nocy uprzedniej z kubka stuknięciem wiwaty wznosiłeś, ot z tymi zuchami! I te dwadzieścia lat wiernej posługi, te osiem wypraw… za co?

Znów spojrzał na nią, nieco bardziej spokojny.

-Wiesz ile warta była moja służba przez te dwadzieścia lat zanim Wielki Komtur zwrócił na mnie uwagę? Zdajesz sobie sprawę, Helevi, jaka była wartość zasług jednego zwykłego żołnierza, mnie?

Potrząsnęła przecząco głową.

-Czterdzieści cztery tabuzy pszenicy.

Zapadła długa, nieprzyjemna cisza.

Słysząc słowa jakie z trudem z siebie wylał, a teraz popił winem, miała wrażenie, że zalała ją lodowata woda.

Uniósł pudełeczko i potrząsnął nim, a ordery dźwięcznie zadzwoniły.

-To chleb, który karmi nasze ziemie…

Schował pudełeczko i znów spojrzał w mrok, odchylając się nieco, wspierając sylwetkę na łokciu.

-Te lasy to płodne tereny, to złote kłosy na każde lato, to zamknięte w górach żelazo, nikiel, miedź. To kwitnący rzepak, słoneczniki, to pracujące całe doby tartaki. To wielka zmiana… - Mruknął i dokończył swą porcję wina połykając ją jednym haustem. – Życie twoich krajan to druga szala tej wagi. Albo my… albo wy…

Przytaknęła mu rozumiejąc, że podjął po prostu decyzję jaką podjąłby zapewne każdy.

-A mówię ci to, wróżbitko, jako osobie, nie zaś stronniczce.

Zrozumiała. Cała opowieść stała się dla niej czytelna w jednym momencie – kiedy chciał wstać. Chciał, lecz Helevi ujęła jego silną dłoń trzymającą kielich. Podzieliła się trunkiem obdarzając go skromnym grzecznym uśmiechem jaki na chwilę błysnął w kąciku jej ust. Odpowiedział tym samym, gdy tylko przelała odrobinę wina.

Zrozumiała… Jeśli paladyn będzie musiał wybierać, Deirun lub ona, wybierze z pewnością Deirun. To przynajmniej jasno postawiona zasada - fair. Równie jasno dał jej do zrozumienia, że dając świadectwo poświęcenia celom, którym poświęcał się on, wróżbitka zyskuje na wartości. Jeśli jej śmierć równać się będzie stracie klasztorów, brat Otton będzie ją chronił.

-Dziękuję… - Uśmiechnął się sztucznie, chcąc okazać wdzięczność za skromny gest.

Oboje się napili w tym samym momencie.

Z początku chciała mu opowiedzieć jak ją traktowano podczas niewoli, jaka jest druga strona Deiruńczyków, jak potrafią być bezlitośni, lecz nie miała przy sobie żadnego notatnika. Z resztą… Na pewno znalazłby sensowną odpowiedź. Nawet ona ją znała, choć wypierała ze świadomości przez większość czasu. Powiedziałby pewnie, że zarówno w Deirunie jak i wszędzie znajdą się łachudry, które widząc okazję…

-Rozdzierają co popadnie… - Sapnął jakby kończąc jej myśl.

Wlepiła weń badawcze spojrzenie błękitnego oka.

-Masz pełne prawo czuć złość za wyrządzone szkody. Lecz nie obwiniaj wszystkich. Bo co te proste chłopy winne?

Pewnie teraz powie coś o nienawiści jaką sami podsycają, o słowach wymierzonych przeciw jej rasie. W końcu znał się na tym jak działają umysły.

-Deirun szczerze was nie znosi. Czy to dlatego, że macie więcej, czy dlatego że długo żyjecie, kiedy nasi smagani chorobami rzadko dożywają sześćdziesiątki… Chłopstwo jeszcze mniej. Tego, że wasi mężczyźni zawracają w głowach żonom gospodarzy, a kobiety wzbudzają pożądanie tak silne, że pohamować się trudno. To zwykła zawiść, to każdej społeczności odzienie. Skłóceni, gniewni, ale jedni! A spójrz teraz na Zaudran – waszych starych stronników. Tych, którzy was tak bronią, tak się za wami oglądają, na salonach przyjmują, podarkami obsypują. Kto tam szczęśliwy pod rządami słabego monarchy, co władzę między lud rozdziela? Sejmiki kwitną co miesiąc, komitety i wiece, stowarzyszenia i konfederacje radzące jak za władcę rządzić w imię ludu. Na każdym zebraniu, na każdym zgromadzeniu tam paniska drą co popadnie, każdy w swoją stronę, by uszczknąć odrobinę dla siebie. Tam zakazy i nakazy absurdalne, przywileje dokładane, chłopstwo statusu nawet nie ma. Kto szczęśliwy pod rządami głodnych królewiąt, grafów? Tam poczucia, że mąż to część narodu, zwyczajnie nie znajdziesz… Ale przyjmują was na salonach, sypią podarkami. Nie oceniaj ludzi, Helevi, tylko za to, że są dla Ciebie mili. Deirun wcale miły dla waszych nie jest i raczej nie będzie, będziem agitować za tym by nienawidzić naszych wrogów. Bo nienawiść nas spaja, wspólny wróg także, również wiara. Wiara tłumaczy czemu, nienawiść zaś mówi, że trzeba. Bo ci ludzie prości są… Oddają swych synów o walki, bo wierzą że tak trzeba, a rzadko który zastanawia się jaką cenę płacą. Myślisz, że mieliby tyle sił by objąć te wszystkie boje umysłem? By poradzili sobie z rozgryzieniem, czemu idziemy w lasu by zabijać i równać wasze miasta, wioski z ziemią? Wiara daje im odpowiedź, my dajemy im odpowiedź, my, wielebni bracia którym ufają, że zrobimy co w naszej mocy aby przysłużyć im się jak najlepiej naszą pracą. My dajemy im odpowiedź, zaś sił do działania daje im gniew… nienawiść.

Oboje upili kolejną porcję wina. Słuchała go uważnie, gdy tak przemawiał, gdy spokojnie wylewał z siebie słowa, które w innych wzbudziłyby strach. Ona czuła się bezpieczna… spokojna.

-Al Runis Deis – wyszeptał – tak się zwał klasztor gdy go założono. Zakon Boskich Znaków. Gdy budował go wielebny Baldwin Van’Hass, miał na myśli jedno – dozgonną twardą kontrolę nie nad tym co ludzie mają, co ludziom wolno czy nie, ale nad tym czego jeden człowiek nie może czynić innemu. Sztuką nie było mówienie co dla waści dobre, jak się żyć powinno bo od tego jest wszak pismo święte… ale strzeżenie żelaznych zasad, których łamać nie wolno. Każdy ma u nas prawo do życia i nikt mu tego prawa zabrać nie może, chyba, że z racji kary. Nikt nie może wciskać pomocy, czy opieki, jeśli ten nie zechce przyjąć jej z własnej woli. To samo zaś z majątkiem. Jedyny podatek, to ten na klasztor, tak by utrzymać armię i porządek. Nikt zaś, nawet pan ziemski nie ma prawa zabrać chłopu jego słusznie zarobionych groszy. I choć biedni są, to ponownie spójrz na naszych sąsiadów wyprawiających co im się podoba ze swymi wasalami i lennikami. Czy to się godzi? Cokolwiek można o nas mówić, droga wróżbitko, że my okrutnicy, że kary wymierzamy straszne i surowe, że stalą nasze kręgosłupy bite i w krwi hartowane, prawda to… Ale nikt nie powie, by zakon postępował niesprawiedliwie. Jesteśmy wyrozumiali, nie pobłażliwi… i jednemu celowi poświęceni. Przez służbę ludziom na ziemi, służyć bogu.

Wsłuchiwała się w jego słowa potakując. Chciała się położyć na kocu, zasnąć tu – na plaży, opatulona w miękkie puchate futro, po czym nagle, poczuła dreszcz. Miękka, srebrzysta peleryna była długa, za długa dla ludzkiej kobiety, chyba, że ta miała w zwyczaju włóczyć jej krańce po podłodze, co na pewno nie było prawdą z racji dobrego stanu okrycia. Zapach, którym futro przesiąkło był stosunkowo świeży i co najważniejsze subtelny, miły, a nawet chciałoby się rzec, że swojski. I to ją właśnie zdumiewało… Ta myśl.

Dotknęła delikatnie dłoni paladyna głęboko wzdychającego. Potarł brew i spojrzał w jedyne oko blond wróżbitki.

Ona zaś przytknęła znacząco palec to miękkiego, puchatego kołnierza peleryny by chwilę potem z pytającym wyrazem twarzy musnąć koniuszek wydłużonego ucha wystającego spod gęstych blond loków.

Była ciekawa… może dlatego jest dla niej miły?

-To skomplikowana sprawa… - Odpowiedział wskazując, że jest to kłopotliwy temat, o którym nie tyle nie życzy sobie opowiadać, co po prostu nie opowie i basta. Postanowił, że to sekret, coś jemu bliskiego. Starania Helevi mające na celu wyciągnięcie informacji o tej „bliskiej osobie” okazałyby się gestem braku szacunku dla jego wyboru… A poprzedniego wieczora dał jej dobrze do zrozumienia, że nie akceptuje ani braku szacunku, ani kłamu, ani głupoty.

-Jesteś zmęczona? – Spytał.

Zastanowiła się chwilę by w końcu kiwnąć głową, potwierdzając jego przypuszczenia.

Siedzieli jeszcze trochę na kocu, zimnym piasku. Popijali leniwie wino wlepiając spojrzenia w dalekie lustro wody zroszone tysiącami maleńkich iskierek – bliźniaczych odbić gwiazd. Nasłuchiwali szumu fal.

-Chodźmy zatem… - Wstał powoli. – Na pewno jesteś głodna.

Faktycznie, była odrobinę głodna, choć po posiłku poprzedniego dnia, oraz sytym śniadaniu uczucie nie doskwierało jej tak jak przez ostatnie kilka dni. W końcu dzień nie był męczący – spędzony w siodle nie zmuszał do fizycznej pracy.

Zebrali koc i oboje go złożyli, otrzepawszy uprzednio z piasku.

***

Galja stała przed wejściem do swego namiotu, spoglądając na pole przy którym jej podkomendne rozbiły swoje przenośnie, płócienne „domki”. Większość położyła się spać, choć część nadal pozostawała na nocnym dyżurze gdyby trzeba było komuś udzielić natychmiastowej pomocy.

Przy odległych obeliskach obserwatorium krążyło kilku mężczyzn. Poniżej obozowisko żołnierzy, cywilów. Niektóre namioty wyglądały jak papierzane lampiony rozświetlane mikrymi płomyczkami świec. Jej siostry w większości spały.

Westchnęła głośno, złapała się za skronie.

Ten przeklęty szlachcic zrobił swoje i faktycznie nie mogła go powstrzymać… nie ze względu na napięcia w obozie – elf zabijający elfa to ostatnia rzecz jakiej tu potrzebowali. Nawet jeżeli zginie, to jego poświęcenie kupi im czas. Podjęła decyzję… kolonię należy ewakuować. Wydała rozkazy by flota była w gotowości, a nie jest mała. Prócz galeonów, kazała włączyć doń wszystkie inne statki tak by dać szansę każdemu obywatelowi, a uciekinierów nie była skromna garstka – miała całkiem sporo osób do upchnięcia na pokładach, a to oznaczało całkiem spory problem. Łodzie rybackie, kupieckie, towarowe, nawet zwykłe kilkuosobowe łódki, szalupy miały zostać ze sobą połączone więzią rozkazów. Wszystko po to by uciec przed ludźmi tam, gdzie nie mogli ich sięgnąć.

Jutro muszą wyruszyć. Dała swoim podwładnym rozkazy, by wszyscy byli gotowi o brzasku.

Dulbo Katani – najbardziej poważany i najstarszy elf w kolonii – zabrał jej blisko trzydziestu żołnierzy. Chciała go powstrzymać, mogła, lecz zdała sobie sprawę, że gdyby pozwoliła Yallo uderzyć na ludzi uzbrojonych w tą przerażającą broń, zginąłby kontyngent, który chciał tak bardzo wysłać. Im dłużej będą odpierać ewentualne oblężenie, tym lepiej dla uchodźców, więc ta garstka Grotów może się im przysłużyć.

Nie ulegało wątpliwości, że Deiruńczycy mają na pewno coś wspólnego z mgłą, cieniami i ich bronią. Taka ilość zbiegów okoliczności to przesada. To, że jak sądziła „zwykli bandyci” są uzbrojeni w te… plujące ogniem mechanizmy – wystarczyło by uświadomić jej, że to nie przelewki. Rozesłała za pośrednictwem kapłanek stosowne wieści - ci, którzy jeszcze nie dotarli do miejsca zbiórki u podnóża gór, mieli bezzwłocznie udać się do trzech najważniejszych portowych miast.

Zdawała sobie sprawę jak wielki zawód musiała sprowadzić na młode siostry, które prowadziły grupy wygłodzonych mężczyzn, kobiet i dzieci wiele dni, w kierunku wschodu, teraz nakazując, by ruszyli na północny-zachód, w zupełnie inną stronę. Była bardziej niż pewna, że wielu z nich nie nadąży, będą musieli zostawić ich na pastwę losu jeśli chcą uratować większość. Sprawy sypały się, plany szły w drzazgi… I gdzie ci biedacy pójdą? W łapy Deiruńczyków? A może skierują się dalej na północ, w parną, deszczową dzicz, gdzie strach postawić stopę, gdzie moskity wielkości dłoni przenoszą choroby gorsze niż mgła, a w gęstych zaroślach, na lianach i w rozłożystych liściach drzew czyhają stworzenia, o których strach myśleć. Słyszała mnóstwo o rozległych na tysiące mil lasach dziczy. Ileż to wypraw nie wróciło z tamtych terenów, a ci, którzy wracali, znosili ze sobą tyle chorób, że często zagrożone były całe miasta. W mętnych wodach rzekomo żyje tyle gatunków mikroskopijnych żyjątek, że ta nie nadaje się do spożycia, często nawet po przegotowaniu. Myć się trzeba ostrożnie, uważając na maleńkie rybki, które wpływają do nozdrzy, czy w przypadku kobiet do pęcherzy moczowych wyżerając wrażliwe tkanki od środka, zaczepiając się małymi haczykami wewnątrz organizmu. Podobnież, wwiercają się w skrzela większych ryb i pożerają ukrwione tkanki… W przypadku elfich pionierów, badaczy i poszukiwaczy artefaktów, wciskają się w najmniejsze otwory, jeśli tylko dać im po temu okazję. Gdy tak się stanie, nieszczęśnika można jedynie dobić. Są także płaszczki przyklejone do dna, które nie uciekają gdy elfia stopa postanie w mule, tuż obok, ponieważ nie posiadają absolutnie żadnych naturalnych wrogów, nie czują strachu, lecz omyłkowo nadepnięte, godzą kolcem, wstrzykując tak przeraźliwie piekący jad, który nie zabije, lecz sprowadzi na nogę opuchliznę i cierpienie tego stopnia, że ofiara przez najbliższe dwa tygodnie będzie wyć i błagać ze łzami o amputację lub dobicie. Z liści spadają pijawki, a nocami grasuje robactwo, które z chęcią w miękkiej skórze składa jaja. Aż dziw bierze, gdy pomyśleć, że w tak tętniącym życiem otoczeniu nie ma absolutnie co jeść. Większość złapanych gadów, płazów i larw jest trująca niczym toksyny spływające ze sztyletów skrytobójców, podobnie owoce rosnące przy ziemi, których jest i tak nie wiele. Te, które rosną na drzewach, są zbyt wysoko by je sięgnąć, a wspinanie się po śliskich drzewach jest w zasadzie niemożnością, gdy te zaś spadną na ziemie, oznacza to, że już przegniły i najprawdopodobniej trawi je robactwo. Jedyne wyjście w polowaniu, choć i tu czeka niemiła niespodzianka. Na co polować w dziczy? Skoczne i zwinne małpy? Czy nieliczne świnio-podobne stworzenia, o których Galja jedynie słyszała, choć nigdy nie widziała na oczy.

Gdy tak się zastanowiła nad pozostałymi opcjami, zrozumiała, że ci, którzy nie zdążą się wycofać, są już zgubieni. Mogą się chować przed ludźmi, żyjąc jak barbarzyńcy, chowając się po krzakach i zaroślach. Mogą się im poddać i zapewne pójść w niewolę. Mogą ujść w dzicz gdzie setki zginą okropną, bolesną i długą śmiercią od chorób, drapieżnych zwierząt, owadów, z głodu czy innych dolegliwości. Mogą także próbować uprosić podziemne klany o azyl i pomoc. To byłby ciekawy pomysł, choć Mroczne Pokolenie to społeczność nieufna, z którą kiedyś toczyli krwawe boje, w zdecydowanej większości przypadków przegrywając. Skoro kolonie oficjalnie się rozpadły, ich czempioni nie mają powodów by dalej uznawać pokojowe traktaty za obowiązujące. Tam też prawdopodobnie czekałaby ich niewola. Jedyna nadzieja w ujściu z tych stron to ucieczka na statki i odpłynięcie do ojczyzny.

Westchnęła patrząc na księżyc, który przesłoniła mała szara chmura.

I pomyśleć, że wracają tam, gdzie jej pozycja będzie nic nieznaczącą fikcją, tam gdzie osoby jak Dulbo Katani sprawują władzę, tam gdzie twarde tradycje i obyczaje dyktują rytm dnia codziennego, tam gdzie nie ma Kedebry, a są Panowie – Złote Książęta. Ciarki ją przeszły na myśl, że zobaczy jeszcze raz coś co widziała jako dziecko – monumentalne, opływające w oszałamiający luksus pałace, rezydencje istot tak pradawnych, że obdarzonych niemal boską czcią. I ponownie wola siedmiu Książąt będzie najwyższym prawem dla mas, ponownie winna im będzie absolutny posłuch. Życie w Złotym Imperium nie było złe, nie opływało w opresje i represje, nie dybano na siebie ze sztyletami, a zwykli obywatele cieszyli się dobrobytem. Oczywiście, całkowite podporządkowanie się żelaznej pięści władzy było obowiązkiem każdego, a w zamian za to, Książęta rządzili łagodnie. Nie zbierali przesadnych podatków, pilnowali prawa i porządku, zajmowali się magią… oraz tłumili krwawo każde zarzewie sprzeciwu. Można było wnoście swe obiekcje, zgłaszać uwagi, gdy ci podejmowali decyzje, ale to nie zwalniało z posłuszeństwa. Sama ta myśl, że żyje się w dostatku, spokoju, dyscyplinie i porządku, można cieszyć się życiem i to naprawdę dobrze, ale za razem będąc pod aparatem, który wedle swej zachcianki, pstryknąwszy palcami potrafi wszystko odebrać, była przytłaczająca. To niewygodne uczucie, niegdyś swojskie, po sielance życia w koloni wydawało się czymś przerażającym, obcym i groźnym.

Ciekawa była jak zostanie przyjęta – ona, Galja Mjatar – ta, która tak namiętnie odchodziła od tradycji tworząc swoje społeczeństwo. Ciekawa była, czy książęta, a w tym ukochany przez stronników Kataniego, Wielki Złoty Książę Teul’Kal, zwrócił uwagę na jej wybryki i nazywanie przestarzałymi tradycji, które jeden z siedmiu Panów tak bardzo wychwalał. Może przymknie na to oko? W końcu można mówić co się podoba o ile nie obraża się przy tym dostojników, reprezentantów wysokich stanowisk na służbie i samego Księcia, oraz o ile nie łamie się prawa. Kolonia była autonomią, więc mogła stosować się do ustalonych przez siebie zasad. Galji… a raczej Gea Lei… na pewno nie spotkają żadne konsekwencje, choć była świadoma, że oczy wasali Złotego Księcia już nigdy nie spojrzą na nią z aprobatą.

Tyle lat budowała kolonie… Łza zakręciła się w jej oku i samotnie spłynęła po policzku. Jej twarz spokojna, chłodna, harda… a mimo wszystko jedna łza leniwie stoczyła się z powieki. Nawet nie zdała sobie z tego sprawy.

Kolonie były zawsze. Tak długo… tak długo, że stały się dlań absolutnie wszystkim. Istniały zanim ludzie zjawili się na tym kontynencie szukając ziem. Galja pamiętała czasy, w których te dzikie, nawet przyjazne plemiona brudnych przygarbionych istot o przetłuszczonych włosach, podchodziły do lasów. Mieli nie lada ubaw patrząc na pierwszych ludzi, ubranych w skóry, czy jakieś biodrowe przepaski. Zakładali małe osadki, tańczyli wokół ognisk, polowali na zwierzęta i wydłubywali korzonki. Bracia i siostry Arcykapłanki rzucali im przysmaki, jak małpom, obserwując ze śmiechem jak ludzie je podnoszą, wąchają zdziwieni i krzyczą radośnie odkrywając, że słodkie sucharki są smaczne. Z początku myśleli, że to jakiś nowy gatunek zwierząt bardzo podobny do elfów. Całość ich kultury, to jedynie przepaska na biodra, zaostrzony kij, prowizoryczne schronienie z liści i gliny, narzędzia z kamieni lub kości zwierzęcych, oraz religia – kilka rytuałów, w których starzec rzucał kośćmi maleńkich stworzeń na skrawek ziemi otoczonej kamykami, a wszyscy obserwowali zaniepokojeni, wyczekując jego słów.

Teraz ludzie budują niezniszczalne fortece, drogi i trakty, wydobywają kolosalne ilości surowców z ziemi by z ich rzygających dymem warsztatów, kuźni, pracowni i faktorii wychodziły zbroje, oręż oraz inne technologiczne cuda w liczbach, których ona nie potrafiła sobie uzmysłowić! Teraz ludzie to reżim wiary i stali, niepohamowanej ambicji, to pisarze dyktujący swym oficerom-skrybom kolejne strony powieści o wojennej sztuce. To nieprzeliczone mrowie noworodków każdej wiosny, to rekrutowana armia w mgnieniu oka, to wielcy magowie, to rasa, która walczy ze sobą, walczy z własnymi braćmi, co kilka lat wyrzynając setki obywateli… i nie traci na sile – a wręcz odwrotnie. Nie potrafiła sobie tego uzmysłowić. Kiedyś Złote Imperium także przeżyło straszliwą insurekcję sześciu pozostałych Książąt, po czym wyginęła niemal cała jej brać. Wieki zajęło im przywrócenie porządku. Ale ludzie nie słabli, nie potrafili się wymordować. Każda batalia to duży, acz mozolny krok w jakimś kierunku. Rozwijali się, mnożyli, rozprzestrzeniali…

Aż położyli kres koloniom… Te lasy to jej dom, to jej prawdziwy dom, dom, który sama budowała, przystrajała, wraz z bliskimi – przyjaciółmi. To dom, który właśnie runął… ludzie wyburzą to co zeń zostało, ogołocą, zrobią co sami uważają za słuszne. To koniec Złotego Pokolenia w Dolfe Eldarionie. Koniec Kedebry… Jakże przetrwają bez jej opiekuńczego dotyku, bez jej pomocy?

Miała nadzieję… cichą, nikłą nadzieję, ale jednak ją miała…

Nadzieję na to, że ten atak, to rzecz, z którą sobie poradzą, że to jakaś magiczna ingerencja i znajdą nań odpowiedź.

Spojrzała w dół stoku zaściełanego ponad tysiącem małych namiotów i innych prowizorycznych domostw zrobionych z tego co było pod ręką. Czyżby wszystko upadło? Nie była pewna, ale jednak cichy głosik w jej wnętrzu potwierdzał najgorsze obawy. Żałowała, że wszystkie kapłanki są w Dolfe… Gdyby tak chociaż jedna znalazła się na terenach Zaudranu, mogłaby wyruszyć do Azarii i porozmawiać z ich przyjaciółmi.

Wtem, obróciła się na pięcie, jakby z utęsknieniem wpatrując się w góry.

Istniała jeszcze jedna ewentualność, lecz szybko ją odrzuciła. Mogli się wszak przeprawić górami niemal pod samą Azarię, lecz nie są na to gotowi. Tai marsz w surowym, skalistym terenie wymaga odpowiedniego sprzętu, ciepłych ubrań, dużego zapasu prowiantu. Nie ma gdzie się zatrzymać, nie ma gdzie spędzić nocy, nie ma pożywienia, niczego może poza nielicznymi krzakami jagód lub sporadycznie występującymi grzybami. Trawa i skała do tego lodowaty silny wiatr. Do takiej przeprawy trzeba Azariańskich górali – przewodników.

Gdyby tak choć jedna z sióstr znalazła się przed obliczem Wielkiego Mistrza Muzała Czagernadze… Gdyby to tylko było możliwe, ten dobry przyjaciel jej i jej ludu na pewno zatroszczyłby się o los uchodźców.

Do niedawna uważała, że to nadal prawdopodobne, w końcu Sindeya jakimś trafem znalazła się na terenach Zaudranu, stamtąd zaś przez Zagański Step niedaleko do kanionu Azarii. Droga bezpieczna, ludy przyjazne… mogło się udać, lecz Sindeya ostatnio nie odpowiadała. Wołały ją i doszły do wniosku, że zginęła pojmana przez wroga. Nadzieja tkwiła w jej obietnicy – powrocie z apostołami. Wedle legend apostołowie to złączeni we krwi i cieniu sojusznicy, którzy nie znając się wzajemnie, złożyli śluby nieść pomoc temu, kto wzywa ich w imieniu starej przysięgi. Jednym z apostołów był właśnie jeden z Azariańskich wysoko postawionych oficjeli, którego ojciec, niegdysiejszy Mistrz, przyrzekł wypełnić słowa wspólnej przysięgi. Inni apostołowie rozrzuceni w różnych zakamarkach Omnimardu także czekali na odnalezienie. Problem w tym, że w większości to ludzie – wpływowi, choć jednak ludzie, a ci z pokolenia na pokolenie stają się coraz mniej wierni danym przez przodków słowom. Zastanawiała się nawet czy to możliwe, by Shean Di kiedykolwiek ich zebrała i zjednoczyła… Nawet jeśli, to z pewnością zajęłoby dużo czasu, którego nie mają. Może gdyby między Deirunem, a nimi trwała zwykła wojna, regularna ze wszystkimi siłami, mieliby czas by zwołać posiłki… Teraz? Teraz zostali wybici do nogi przez mgłę i cienie o ludzkich twarzach.

Zza jej pleców, z wnętrza namiotów, leniwie sączyło się światło kilku skromnych świec.

-Galju? – Spytał mężczyzna leżący na łóżku.

Przystojny blondyn rozpuścił włosy, miał na sobie jedynie prosty strój elfiego dostojnika. Brązowe spodnie, biała koszula, brązowa kamizela… Wsparł się na łokciu szukając jej rubinowymi oczami.

-Już idę… musiałam zaczerpnąć powietrza – niemalże wyszeptała wracając do namiotu.

Yallo ponownie ułożył się na jej zapasowym łóżku, jak go poinstruowała jakiś czas temu. Zamknął oczy.

Wpatrywała się weń zanim przysunęła sobie skromne krzesełko. Usadowiła się tuż za nim, wygładzając przy tym spódnicę białej sukni. Spojrzała z góry na jego twarz, na zamknięte oczy, na wąskie usta, na lekko zmarszczone brwi.

Nie chciała tego robić.

-Galju?

-Tak, wiem… - Mruknęła delikatnie kładąc palce na jego skroniach.

Tak bardzo było jej żal. Tak bardzo chciała oszczędzić tego zarówno sobie jak i jemu. Tylko przez szacunek oraz wzgląd na to co Dyktator dla niej znaczył, czuła się zobowiązana spełnić jego prośbę. Ta myśl była nie do zniesienia, lecz jeszcze większy ból sprawiłby tylko zawód, który mogła mu ofiarować w zamian. Nie chciała by te rubinowe oczy patrzyły na nią jedynie poprzez pryzmat zimnego obowiązku i rezygnacji.

-Leż spokojnie – powiedziała, samemu zamykając oczy.

Nabrała chłodnego powietrza w płuca, a miękkie opuszki jej palców błądziły po jego skroniach, delikatnie je masując.

Wyciszyła się. Dźwięk obozowiska, spacerujących w oddali osób, czy maleńkich owadów przemierzających okolicę przestał dobiegać do jej uszu.

Ogarnął ją chłód, miły stan, błogość. Jakby jej skóra straciła kontakt z powietrzem i zanurzyła się w ciemnych wodach spokoju. „Płyn” wypełnił jej uszy, nozdrza, zalał jej skórę, język, powieki, odcinając zmysły. We wszechogarniającej ją cichej, sennej czerni czuła jedynie skórę mężczyzny pod palcami, oraz siebie samą. Istniała ona, on oraz nicość – tak wspaniała, błoga nicość, że aż chciało się weń zatracić, rozlać, poddać się tej wygodzie.

Musi być czujna, to niebezpieczny proces.

Teraz czekała aż między maleńkim płomyczkiem jej świadomości, a oblewającą ją nicością znajdzie się myśląca energia – aż magia wypłynie z ciężkiego złota i wypełni tą przestrzeń.

Czekała…

***

Helevi obudziła się zlana potem słysząc ten głos! Zerwała się z łoża patrząc na śpiącego obok Ottona. Tuliła do siebie miękki woal, zakrywając piersi i dysząc.

To był głos tej kobiety! Czuła jak przeszył rzeczywistość, niczym pocisk, promień, mknąć z zawrotną prędkością w nieznanym jej kierunku. Nie słyszała tego głosu, odkąd uciekła do Deirunu, a teraz powrócił!

Nawiązywana więź zabrzęczała w jej umyśle, jak gdyby bogowie rozpięli nad kontynentami ogromną strunę skręconą z piorunów i szarpnęli nią nienawistnie! Kilka razy odczuła to w swym życiu i mogła posłuchać rozmów jakie potem następowały! Ta kobieta… ta…

Helevi ześliznęła się z łóżka przygryzając wargę. Dobyła sztyletu leżącego pod jej suknią na pobliskim kuferku. Tak bardzo pragnęła ją pchnąć prosto w serce, tak bardzo chciała chwycić ten sztylet i przeszyć jej pierś!

I znów poczuła się bezradna… tak niewiele może.

Spojrzała się na plecy paladyna. Cicho łkała tuląc zimną stal.

-Helevi? – spytał leżąc spokojnie na boku.

Nie zauważyła kiedy się obudził.

Powoli usiadł i wlepił weń ciężkie spojrzenie. Nadal płakała, teraz tuląc brodę do kolan, być może ze wstydu, być może z przerażenia. Nie wiedział.

Wstał zakładając na siebie luźną czarną tunikę, związując ją w pasie.

Rozpalił jedną ze świec spowijając wnętrze namiotu w słabym mleczno-bursztynowym światłem.

Obszedł łoże patrząc na nią z góry, obserwując jak płacze.

Gdy ta spróbowała spojrzeć na wielebnego brata, wyglądał jakby chciał ją skarcić, nie miała pojęcia co miał na myśli. Być może współczułby jej, albo zmaltretował? Gdyby nie ten dar, nie byłby taki przerażający.

On westchnął rozglądając się po swej przenośnej siedzibie. Zrzucił naręcza papierzysk ze stołu i ustawił nań świecę, tuż przy niej kałamarz i pióro, które zaostrzył nożem. Znalazł kilka pustych kart papieru.

Podszedł bliżej kucając obok skulonej wróżbitki. Chwycił jej ramiona, a ta czując dotyk trupio zimnych palców, na przekór tego co o Ottonie sądziła, nie przeraziła się, a wręcz uspokoiła odrobinę - na tyle by unieść głowę, opanować drżenie różowych warg i skupić się na mikrych źrenicach jego przekrwionych ślepi.

Pomógł jej wstać, był przy tym zadziwiająco delikatny. Nie szarpał jej, tym bardziej zdała sobie sprawę jak bardzo musiał się zmuszać by jej nie zranić. Nie był zdolny do empatii, on się po prostu wyuczył tego zachowania. Wraz z boskim darem jaki nań spadał musiał się uczyć życia od nowa. Musiał zapamiętywać nawet takie szczegóły jak: Gdy kobieta płacze należy z mniejszą siłą zaciskać dłonie na jej ramionach.

Współczuła mu jego niedoli.

Przyprowadził ją do stołu i usadził na krześle. Dłonie jej drżały, więc je ujął i trzymał tak przez chwilę czekając aż się uspokoi. Dopiero wtedy odłożyła sztylet.

Spojrzała na niego kiwając przecząco głową. To nie był przekaz do wojsk, to nie tego typu rozmowa. Chciała wstać, z reszta była naga.

Otton przytrzymał ją na miejscu kładąc szorstkie dłonie na ramionach.

-Nie… - Stuknął się w pierś na wysokości serca. – O tym pisz.

Spojrzała nań nie dowierzając. Przestała płakać - teraz zatopiona w głębokiej konsternacji mrugała okiem patrząc na paladyna pytająco. Chciała prosić by wyjaśnił, by wytłumaczył. Do czego zmierza?

-Kiedy zaczynałem służbę ogarniał mnie wielki ból… ta bliska mi osoba, o którą chciałaś spytać… cóż…

Westchnął odchodząc na moment, by powrócić z futrzaną peleryną, z jaką zdążyła się poznać wcześniej, na plaży. Okrył jej ramiona.

-Powiedzmy, że mieć w pobliżu osobę, która zechce cię wysłuchać i zrozumieć, pomaga bardziej niż tłamszenie żalu w sobie.

Zacisnął dłoń na jej ramieniu.

-Wylej to z siebie, Helevi – wskazał na leżące obok białe pióro.

Kiwnęła głową. Przełknęła gorycz i łzy, zabierając się do poleconej pracy.

Teraz w szumie drzew słyszała słowa, słyszała ich rozmowę. Ona jedna mogła to usłyszeć, leśna wróżbitka, zaklinaczka, której ta kobieta odebrała język, bo dowiedziała się za dużo.

Znów spojrzała na sztylet. Już miała pisać, już miała mu opowiedzieć w czym rzecz, wylewając żale na papier, gdy nagle zapragnęła chwycić ostrze i pchnąć tą niewidzialną strunę wiszącą w przestrzeni dostępnej niewielu uzdolnionym.

***

Wingo trzymał małą latarenkę – ich jedyne źródło światła. Stali w ciasnym korytarzu o ścianach wysadzanych cegłami – jakby ktoś usiłował korytarzyk wzmocnić i zabezpieczyć przed wilgocią.

Przeszli kawał drogi schodząc plątaniną drabinek, wnęk, schodków. Wszyscy czuli dyskomfort na samą myśl, że by wyjść będą musieli pokonać podobną drogę tyle, że w górę. Schodzenie było męczące i powolne, szczególnie, że mało bezpieczne zardzewiałe konstrukcje zmuszały do poświęcania uwagi na najmniejsze szczegóły otoczenia.

Mieli tylko jedno źródło światła… Pochodnie musieli zgasić, gdyż były zbyt niewygodne, co innego latarenka, której uchwyt można było trzymać w zębach.

Posiłek zjedli jakiś czas temu – głównie suche racje jakie mieli przy sobie, oraz to co zdołali zabrać z pracowni księgowego. Zejście na dolne, wilgotne poziomy, w których panował straszny ziąb zajęło im kilka godzin, zaś podążanie za Giovannim - resztę dnia. Przeprowadził ich przez mnóstwo korytarzy, ciasnych, przestrzennych, jaskiń i wiele innych podziemnych szlaków.

Teraz zatrzymali się przed małymi drzwiczkami. Nie ulegało wątpliwości, że będą musieli ten korytarzyk przejść kucając lub na czworaka. Żelazny właz w ceglanej ścianie nie ustępował, choć Giovanni napierał nań z całych sił.

Stłoczyli się w wąskim korytarzyku, oddychać coraz trudniej.

-Nic z tego nie rozumiem… - Sapnął siadając na śliskiej ceglanej podłodze.

Starł pot z czoła.

Baflin kucnął tuż obok pukając we właz piąchą. Jego gęsta, rdzawo-brunatna broda zaszurała o podłogę a wplątane weń śrubki i nakrętki zadzwoniły niemalże jak ciężka kolczuga.

Niskie, basowe dudnienie przelało się przez korytarz.

-Myślołżeh, że to jakeś waser tam pływo po druga strona… Nie. To mie dźwińczy kaj tam pusto.

-To co w takim razie blokuje to przejście? – Spytała Nera klękając.

-Nie mam pojęcia… - Ponowił zdyszany szlachcic łapiąc powietrze. – Czasami tak bywa, że otworzyć włazu do wewnątrz się nie da, choć to zwykle z przyczyny zalania, ale jak mości brodacz spostrzegł słusznie, nie brzmi na to byśmy z woda mieli do czynienia.

Sindeya wychyliła się z za ramienia kuzynki.

-My chyba nie będziemy się tam pakować? – Spytała choć nikt nie odpowiedział.

-Możeh ci jaki pierun śruby, nity, czy klamry wstowił, od ostatni zeit tyś tu był, chopie?

-Nie… Na pewno nie… - Nabrał sił i na powrót przykucnął tuż obok włazu, kładąc nań dłonie. – Co jeszcze za siła może napierać? Zaraz, a może by tak podważyć? – Spojrzał na krasnoluda, który skinął głową i dobył masywnego topora.

Oboje z trudem wepchnęli krawędź klingi między żelazną płytę, a murowaną ścianę.

Nera patrzyła to na Baflina, to na Giovanniego. Potarła płytkę wprawioną w żuchwę zastanawiając się nad odpowiedzią na ostatnie pytanie. Co może naciskać na właz, jeśli nie woda, ani żadna inna przeszkoda stała.

Patrzyła uważnie jak siłują się z małymi drzwiczkami próbując je podważyć. Wtem pojęła! Już miała się rzucić by wyrwać im topór z dłoni, gdy w korytarzu rozległ się straszliwy, drący bębenki gwizd!

Krasnoluda i szlachcica uderzyła ściana sprężonego powietrza! Przewrócili się oboje! Topór wstrzelił w ścianę tuż obok szlachcica wyrębując dziurę w zwartych cegłach!

Ciężka żelazna klapa powróciła na miejsce.

Nagłe uderzenie sprężonej masy powietrza powaliło ich wszystkich.

-Czuł ktoś migdały?! – Spytała wojowniczka podnosząc się z pleców.

-Nie… - Kaszlnął Wingo unosząc latarenkę.

-Bezpieczna droga, tak? – Nera popatrzyła na szlachcica wściekle zielonymi oczami.

-Sam tego nie rozumiem…

-Coś sprawiło, że ciśnienie wzrosło. – Dodał rudzielec patrząc na elfią kapłankę, która próbowała zachować zimną twarz.

-Czuliście migdały? – Ponowiła Nera.

-Mówiłem przecież…

-Chcę to usłyszeć od wszystkich! – Dodała stanowczo.

-Nie… - Odpowiedział każdy i dopiero wtedy zwrócili uwagę na ten cichy syk.

Ledwo słyszalny gwizd, którego nie zauważyli z powodu szoku.

Wingo lepiej oświetlił właz, mieli szczęście, że płomyczek nie zgasł w międzyczasie.

Spomiędzy ściany i włazu wypływał silny strumień sprężonego powietrza, gwiżdżąc jak para bijąca z szyjki czajnika.

-Musieliśmy naruszyć uszczelkę. – Stwierdzić Giovanni oddając krasnoludowi topór.

-Uszczelka?

-Tak… Ten korytarz to kanał odpływowy. Czasami się go zamyka i zalewa, a wraz z nim kilka innych korytarzy gdy jacyś żołdacy zapuszczą się zbyt głęboko i trzeba sztucznie odciąć kilka przejść. Tedy to, zamyka się właz tu i w jeszcze inszym korytarzu, puszcza się strumień wody do jednej ze skalnych rozpadlin i raz, dwa, trzy – kilka kondygnacji pod wodą. Potem otwiera się główny korytarz, woda odpływa, następnie ten tutaj i już można wznowić szlaki.

-Czyli ten korytarz jest połączony z innymi? – Nera starała się wydobyć ze szlachcica jak najwięcej informacji.

-I tak… i nie. Jest tu coś na wzór wodnego kolanka co izoluje nas od reszty jaskiń… Dziwi mnie tylko, skąd się tu tyle powietrza zebrało?

Wingo postanowił się wtrącić.

-A co jeśli zamknie się te korytarze a nie spuści powietrza? Czy możliwe, żeby to woda napierała przez to… „kolanko” na powietrze w tym tunelu.

Szlachcic starł pot z mokrych wąsików.

-Tak, to możliwe.

-To znaczy, że prawdopodobnie kilkaset tabuzów wody naciska na powietrze w tym korytarzu.

-Spokojnie, chłopcze. Najbliższy zbiornik jest spory kawał stąd.

-To znaczy? – Nera spytała unosząc brew.

Szlachcic uklęknął przy włazie i naparł nań z całej siły. Tym razem żelazna płyta gruba na niemal pięść z oporami ale jednak ustąpiła. Otworzył wrota, a grupka miała wrażenie, że z wnętrza ziemi wieje wiatr.

Wilgotny, śmierdzący zgnilizną wiatr. Przynajmniej nie cuchnął migdałami.

-To znaczy, droga pani, że mamy jakiś kwadrans, może więcej na dotarcie do włazu po drugiej stronie, zanim uderzy w nas ściana wody. – Powiedział z zawadiackim uśmieszkiem i prawie się zaśmiał.

Spojrzeli do wnętrza, w głąb niskiego i ciasnego korytarza – wąskiego i ociekającego wodą. Wiał zeń bezustanny strumień powietrza.

Słyszeli wyraźną mieszaninę ryków, szumów i huków, jakby znaleźli się przy wejściu do gardzieli olbrzymiego gada, któremu zbiera się na wymioty.

-No, to nie traćmy czasu.

Wpatrywali się w siebie nawzajem nie dowierzając.

-To szaleństwo! – Wtrąciła się kapłanka. – Nie… nie wejdę tam…

-Nie mamy czasu na dyskusje! – Ponaglił ją szlachcic.

Nera już miała wejść do wnętrza, dając reszcie przykład, lecz wtem obróciła się do tajemniczego mężczyzny łapiąc go za ramię i spoglądając nań groźnie.

-Ty pierwszy.

Na twarz szlachcica wypłynął niezwykle miły uśmiech.

***

Wszyscy podjęli zamysł szlachcica i bezzwłocznie wtłoczyli się do ciasnego tunelu. Wingo podał Nerze latarenkę, tak by ta mogła mieć na oku podejrzanego mężczyznę, tuż za nim kuliła się kapłanka w brudnym odzieniu. Z resztą wszyscy wyglądali jak wraki, prócz krasnoluda w wojennym rynsztunku, oraz bladoskórej wojowniczki w żołnierskim uniformie, odzienie pozostałych oblepiło się pyłem, wapniem i błotem; przesiąkło wodą, oraz potem. Wingo nadal taszczył wór z miałem, choć inni nalegali by to cholerstwo zostawił, on się jednak upierał, że tak będzie lepiej.

Baflin chciał zamknąć właz za nimi, lecz szlachcic napomniał by tego nie robił, a zostawił go otwartym, bowiem nie dawał gwarancji co się stanie z ich ciałami gdy ciśnienie powietrza znów skoczy do monstrualnego poziomu. Szli gęsiego, osoba za osobą, skuleni. Starali utrzymać się na nogach, pochylając się najgłębiej jak to możliwe, by tylko nie paść na kolana i nie zwalniać. Pełźnięcie na klęczkach, lub na czworaka kosztowałoby ich wiele cennych sekund.

Szurali ramionami po cegłach, plecaki i głowy także stukały co jakiś czas o twarde, wilgotnie sklepienie zmuszając szczególnie młodego czarodzieja do jęknięć i stęknięć.

Parli przed siebie czując straszliwy smród wiejący z głębi kanału. Jakby rozkładające się mięso.

Trudno oddychać w takich warunkach, nie tylko ze względu na odór, ale i z winy niewygodnej pozycji. Wszyscy prócz Baflina z trudem łapali powietrze.

-Mamy gościa. – Poinformował wszystkich Giovanni. – Lepiej na niego nie patrzcie.

Wingo widział jak Nera wymija ciało mężczyzny leżącego w tunelu. Teraz jego kolej. Podszedł doń zakrywając usta i nos. Nie zastosował się do zaleceń Giovanniego i spojrzał na przerażającą napuchniętą twarz, cała poznaczoną żyłkami. Trup nie miał oczu i leżał w zakrzepłej kałuży krwi.

Zebrało mu się na wymioty, lecz zamknął oczy i poszedł dalej, przeciskając się obok ciała. Usłyszał jak Sindeya jęknęła na widok trupa.

Maszerowali dalej, tym razem wolni od smrodu - nawiewające z głębi tunelu powietrze odpędzało zapach ofiary. Wingo domyślał się co go zabiło, lecz wolał nie pytać.

-Ten pierun est świży! – Ryknął zaniepokojony Baflin, chyba jedyny, który pokwapił się zwrócić na to uwagę.

Faktycznie, ciało nie było w zaawansowanym rozkładzie.

Wingo przełknął ślinę, próbując zdławić nerwy.

Tak bardzo pragnął odpoczynku – usiąść w miejscu i odetchnąć.

Nie ma czasu!

Kobieta za nim ciągle szturcha jego nogę, by tylko się pospieszył. Mroczny płaszcz Nery przed jego nosem.

Nie ma czasu!

-Uważajcie! – Krzyknął przewodnik, a jego głos odbił się echem. – W lewej ścianie jest ta dziura!

Przeszli obok okrągłego otworu, z którego wypływało wilgotne powietrze, to stamtąd wiał ten wiatr. Przy wylocie był silny jak wichura i gdy Wingo tylko się doń zbliżył, podmuch niemal przygniótł go do przeciwległej ściany.

Przez chwilę miał wrażenie, że ryczy nań szarżująca bestia - jakiś ogromny, wściekły stwór.

***

Nagle rozległo się głośne uderzenie! Metaliczny brzęk odbił się echem jakby ktoś zburzył kościelną wieżę pozwalając by dzwon wraz z gruzami runął w ziemię.

Zatrzymali się na chwilę. Giovanni spojrzał za siebie!

-Kazałem zostawić właz szeroko otwarty!

-I tak żeh zostawił! Na oścież!

Szlachcic przygryzł wargę błądząc oczami po otoczeniu.

-Prędzej! – Krzyknął nagle i ruszył ze zdwojoną prędkością próbując pobić ograniczenia własnych nóg!

Zrozumieli, że to nie przelewki!

Wszyscy wystrzelili za nim, jakby wstąpiły w nich nowe siły.

Wingo chciał już rzucić worek, lecz jeszcze ktoś się potknie! Zdzierży i to! Da radę!

Zaczęło się robić duszno. Kilka kolejnych kroków i kilka kolejnych tchnięć.

Poczuli nacisk na płuca.

-Daleko?! – Spytała kapłanka zanim uroniła kilka łez w panice.

-Nie! Ale spieszcie się!

***

Dotarli do włazu po drugiej stronie kanału odpływowego. Szlachcic i wojowniczka wspólnie chwycili za uchwyt na płycie. On zaparł się ścianę stopami i naprężył mięśnie ciągnąc, ona zrobiła to samo.

Trzymała latarenkę w zębach siłując się z włazem!

Nie chciał ustąpić! Oczy ich piekły, pokryły je sieci czerwonych niteczek!

-Szybciej!

Człowiek i elfia wojowniczka, ramię w ramię prostowali się odpychając z całej siły nogami.

-Ahhh! – Krzyknęła gdy rana w jej udzie otworzyła się, a szwy pękły!

Kawałek bandaża widoczny w dziurze kombinezonu błyskawicznie nasiąknął krwią. Czuła jak błyskawicznie jej udo zalało odrętwienie.

Traciła siły lecz Giovanni się nie poddawał, dzielnie ciągnął za hardy uchwyt!

Rozległ się głośny świst gdy uchylił właz!

Powietrze zassało ich do przodu, na szczęście wojowniczka powstrzymała Winga i kapłankę, nim ci runęli na Giovanniego i z trudem otwarty właz!

Powietrze uciekało wyjąc przeraźliwie – wyjąc jak obolały wilk, któremu szlachcic chciał wyrwać żuchwę!

Powoli płyta ustępowała… Powoli, mozolnie odchylali ją coraz dalej.

Wreszcie wyjście stało otworem.

-Wyłaźcie! Chyżo! – Wrzasnął nań słysząc znajomy dźwięk.

Za ich plecami ciężki gruchot masy wody doszedł jego uszu. Zalały ich fale zimny dreszczy gdy przeciskali się przez właz.

Nera z wykrzywioną w bólu twarzą wydostała się przedostatnia, Giovanni tuż za nią zamykając za sobą wejście.

Ciężka, żelazna płyta skrzypiąc zawiasami zatrzasnęła się, gdy chwilę potem ogromny impet pędzącej wody niemal ją wybrzuszył!

Spomiędzy krawędzi wyciekły strumyczki spienionej wody!

-Aaa! Elebrus otomat! – Nera uderzyła pięścią w ścianę trzymając się za zranione udo. Wyprostowała nogę powoli siadając.

Giovanni złapał krasnoluda za ramię odwracając go ku sobie.

-Rozkazałem przeta waści, żebyście zostawili właz otwarty!

-Już żeh mówił, że zostawił! – Wydarł się woj, gdy szlachcic naciągnął na głowę swój kapelusz.

Byli przepoceni, zmoknięci, było im duszno, a to całe szaleństwo brało nad nimi górę.

-To jak się zamknęły?! Ktoś inszy to uczynił?! Duch jaki?! Bo dostrzec rozwiązania nie mogę!

-Stul ta gymba chopie, bo jakej mie pierun szczeli! Prawde padom! – Oburzył się krasnolud, aż jego pulchny kinol zaświecił purpurą, gdy krańce łuków krzaczastych brwi złowrogo się zbiegły.

-Panowie! – Wtrącił się czarodziej siadając na worku węgla i dychając ciężko, próbując złapać powietrza w płuca. – Panowie… spokojnie… Pamiętajcie z czym mamy do czynienia.

Spojrzeli na niego także dysząc ze zmęczenia. Miał rację co przyznali skinieniem głowy.

-Wilk… - Syknęła wojowniczka zdejmując zakrwawioną dłoń z rany i spoglądając na źródło bólu z irytacją. – W wiosce… to bydle ożywiło wilczego trupa. A ten mężczyzna w kanale? Jak myślicie, jak się tam znalazł?

-Sądzisz, że to jego sprawka? Że to jeden z „pionków”?

Nera przygryzła wargę wyjmując zaimpregnowany pakunek z opatrunkami.

-Tego nie twierdzę… Ale wiem, co widziałam, a widziałam ciało człowieka, który zmarł śmiercią tragiczną kilka dni temu, który sam otworzył drzwi do tego kanału, dotarł do połowy i nagle… umarł. Nie wiem co sobie o tym myśleć, ale ze sposobów postępowania tego stworzenia wiem, że gdy coś nie gra i jest pozornie bezsensowne, to cholerne bydle maczało w tym łapy.

Wszyscy popatrzyli po sobie.

-Proponuję kolejnym „trupom” na wszelki wypadek ucinać ręce i stopy… - Dodał szlachcic ścierając pot z czoła, który ściekał do zaczerwienionych oczu.

-Od razu odetnijmy im łby… - Wtrąciła Sindeya patrząc jak jej mroczna kuzynka wyciąga zębami świeży bandaż.

-Nie zaszkodzi… - Sapnął szlachcic klepiąc rękojeść wiernej szpady.

Wreszcie się obrócili, spoglądając w mrok szerszego korytarza, bezpieczniejszego jak im się zdawało.

Wingo odebrał latarenkę, Baflinowi nakazano wydobyć pochodnie.

Chudy rudzielec oświetlił głębie korytarza.

Wszyscy oniemieli widząc jak korytarz znika pod ciemną zasłoną gęstych pnączy – dziwacznej roślinności.

Żylaste korzenie oblepiały czerwone ceglane ściany, niczym wypustki tysięcy meduz klejących się do piasków plaży, na którą cisnęło je morze. Patrzyli zszokowani. Rośliny czarne jak smoła, o pękatych liściach początkowo po prostu obrastały korytarz, by w końcu zmienić się w istną podziemną dżunglę.

-Czy to normalne… - Syknęła wojowniczka rozcinając stary opatrunek. – Że tu u was kwiatki pod gruntem rosną?

Giovanni otrząsnął się drapiąc w skroń.

-Co tu się dzieje? – Spytał sam siebie powoli wstając na równe nogi.

***

Helevi odetchnęła za czwartym łykiem herbaty, której sam brat Otton jej zaparzył. Dodał jakąś mieszankę ziół na uspokojenie. Czytał uważnie to co spisała, a była niebywale wylewna. Niektóre z liter rozmyły się za sprawą łez jakie spadły na papier. Nie udawał, czytał z zimną miną i za to była mu wdzięczna, nie próbował udawać współczucia, do którego nie był zdolny. Jedyna rzecz jakiej teraz nie mogła znieść, to z pewnością brak szczerości.

Od czasu do czasu znacząco kładł dłoń na jej ramieniu i lekko ściskał.

Helevi wiele przeżyła, nie wiedział czy wierzyć w jej słowa, lecz najprawdopodobniej nie miała powodów by kłamać. Miał wrażenie, że piękna wróżbitka mu ufa.

Z tego co opisała wynikało, że mając oboje rodziców wywodzących się ze starego kontynentu, ujawniły się weń wrodzone zdolności, które jak się okazało dały jej możliwość rozwoju. Niestety kapłanki – instytucja „kościoła” Kedebry – zostały powołane po to, by sprawować kontrolę nad mającymi dar, zaś nie dopuszczać do nauk osób niebezpiecznych, takich jak Helevi. Ich przewodnicząca nie chciała mieć do czynienia z nieposłusznymi elementami, które mogłyby swą mocą albo wesprzeć jej politycznych przeciwników, albo działać na swoją korzyść doprowadzając do konfliktów. Jedynie młode, wrażliwe i uległe dziewczęta dopuszczano do szkoleń. Helevi otrzymała wykształcenie, które odbierała potajemnie. Używała swego daru, swych zaklęć dla tego kto jej odpowiednio zapłacił. Leczyła rannych, rzucała uroki, spędzała płody młodych kobiet, które zaszły w ciążę, a bały się ujawnić prawdę przed rodzinami nie będąc gotowymi na nową ścieżkę życia. Pałała się zajęciami niedozwolonymi przez Gaj Złotych Dam, łamiąc powszechnie obowiązujące prawo, lecz kapłanki przymykały oczy na takie występki. Same niekiedy korzystały z tych mało szkodliwych praktyk.

Problem tkwił w szczególnym darze wróżbitki, która mogła słyszeć to, co wyżej postawione kapłanki głęboko taiły w swych „specjalnych” przekazach. Ona je słyszała, poznała wiele tajemnic, wiele informacji, które mogłyby wstrząsnąć ich pozycją, podkopać ich autorytet, naruszyć fundamenty ich władzy.

Kiedyś broniąc jednego ze szlachciców przed fałszywymi oskarżeniami kapłanek, wplątała się w grę, która zbyt wiele ją kosztowała. Wtedy to ta znienawidzona kobieta – Galja Mjatar w samej osobie, skazała ją za liczne naruszenia prawa, pozbawiając ją języka, by nigdy nie mogła posługiwać się magią w ten sam sposób, by nie mogła rzucać swoich uroków… Choć prawdziwy cel był inny – by raz na zawsze zamknąć jej usta, by już nigdy nie wypaplała co nie było jej przeznaczone.

Opisała Ottonowi jej drogę przez mękę, odtrącenie i napiętnowanie, to jak żołnierze zabrali ją z jej skromnej leśnej chatki, jak zawieźli ją do pewnego skromnego miasteczka i tam na głównym placu postawili w kajdanach przed wszystkimi, publicznie wyrzynając jej język rozgrzanym do bieli nożem. Jak ją potem obrzucano wyzwiskami, jak doprowadzono ją na skraj lasu i wypędzono.

Według jej słów, tej nocy ponownie usłyszała głos kapłanki… tamtej konkretnej kapłanki. Powróciły wspomnienia.

Otton znał Galję z opisów, opowiadań, z ksiąg i z not dyplomatycznych, nigdy co prawda nie spotkał jej osobiście… Choć teraz pragnął tego spotkania. Był ciekaw co mogłaby zrobić stając oko w oko z przywódcą oprawców. Ciekaw był co powie, co zrobi, jak na niego spojrzy. Był głodny reakcji, głodny emocji.

-Dziękuję, wróżbitko. – Położył zapisane karty na stole.

Odstawiła kubek z gorzkawym naparem, by chwycić jego dłoń i ucałować nie pierścień, lecz palce. Chciała tak bardzo powiedzieć „Dziękuję” – już nawet nie pamiętała o ciosie, który jej wymierzył. To nie był zwykły człowiek, on był inny, zupełnie inny.

Cofnął dłoń by chwilę później ułożyć ją leniwie na jej głowie i pogłaskać miękkie złote loki. Nie był przy tym delikatny, robił to mechanicznie, szorstko… ale był tak bardzo szczery w tym skromnym geście… tak bardzo szczery, że mimo całego chłodu jaki zeń emanował, czuła się bezpiecznie jakby odlazła klucz do niewzruszonego azylu – kluczem była prawda, szczerość i wierność. Póki będzie obdarzać tym Ottona i on obdarzy ją prawdą w słowach, szczerością w gestach i wiernością gdy będzie potrzebowała ochrony.

-Pij, Helevi… - Wskazał na kubek. – Wypij proszę i połóż się. Wiesz, że jestem obok, jeśli nie będziesz mogła zasnąć… - Spojrzał w pustkę podrzucając jedną z ostrych brwi. – Jeśli nie będziesz mogła zasnąć, to mam w zanadrzu kilka nudnych historyjek do opowiedzenia.

Uśmiechnęła się przez łzy, pociągając nosem. Skinęła porozumiewawczo, dając mu do zrozumienia, że zgadza się na ten dobry pomysł. Szybko dopiła zawartość kubka.

Wstała i razem z wielebnym bratem podeszła do miękkiego łoża, kładąc się na zwierzęcych futrach, zrzucając z siebie pelerynę.

***

Brak komentarzy: