Klip

niedziela, 25 listopada 2007

Rozdział I - Kontrtautologia cz.5

***

Mizerny chłopina w stroju adepta magicznej szkoły, z ociekającym słomkowym kapeluszem na głowie, przemierzał rozmokłą polanę przecinaną co kilka chwil przez srogich żołdaków biegnących to tu, to tam w zwartej kolumnie. Patrolowali linię graniczną, jak gdyby kogoś, bądź czegoś się spodziewali.

Maszerował sam w stronę monumentalnej warowni rozmyślając nad tym, czy słusznie postępuje pchając się w paszczę smoka, co to fałsz i zdradę widzi, zanim ta się w czyjejś głowie w postaci myśli narodzi. Przecież to nie ma sensu... Plan może brzmiał dobrze na początku, ale z takim bajdurzeniem, to co najwyżej do szlacheckiego grodu, czy spokojnej, religijnej enklawy na polach Yaganu, gdzie soczyście zielone łąki i puchate białe króliki w nich buszujące obwieszczają przybyszom: „Tu panuje pokój, sielanka i dobrobyt. Nic się wam nie stanie, możecie liczyć na naszą gościnność.” Do tego jasnowłose dziewczęta pletące całe dnie wianki dla swoich oblubieńców, czy słuchające muzyki. Dzień po dniu święta, uroczystości, lekka praca, cóż, w końcu stolica artystów... Nic dziwnego, że przegrywają większość wojen, jeśli nie brać pod uwagę tych, w których uczestniczyły wojska najemne, dowodzone przez kupionych generałów. Nic tylko sielanka, a utrzymują się z czego? Perfumy, pachnidła, maści, medykamenty, rzeźby, obrazy, muzyka, klejnoty, biżuteria, garncarstwo, inne rzemiosło jak i cięższe w fachu płatnerstwo także znalazło miejsce, choć wykonane przez nich zbroje służą bardziej do ozdoby i ‘świecenia”... Świetnie, w sam raz kraina dla kogoś takiego jak on. Nie, żeby Wingo był pacyfistą, po prostu nie lubił tłoku i spojrzeń barczystych zakapiorów, o twarzach tak poprzeszywanych żelazem na różnych polach bitew, że aż nieludzkich.

Deirun to coś zupełnie innego. Wszak mają tutejsi obywatele wolności jak w innych państwach, ale silny kościelno-militarny rygor wyrobił ten niemiły odór „mocy”, który się wylewa z torsów tutejszych mężczyzn w postaci pięści, szukającej Wingowego nosa. Tu żyją człeki srogie, a armie Deiruńskie dowodzone paladyńską wolą, to młoty potrafiące jednym uderzeniem zmienić kształt pola bitwy i przybliżyć zwycięstwa. Kto chce dotuje kościół, śle im podarki, broń, kruszec, pszenicę, chmiel, złoto, a wszystko w celu zjednania sobie duchownych. Żadne państwo na tyle głupie nie było by ryzykować ekskomunikę i tym samym narazić się na Deiruński gniew, lub nie daj Panie Sądu, spotkać ich na polu walki u boku przeciwnika, który znalazł na tyle dużo złota w skarbcu, by nająć najlepsze w tej części kontynentu oddziały najemne zaprawione w bojach i z ogromnym bagażem doświadczenia. Gdy paladyni ogłaszają pobór na służbę wiekuistą, wielu z tutejszych mieszkańców zapisuje się z dumą i zapałem, bo nawet we wschodnich cesarstwach i królestwach mawia się: „Dwie rzeczy wpuszczą cię zawsze przed obliczę korony, jedna to hrabiowski tytuł, druga, ranga czarnego pułkownika.” Tutejsi oficerowie witani są na niejednym bankiecie lepiej niż wyżej urodzona szlachta... No i przyznać trzeba paladynom, że mają duże pojęcie o sprawiedliwości, a szczególnie militarnej. Oficerem może zostać każdy, paladynem także, wszystko zależy od wkładu pracy i poświęcenia.

Wingo popatrzył na straże pilnujące jednego z obozów. Wyglądali straszliwie... Czarno-czerwone sukna z których wykonano ubiory ciężkiej piechoty, do tego naciągnięte na piersi stalowe błyszczące kirysy, nad ciężkimi butami wysłużone nagolenice, i solidne żołnierskie rękawice przytwierdzone do stosownej gamy dalszych osłon każdej z rąk. Wywlekli z brudnej zagrody długowłosą dziewczynę, która jak nic miała więcej niż dwieście lat, a mimo to zachowywali się jak gdyby pojmali dziewczynkę. Młoda długoucha w podartej sukience, która niegdyś mogła być olśniewającą beżowo-złotą tuniką z licznymi ozdobnikami, szarpała się próbując wyrwać z objęć żołdaków. Wingo widział tą niegasnącą dumę w jej oczach, ten zapał i głęboko skrytą wzgardę do rodzaju ludzkiego. Pewnie wolałaby trafić do orczej niewoli i tam być traktowaną w miarę „czysto”. Skoro i tak miała być gwałcona, to należało się jej chociaż miękkie, ciepłe posłanie u boku samego tyrana klanu. Ludzie maleli w jej oczach... Cóż to za stworzenia, które z byle gnoju dziewkę wyciągają by się z nią zabawić? Stanęła nagle prosto unosząc dumnie brodę. Brudne jasnobrązowe włosy obmyte i sklejone deszczem, zlepiły się z tym co zostało z jej sukni. Chyba wciąż nie zdawała sobie sprawy w jakiej sytuacji się znajduje lub miała nadzieję, że wysokie książęce rody z dalekich elfich krain na północy przybędą im z odsieczą.

Była wysoka, jak to elf i niemal równa wzrostem przeciętnemu ludzkiemu mężczyźnie. Stała dumnie i dostojnie, gdy napastnicy nożem cięli pozostałości sukni. Wingo nie mógł się powstrzymać i przystanął na chwilę...

W końcu zdarli z niej łach, a ona nawet nie mrugnęła. Widać, że szlachcianka. Nie da się upokorzyć, nie da złego przykładu, pokaże z jaką wartością w sercu umrze elfia arystokratka.

-Dawaj wodę! – Krzyknął jeden z żołnierzy zamykając na kłódkę furtkę od kolczastej zagrody.

Długoucha, według mniemania Winga, byłaby piękna gdyby nie należała do obcej rasy i plemion innowierców. Świetnie wyrzeźbiona szczupła sylwetka, delikatna skóra choć umazana błotem.

Przybiegł jakiś wojak niosąc dwa wiadra wody. Podał jedno dowódcy.

Ten wykonawszy solidny zamach, wylał jego zawartość na piersi dziewczyny, a ta nie rozumiejąc podejrzanego zachowania strażników, cofnęła się o krok rzucając badawcze spojrzenia na otaczających ją ludzi. Cóż takiego zamierzali z nią uczynić?

Wtem ktoś inny chlusnął wodą w jej plecy.

Zaraz zjawił się inny żołnierz niosący dlań sandały i puchatą pelerynę do okrycia. Obuwie wylądowało pod jej stopami.

-Zakładaj durna chabeto! Rozumiesz co do ciebie mówię? – Warknął na nią żołnierz, gdy dziewczyna ociągała się ze wsunięciem stóp w proste sandały.

W końcu założyła buty, a jeden zbrojny okrył jej ramiona futrzaną peleryną.

Czyżby zauważyli, że jest szlachcianką? Może ktoś ją wykupił?

-Choć kwiatuszku - wyszczerzył zębiska jeden z drabów - czeka cię porządna kąpiel.

Mężczyźni zabrali ją w stronę twierdzy, co wprowadziło Winga w niemałą konsternację... Czyżby, któregoś z pułkowników tknęło ziarno pogańskiej perwersji? A może to ta, o której napomniał czcigodny brat Messergeist? Paladyn na pewno nie pohańbiłby swej godności w taki sposób...

Nagle coś go tknęło. Ta upiorna długoucha kobieta obserwująca go z małego okienka na wzgórzu gdzie stał stary młyn. Nie pozwoliła iść Baflinowi... Powiedziała, że gdyby Wingo chciał ją, boże uchowaj, wydać za garść miedziaków, poderżnęłaby mu gardło.

Musi iść dalej.

-Alarm!

Zabiły dziesiątki dzwonów!

-Alarm! – Jęli się wydzierać mężczyźni w zbrojach budząc swych towarzyszy.

Wtem nagle, ze strony granicy wylały się huki wystrzałów!

-Szyki! Formować szyki! – Oficerowie zdzierali gardła.

Robotnicy w popłochu jęli zbierać swój dobytek i uciekać z polany, byle dalej od granicy.

Nocne, zachmurzone niebo przeszyło kilka świszczących strzał. Dziwne, nikt nie używa takiego oręża, chyba, że chce być zauważonym. Strzały tnąc powietrze gwizdały niemiłosiernie głośno, a dźwięk ów rozlewał się echem po otoczeniu.

Nad granice zbiegł ogrom strzelców, którzy ustawiwszy się w szeregi oddawali ciężkie salwy, zasnuwając powietrze białym dymem.

Wtem młody rudzielec zauważył jak z młyna na szczycie okolicznego wzgórza wybiega odziany w mrok kształt rzucając się do szarży na tył wroga.

-Za wami! – Wydarł się wartownik stojący na wieży do zbrojnych, stojących za plecami strzelców. – Jedna uciekła!

Baflin wykorzystał sytuację, by wyczołgać się z ruin wiatraka i zniknąć w okolicznych gęstwinach.

Wingo z razu podreptał w tamtym kierunku. Na bogów! Co się dzieje?! Czyżby paladyni to przewidzieli i dlatego kazali ufortyfikować granicę?!

Nieważne!

Dookoła istny chaos. Kilka strzał trafiło strzelców, lecz to bardziej przez przypadek. Ktokolwiek słał w nich zabójcze groty nie mógł równać się z nową bronią Deiruńczyków jaka przygniatała szturmujących granicę i zmuszała do ukrycia za spalonymi drzewami. Wingo nie wiedział któż może być na tyle desperatem, by na taki czyn się odważyć.

Nieznajoma długoucha uderzyła na pierwszego zbrojnego, przecinając naramiennik w niecelnej szarży. Zakrzywiony ostry miecz wbił się w ciało rosłego żołnierza, który zawył z bólu i padał na ziemię. Wtem inny rosły woj grzmotnął w jej potylicę płazem ciężkiego miecza, zwalając z nóg.

Mężczyźni jęli ją krępować łańcuchami, kopiąc w osłonięty kombinezonem brzuch. Padła nieprzytomna. Czemu wybiegła? Zdawała sobie sprawę ze złej kondycji szczególnie oczu.

Wtem rozległy się śmiechy i okrzyki radości!

Wojownicy wiwatowali na cześć strzelców, którzy najwidoczniej po kilku minutach rozpędzili lub wybili istoty starające się nawiedzić te strony.

Wingo przyspieszył widząc jak opancerzeni niosą spętaną kobietę w stronę twierdzy.

Przebiegł obok starego młyna mijając kilka obozowisk i ruszył w stronę rozmokłych pól wysokiej trzciny. Wbiegł do pasa w wysokie trawy, podciągając o drobinę tunikę.

-Baflin! – Krzyknął zatrzymując się. – Baflin, cały jesteś?!

-Stul ta gęba... – Szepnął ciemny kształt kucający tuż obok nogi młodzieńca.

-Na bogów! Nic ci nie zrobiła?

-Padnij...

Wingo spojrzał nań podejrzliwie, po czym powoli przykucną.

-Co ci się stało?

-Ciiii... – Krasnolud czegoś wyglądał.

-Już po wszystkim możemy stąd iść...

Wtem brodacz złapał głowę początkującego maga i skierował ją w stronę zapadniętej skąpanej w mroku części młyna.

-Wcale nie po wszystkim, chopie... A myślisz, żeh czemu wyłaził z kryjówki?

-No...

-Patrzaj tam. – Wycelował jego głową w zawalony dach wiatraka.

Spomiędzy trzcin widział wszystko odrobinę niewyraźnie, a buty nasiąkały mu wilgocią.

-Nic nie widzę...

-Na górze.

Wysilił słabych oczu. Nie miał ze sobą okularów, a budynek znajdował się dosyć daleko. Wtem tuż obok pokaźnej dziury w zawalonej części dachu, jakiś ledwo zauważalny kształt poruszył się.

-Co to było?

-Patrz!

Wingo przymrużył powieki. W ciemnościach ruiny nie widział absolutnie nic, a jednak czuł, że coś wnika w te stare mury i drewniane ściany. Zostawili tam swój ekwipunek. Baflin miał nosa do sytuacji kiedy ktoś próbuje go podejść i tym razem udało mu się bezbłędnie wyczuć czyjąś obecność.

-Siedział żeh tam, kiery zawiało migdałami... – Szepnął. – Tyle, że naprawdę mocno... O patrz! – Krzyknął.

Coś musiał zauważyć, ale kiedy Wingo obrócił głowę niczego nie zobaczył.

Wtem w ruinie oblanej absolutną ciemnością, błysnęły dwie pary seledynowych punkcików, po czym zaraz znikły.

-Jest ich pięciu... – Szeptał Krasnolud.

-Ale strzały...

-Pal bóg strzały! To była dywersja, jęzor dam sobie za to urżnąć.

***

-Połóżcie tu generała. – Zakomenderował wysoki mężczyzna owinięty ciemnofioletową peleryną.

Z ciemności wyłoniło się dwóch wojowników w czarnych jak noc kombinezonach dźwigając barczystego męża bez nogi. Ułożyli go delikatnie na podłodze odwijając głowę z opatrunków.

Tęga pierś bladoskórego mężczyzny o długich spiczastych uszach, unosiła się i opadała walcząc ze stalowymi klamrami utrzymującymi kombinezon w odpowiednim naprężeniu. Jego całkowicie wygoloną głowę znaczyły liczne tatuaże przedstawiające przerażające węże atakujące małe człekokształtne istoty. Masywna szczęka poznaczona kilkoma bliznami trwała nieruchomo, mimo okropnego bólu jaki trawił mężczyznę. Jedno z seledynowych groźnych oczu zakrywała czarna zaślepka na elastycznym pasku.

-Deomer... – Odezwała się istota wyglądająca przez okno. – Bierz się do roboty. – Rozkazał, ale lojalny sługa mrocznej armii już klęczał przy nodze ułożonego na twardych deskach mężczyzny zdejmując prowizoryczny opatrunek.

-Falastes, przeszukaj to pomieszczenie.

-Tak się stanie... – Odpowiedział inny z żołnierzy ruszając do wykonania powierzonego obowiązku.

-Ertega.

-Tak, legacie? – Z ciemności wyłonił się ostatni z wojowników.

-Na górę. Obserwuj czy ktoś nie nadchodzi.

-Wedle rozkazu...

Mężczyzna leżący na podłodze zacisnął lewą pięść i grzmotnął zdrowo w podłogę. Burczał i mruczał pod nosem w ciszy komentując zły stan własnego ciała. Z zabandażowanej urwanej w kolanie nogi nadal ciekła krew. Materiał przesiąkł czerwoną posoką.

Klęczący przy nim medyk rozłożył swój pakunek. Jął szybko zdejmować opatrunki z nogi wodza. Poprawił opaskę uciskową widząc w jakim stanie jest rana. Zgruchotana kość wystawała z poczerniałej tkanki toczącej mazisty ropień zmieszany z czarną krwią. Niedobrze, Deomer czuł smród rozkładu. To zadziwiające i przerażające jednocześnie, że reakcja gnilna wystąpiła tak szybko.

Teraz przyjrzał się spuchniętej prawej dłoni generała, która obeszła okropną sinizną. Przez środek dłoni przechodziła ponadto szeroka jak kciuk dziura, a palce z racji zmiażdżenia kości zwisały jak pokraczne, wykręcone kikuty. Ta rana także gniła i to go martwiło.

-Będę musiał amputować.

Napotkało go mściwe groźne spojrzenie jednego oka leżącego mężczyzny.

-To na co czekasz?! Róbcie swoje, a nie pieprzycie!

Deomer wyjął z plecaka piłę przymocowaną do ścianki z całą gamą chirurgicznych narzędzi. Przyłożył zębistą krawędź przyrządu do gnijącej tkanki, uprzednio przesunąwszy opaskę zaciskową nieco wyżej na udzie. Jął ciąć, szybkimi posuwistymi ruchami, by jak najszybciej zatamować krwawienie.

-Telerion. – Warknął łysy generał podpierając się delikatnie lewym łokciem.

-Tak, generale? – Odpowiedział długowłosy mężczyzna obserwujący świat przez okno ściągając kaptur.

-Jak wygląda sytuacja? – Spytał silnym głosem krzywiąc się odrobinę na twarzy, gdy medyk zaczął piłować kość.

Z rany sączyła się biała papka wypluwana spomiędzy mięśni przez przesuwającą się błyskawicznie piłę. Upływało o wiele za dużo krwi...

-Kupili to, panie generale. – Syknął przystojny długowłosy mężczyzna w czarnym kombinezonie, z blizną na policzku. – Zagęścili patrole, ale główne oddziały wycofują powoli. Chyba boją się o te zagrody... Boją się, że „złotka” zaczną im uciekać.

-Świetnie. – Odburknął silny spiczastouchy pozbawiony kolejnego kawałka nogi.

Deomer w ukropie uwijał się nakładając na ranę zielonkawą maść. Kiedy całkowicie zakrył krwawiące mięśnie gęstą papką, odkorkował fiolkę z białym proszkiem. Posypał nim zieloną maź i chwyciwszy dwa krzemienie, cisnął nań iskrę. Wtem koniec nogi zaszedł płomieniami na kilka chwil.

Generał zacisnął mocno zęby, czując jak przypalane nerwy.

-Pospieszcie się żołnierzu! – Ryknął na medyka, który brał się za jego prawą zgruchotaną dłoń. – Albo daj mi miecz, to sobie tą zasraną dłoń odrąbę!

Medyk o sztucznym oku skinął głową zakładając opaskę uciskową na ręce poszkodowanego. Ścisnął najmocniej jak potrafił do tego stopnia, że ręka momentalnie poczerwieniała.

Przygniótł kolanem przegub łokciowy i rozpędzając piłę wgryzł się w rękę dwa cale nad nadgarstkiem. Piłował szybko i z uporem w kilka sekund urzynając puchnącą dłoń. Nasmarował zieloną maścią i posypawszy proszkiem podpalił zasklepiając błyskawicznie otwartą ranę.

-Generale, naliczyłem około sześćdziesięciu obozów z tej strony. Nie wiem ile mieszczą, ale sądząc po uwalonych ciałach… zapewne sporo.

-I dobrze, należy im się! – Warknął bezoki silny bladoskóry elf. – Ludzie winni to już dawno zrobić!

Z ciemności wyłonił się wojownik dźwigający na plecach długą kuszę.

-Tak Falastesie?

-Znalazłem tu czyjeś rzeczy. Trzy krasnoludzkiej roboty topory...

-Krasnolud? A co na Elebriana w takim kaprawym miejscu robi krasnolud?

Żołnierz wzruszył ramionami nie potrafiąc odpowiedzieć na pytanie.

-Ktoś tu niedawno był... Jakiś człowiek także, tak przynajmniej mniemam po księdze i ekwipunku jaki tu znalazłem.

-Coś jeszcze?

-Tak, to pana zainteresuje. – Podał mu białą chustkę, jaką każdy z oddziału miał w podręcznym zestawie opatrunkowym.

-Znalazłeś to tutaj? – Telerion wlepił w niego pytające spojrzenie.

-Tak, panie legacie... – Odpowiedział młodszy oficer wskazując palcem na misę stojącą na starej skrzyni pod ścianą. – Tam, razem z zakrwawioną wodą i jakimiś brudami.

-Ktoś z naszych tu był?

Nagle rozległo się pukanie do drzwi!

Nie minęła sekunda jak miecze, noże i łuki znalazły się w dłoniach wojowników, którzy nagle zamarli w kompletnym bezruchu, mierząc sztychami lub grotami w kierunkach wszystkich możliwych „wejść” do budynku.

Generał chciałby się unieść i walczyć, ale zbyt dobrze wiedział, że pogorszyłby w tym stanie ogólną sytuację. Mógł jedynie zaciskać mocno lewą pięść i mieć nadzieję, że jego ludzie szybko uporają się z intruzem.

-Nie jesteśmy waszymi wrogami. – Odezwał się ktoś zza odrzwi. – Chcemy pomóc.

Mężczyźni powoli naciągając kaptury, zanurzali się w ciemności dając sobie rozkazy gestami. Deomer powoli ściągnął generała w cień, a sam wódz, starał się zachować ciszę by nie zepsuć zasadzki.

Nikt jednak nie wchodził, jakby się spodziewał, że otworzywszy drzwi, jego czoło przeszyje stalowy szpic, osadzony na szczycie strzały.

Telerion spojrzał w górę, na zdziwionego łucznika wzruszającego ramionami. Kiwnął doń dwoma palcami, a ten potaknął skinieniem głowy.

-Była tu jedna z waszych. – Odezwał się głos za drzwiami. – Taka z urwanym uchem i ogoloną głową po bokach...

Wojownicy odrobinę opuścili broń spoglądając na siebie szeroko rozwartymi oczyma. Głównodowodzący skinął głową, a żołnierze opuścili łuki, bezdźwięcznie chowając strzały do kołczanów na plecach. Zaczęli się powoli zbliżać do drzwi, stąpając delikatnie po drewnianej podłodze niczym koty, nie wydając najmniejszego dźwięku.

-Pomogliśmy jej przejść... przez granicę. Była ranna to ją opatrzyłem. Tam w środku to nasze rzeczy.

Dwóch odzianych w ciemność, przyczaiło się przy drzwiach.

-Wiemy, że tam jesteście, ale was nie wydamy, też chcemy się stąd wydostać...

Wtem jeden z wojowników otworzył drzwi, a drugi z nich błyskawicznie złapał cherlawego człowieka trzymającego nad głową deskę i wciągnął go do środka, przewracając brutalnie na ziemię oraz dociskając ostrze noża do wątłej szyi.

-Nie, czekajcie! – Krzyknął przerażony chłopina, gdy para seledynowych oczu groziła mu śmiercią przekazując intencje właściciela bojowego noża. – Jeśli mnie zabijecie, mój kompan was wyda! – Mruknął.

Łup!

Zaraz obok rudzielca wylądowała krępa, brodata postać, dociskana do podłogi przez innego woja w podobny sposób. Wingo spojrzał nań pytająco.

-Baflin...

-No co? Nie móg żeh sie oprzeć, chopie.

***

W komnacie elegancko zdobionej złotem i czerwonymi suknami, na rogu ogromnego łoża okrytego purpurową zwiewną powłoką siedział blady mężczyzna wspierając czoło na dłoniach. Zbudziła go cichnąca burza grasująca za oknem, gwizd wiatru oraz alarm wszczęty przez stacjonującą pod murami armię. Wyjrzał przez wyjście na skromny taras, z którego roztaczał się widok na ogarnięte mrokiem lasy, w dużej części strawione ogniem. Owalna duża komnata znajdowała się na wyższych kondygnacjach cytadeli Openhaad, a zatem w najbezpieczniejszym miejscu w całej twierdzy. Samą cytadelę umiejscowiono na tyle wysoko, że mężczyzna wyglądający przez wysokie łukowate wyjście na obudowany taras, widział dalekie krańce Dolfe, i początek dalszych niezbadanych krain, gdzie jeszcze żaden człowiek nie odważył się zapuścić. Wiedzieli wszak, że znajdują się tam tereny dzikich elfów, a dalej prawdziwy ląd Złotego Pokolenia, na którym wielkość długouchych można podziwiać w pełnej krasie, nie jedynie namiastce jak w tych granicznych lasach będących tylko dawną kolonią. Tamte piękne silne stworzenia nie patyczkowałyby się z ludźmi, gdyby ci naruszyli ich terytoria, ale napędzenie im strachu byłoby miłą odmianą dla znużonego paladyna. gdyby tak doprowadzić pod same ich granice potężne ludzkie armie, wznieść tam wspaniałe forty i obłożyć je nowym, genialnym rodzajem uzbrojenia, dałoby to im trochę do myślenia, a owi wielcy książęta na pewno zaprosiliby niejednego z wielebnych na wystawny bankiet.

Tak sobie rozmyślał blady mężczyzna powoli wstając na równe nogi. Otaczały go złote meble ozdobione najczęściej rubinami choć i inne klejnoty znalazły zastosowanie w procesie wystroju wnętrza. Spojrzał na barwny gobelin wiszący nad marmurowymi komodami zataczającymi łuk od drzwi, aż do drewnianego dźwigara utrzymującego ciężki i gruby modlitewnik.

Naciągnął na siebie czarno-złoty dolman. Podszedł do stołu, na którym stał złoty kielich. Przeczesawszy krótkie brązowe włosy ujął naczynie po czym powąchawszy znajdujące się weń wino, wychylił zawartość.

Z łoża powoli zebrała się wysoka kobieta, o długich złotych włosach lekko falowanych. Błękitne oczy spoczęły na zmęczonym karku mężczyzny, który podszedł do ogromnych rozmiarów złotej zbroi ustawionej na specjalnym stojaku.

Ten podkrążonymi oczami badał ornamenty na solidnych płytach, jeżdżąc po nich palcem.

-Coś cię trapi, Ottonie? – Spytała naga wysoka kobieta, podchodząc do wzdychającego ciężko silnego mężczyzny, który wyglądał na dosyć wymęczonego.

Nie odpowiadał.

Kobieta podeszła bliżej, stąpając cicho i powoli. Już miała dotknąć jego ramienia, gdy mężczyzna nagle krzyknął ze złości ciskając złoty puchar z całej siły przez okno.

Sapał ciężko podchodząc do wyjścia na balkonik. Wsparł się dłonią o ścianę patrząc spode łba na las, obozy, oraz niższe kondygnacje rozłożystej twierdzy.

Partnerka odgarnęła włosy za długie spiczaste ucho obejmując tors mężczyzny. Przytuliła policzek do jego ramienia.

-Nie jesteś szczęśliwy... Twoje serce mi to mówi. – Mruknęła ciepłym cichym głosem.

Ten uniósł drugą dłoń wplatając palce w złote włosy niebieskookiej i głaszcząc ją delikatnie.

-Nie. – Odpowiedział przymykając zmęczone, przekrwione oczy.

-Nie potrafię cię zadowolić, Ottonie?

-Nie o to chodzi... – Opuścił głowę, gdy różowe usta elfiej damy zaczęły całować naprężony i obolały kark.

-Powiedz mi.

-Numer Cztery... – Sapnął. – Dotrzymał słowa, dał nam o co prosiliśmy, a mimo wszystko czuję niepokój.

Czuł jej piersi i ciepły brzuch dociśnięte do jego pleców, a jednak był teraz zupełnie obojętny na wszelkie cielesne odruchy. Chciał spać, a nie mógł. Organizm odmawiał... Mógł męczyć go wysiłkiem fizycznym czy ciągłą chucią, lecz nic nie pomagało.

-Dałeś mu dziewczynę?

-Tak...

-Więc w czym problem?

-Wierzysz w taki altruizm? Wierzysz w taką łatwość dochodzenia do celu?

Złotowłosa przesunęła się na przeciwny skrawek szyi partnera nie przerywając całowania.

-Nam dał proch i broń, z którą możemy niszczyć nie jedne mury, dał nam Dolfe na tacy, które wreszcie będzie nasze wraz ze wszelkimi skarbami jakie ukrywa, tobie dał sposobność tak wysokiego awansu, że nawet ja jestem... byłbym zazdrosny. A wszystko za uwięzienie uchodźców i powstrzymanie plotek? Nie... – Uniósł głowę. – On będzie chciał więcej, czuję to.

-Nie powinieneś się o to martwić... – Ucałowała jego policzek głaszcząc drugi dłonią. – A nawet jeśli, to co może ci uczynić?

-Odebrać ciebie, na przykład... Wiesz jaki jest łasy na wasz rodzaj. To nawet lepiej, że go nie spotkałaś...

Kobieta na chwilę przestała obsypywać go pocałunkami.

-Dlatego lepiej jak jutro wyruszę, Ottonie... Zaaranżuję podróż do ojczyzny, jeśli zechcesz, zawsze możemy razem wyruszyć tam gdzie to mój rodzaj jest łasy na innych. Wiem, że chcesz zobaczyć cuda o jakich ci opowiadałam...

-Wiem, wiem... – Westchnął powoli się obracając. – Może przesadzam. Czuję się taki stary... Wyglądam jak wyglądam, ale w środku mierzi mnie chandra jak każdego innego sześćdziesięciolatka.

Kobieta uśmiechając się ucałowała jego nos, po czym zarzuciła ręce na szyję.

-Jesteś najmłodszym kochankiem jakiego miałam. – Skomentowała z satysfakcją.

-A skąd mam mieć pewność, że i ostatnim?

Przytuliła się doń mocno.

-Ottonie... Zawsze pociągali mnie okrutnicy. A z pośród wszystkich okrutnych nie ma większych w okrucieństwie ponad ludzi...

-Skąd taka opinia?

-Bo z pośród wszystkich ras tylko wy potraficie czerpać przyjemność z zadawania komuś cierpienia... – Ucałowawszy jego ucho, sączyła doń ciche słodkie słowa. - To dlatego się was boję, dlatego sprawiasz, że drżę, a gdy wyjeżdżasz na egzekucję i widzę w twym oku ten boski błysk mam wrażenie, że wstępuje w ciebie sam Pan Sądu i przemawiasz jego głosem... Jeszcze nikt nie wzbudził we mnie tylu emocji, niczyja władza nie była tak fascynująca... I nikt mimo obnażenia mej natury nie dotrzymał mi kroku w tym „szaleństwie”... – Ujęła jego twarz w dłonie i gorąco ucałowała. – Ottonie, ty jesteś tym jedynym, którego po tylu setkach lat odnalazłam.

-Sindeyu... – Westchnął przeczesując złote włosy długouchej kobiety.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamknął usta, po czym puścił partnerkę i odszedł na bok do srebrnego dzbana stojącego na komodzie.

Uniósł go spoglądając do środka, gdy nieco zawiedziona kochanka śledziła go wzrokiem.

Wziął kilka łyków, po czym odstawił naczynie i usiadł z powrotem na łożu.

-Nawet wino przestało smakować... – Przetarł twarz rękawem. - Mistrz Kordoban mówił, że z czasem wszystko przestaje...

Elfia dama zbliżyła się stając przed mężczyzną. Położyła dłoń na brązowych włosach i zaczęła go delikatnie głaskać.

-Dlatego nie sypiasz?

-Tak... Okłamuje się, żeby nie dopuścić do siebie tej wiadomości... Mam nadzieję, że jeśli jej nie zaakceptuję to zobojętnienie nie przyjdzie... – Wzdychał z bólem za każdym razem. – Sindeyu, ja boję się dnia... Dnia, w którym i twoje wargi stracą smak.

Słuchała uważnie również bolejąc nad jego losem.

-Ale nie to jest najgorsze... – Kontynuował. – Najgorsze jest to, że gdy taki dzień przyjdzie, ja nie będę czuł się z ową świadomością źle... Będzie mi obojętne... taka cena wiecznej młodości, bliskości Pana Sądu... Sądownicza obiektywność jaka gości w sercu i ma służyć ludziom - obojętność, która mnie kiedyś całkowicie odmieni.

-Ottonie? – Przytuliła go do łona nadal głaszcząc po głowie.

-Tak?

-Tam gdzie się udamy, dar Pana Sądu nie będzie ci potrzebny...

-Wiesz, że wtedy umrę.

-Nie umrzesz... Tam się nie umiera...

-Ale nie będę tym samym okrutnikiem, którego tu podziwiasz. Odbiorą mą władzę.

Przykucnęła przed nim.

-Ważne, że wiem na co cię stać i wiem, że gdyby tylko wrzucić cię w ognisty żywioł rozpętałbyś dla mnie piekło. Swoją drogą ja też się zmienię. Gdy osiągnę cel, czy będę tą samą kapłanką zesłaną na pokutę do kolonii, opętaną marzeniem zemsty? Nie, a wszak to sobie we mnie upodobałeś. Wiesz, że mimo spełnienia, jestem tą samą Sindeyą, którą miłujesz... prawda?

-Prawda.

Zamknął zmęczone oczy.

-Co do Numeru Cztery, nie jest taki zły... Powinieneś na niego spojrzeć bardziej uprzejmym okiem. Jego ludzie zaopiekowali się mną kiedy rozpoczął się atak nic mi nie czyniąc.

-Sindeyu... Jeśli byś widziała to co ja... Gdybyś nie kierowała się sercem, ale pustką jaka zostaje oceniając wiele dzikich aspektów ludzkiej psyche, zauważyłabyś rzeczy jakie mnie niepokoją, lecz tak jak ja nie potrafiłabyś ich wyrazić... czy opisać. On nie skończył, on za wszystko ma swoją cenę, każdy gest, uśmiech, porada kosztuje, a on o zapłatę się upomni...

Ktoś zapukał do drzwi.

Mężczyzna natychmiast oprzytomniał wstając z miejsca, na którym partnerka powoli i spokojnie przysiadła, okrywając się czerwonym woalem leżącym na łożu.

Podszedł szybko do drzwi.

-Czegóż to?! – Spytał rozgniewany faktem przerwania intymnej chwili.

-Świątobliwy paladynie, złapaliśmy pewną istotę, zapewne chciałbyś ją przesłuchać, panie.

-Później!

-Kobieta mrocznego pokolenia – dudnił głos posłańca zza drzwi – ma urwane ucho, powiedziano mi, że pana to zainteresuje.

Nagle Ottona von Messergeista, znamienitego paladyna, przewodnika kościelnego Deiruńskiej owczarni, przeszył niemal piorun. Natychmiast otworzył drzwi chwytając niskiego posłańca za ramię.

-Gdzie? – Na jego zmęczonej twarzy malował się szaleńczy uśmiech. – Gdzie ją trzymacie?!

-Sala przesłuchań, wasza miłość. Cela dwunasta.

***

-Macie ją odzyskać!

-Generale!

Srogi barczysty wódz z trudem zbierając się z ziemi, przysiadł opierając plecy o kamienną podstawę solidnego młyńskiego żarna stojącego w centrum zrujnowanej budowli.

-To rozkaz, Telerionie! Ona wie co ma robić! Jeśli wyciągną z niej to co przez głupotę jej powiedziałem... – Przeklął się długouchy mężczyzna. – To będziemy skończeni!

-Zrobimy jak rozkażesz... – Odparł kłaniający się nisko Deomer. – Jednak nalegam, bym został z tobą, panie... Twa kondycja wciąż nie wróciła do dobrego stanu... Jeśli rany się otworzą...

-Nie! – Wódz grzmotnął pięścią w podłogę. – Macie iść wszyscy, wasze szanse będą większe. A ja nie mam zamiaru oddać się żywcem!

Generał odczepił od pasa okrągłą przezroczystą bańkę z przelewającą się wewnątrz gęstą niebieską cieczą. Butlę zamykał metalowy korek z przyczepionym doń metalowym kółkiem.

-Zabiorę kilku ze sobą... A twierdza jest na tyle duża, że jeden jej nie przeszuka. Nawet nie wiemy gdzie jest!

Wtem spod drzwi zamruczał skrępowany i zakneblowany krasnolud wiercący się w miejscu.

Falastes podszedł doń wyciągając z ust brodacza szmatę zrobioną z rozerwanego worka.

-Czego chcesz, karle?

-Ja żeh w tym długo siedział to sie znam...

-Na czym? – Spytał zniecierpliwiony mężczyzna łypiący na krasnoluda zielonymi oczyma.

-A kaj ty gupieloku myśloł? Na warowniach sie rozumi. Toż to kery lud najprzedniejsze twierdze stawiał wraz z ludźmi? My!

Falastes spojrzał pytająco na dowódców.

Generał skinął głową mając cichą nadzieję, że spętany woj uraczy ich ważną informacją.

-Openhaad toż cinszko twierdza, wedle gut prawideł budowana. – Pociągnął krasnolud gdy jeden z mrocznych długouchych pozwolił mu mówić. – Draj stopnie. Ersty to najmocniejsza twierdza, o głębokich twardych fundamentach, coby ich się nie dało minami, ani podkopem wzruszyć. Tam są stajnie, co najwyżej koszary, ale poza masywnym murem, to nie wiele. Mury na naście metry robione w grubości, a dlatego, że jak mangonela, abo trebusz głazem wiela ton ciśnie, to na taki mur nie ma siły. Do tego ostre bastiony... Nic w nich nie ma jeno skała, one stanowią jakby tarcza dla blank w wewnętrzna ośmiokunt. Rozumisz, ja? A każdy z bastionów, na planie strzały budowany, o ostrych zwężających bokach. Dzięki tymu na właściwy mur, kaj obrona się czyni, przypada tak skondensowana masa chopa zepchnięta na wąskim skrawku, że to i kilkoma maźnicami sprawę załatwi myjąc fajerem wszystek szturmujących. Wieża oblężnicza nie wjadzie, bo za wąsko między krawędziami bastionów, a tych Openhaad ma ze pińćdziesiont, jak nie wincy. A nawet jak taka dojedzie, to przednim kołem w rów fosowy wpadnie i grzmotnie co niemiło... Ale jednak, gdyby tak ów rów zapchać, czy to piachem, czy truchłem, to i tak nie wiele da, bo blanki kryte kaj jaki bunkier. A z nich to nie ma gdzie bić się ino na łeb, na szyję na dziedziniec spadać... Bramy tyż segmenta z czornego kamienia zasuwają, a te tak twarde i rube co to większa gupota na nie porywać, szczególnie, że i mury tęższe w takim rejonie. Tam lochów ni ma, bo to typowo obronna budowla, do której nie ma wejścia chyba, że zjechać na palcu bożym z nieba. Ale cwajty stopień, to już inna sprawa. Osadzon na twardo pnącej w góra skale z węższymi, ale i wyższymi murami coby ich na wszelki wypadek, po zeszturminiu niższa poziom, nie wzionć drabinami. Bo nie ma takich drabin kaj by sie nie złamały przy tako próbie. Forteca jak mówił żeh jest na skale, a wąska, kręta droga doń prowadzi, tak że łatwo z góry łucznikom szyć, a w nich samych do pionu strzały śląc trafić trudniej, jeśli nie niemożliwo. Tych murów oblężniczymi miotaczkami nie usieczem, abo i za daleko ze wszech krańców stoją, coby w nie gut trafienie było. Tam są braciaszki wasze lochy... Wykute w skale jak i magaziny, spiżarnie, a na wierchu lokale rycerstwa, katedra paladyńska zapewne i wszystek co potrzebne dostojnikom. Uświadczyta jak sądzę wystawny dwór na przyjazdy magnaterii oraz siedziba zakonu. Lochy i magazyny tam, bo nie warto ryzykować gromadzenia ważnych sprzętów niżej, gdzie to i łatwo o niechciane osoby, a co sie rozumi i możliwe kradzieże. Tam to jeno wybranych wpuszczajom... Nad tym rozległym fortem jest jeszczo jedna nadbudowa, wysoka jak pierun i o bogactwach zeń jeno słuchy i legendy chodzą... Ale do cytadeli, to nie wim kto ma dostęp. Jedynie ci co najwyższych zaszczytów doświadczają, czyli paladyny. Tam to sztabu siedziba i widok na wszystek strony. Zbroić murów nie muszą, bo nie ma tako machiny, co wzwyż tyle głazem ciska.

Mężczyźni spojrzeli po sobie zastanawiając się nad słowami brodacza.

-Środkowa kondygnacja, to ma sens...

-Nie miniemy takiej ilości straży. – Telerion przygryzł wargę. – Nie przeczę, że wspinając się odrobinę, możemy dotrzeć do fortu, ale jak dostaniemy się do podziemi? Przejścia do lochów na pewno będą chronione i patrolowane...

Wtem chudzielec siedzący obok pisnął. Długouchy wojownik przyklęknął przy nim wyjmując knebel z jego ust.

-A ty co?

-Ja, drodzy panowie... Mam plan.

***

Żelazne odrzwia uchyliły się pozwalając płomieniom pochodni na korytarzu wsączyć odrobinę żółtawego światła.

Do sali wyłożonej polerowaną cegłą wstąpił bladoskóry mężczyzna o kasztanowych włosach. Na końcu komnaty pokaźne palenisko, w którym rozgrzewały się liczne stalowe pręty, cęgi, noże, haki. Pod ścianami, stojaki z narzędziami operacyjnymi, na pierwszy rzut oka przypominające oprzyrządowanie medyczne. Choć w prawdzie ich przeznaczenie było skrajnie różne.

Ciemnoczerwone ceglane ściany świetnie znosiły krew jaka nań bryzgała, dając się następnie łatwo zmazać ze śliskich gładkich powierzchni. W centrum pomieszczenia, do żeliwnego koła w suficie, przyczepiono kobietę wyciągniętą na solidnym łańcuchu. Ów męcząca ramiona poza, w której nadgarstki zmuszono do dźwigania całości ciężaru ciała niezwykle wyczerpywała.

Wysoka białoskóra kobieta o spiczastym uchu i długich czarnych włosach spływających ze szczytu głowy, co jakiś czas z sykiem próbowała się unieść, by ulżyć barkom naprężonym do granic możliwości. Zdjęto z niej kombinezon by mróz jaki wsączał się przez wąskie szczeliny pod sklepieniem przyprawił jej mięśnie o dreszcze, a co za tym idzie i większe osłabienie, by musiała się obracać szamocząc na łańcuchu, próbując to raz ogrzać brzuch, to plecy przy płomieniach paleniska, za razem wystawiając odwrotną stronę na zimne powietrze toczone przez bezustanny przeciąg.

Drzwi zamknęły się powoli szczękając zapadniami.

Wiedziała, że ktoś nadszedł, lecz nie miała siły by zwrócić ku niemu twarz. Ciągłe skurcze wycieńczały ją bardziej niż wielokilomilowy bieg. Opuściła głowę poddając się napływającemu bólowi.

Wtem jej pleców dotknęła dłoń. Opuszki pięciu palców jęły pieścić jej skórę od talii po wygięte łopatki.

W dół i w górę, w dół i w górę... Przyjemnie i z czułością, tak jak kochankę...

Jej plecy przeszedł dreszcz przyjemności, lecz gdy dotarł do ramion...

-Ahhh! – Krzyknęła czując jak delikatne dotknięcie pieszczoty zamienia się w parzące iskry pompujące odrętwienie w jej szyję.

-Cicho, cicho... – Dłoń pogłaskała jej policzek. – Ciii... Nie trzeba krzyczeć... Już dobrze.

Skądś znała ten głos. Szumiał w uszach, dudnił w pamięci jak spadający ze schodów blaszany puchar. Dzwonił na szczycie tam daleko, lecz z każdym uderzonym stopniem hałas był coraz gorszy, głośniejszy i wyraźny.

-Messergeist?

-Tęskniłem za moim słodkim ciasteczkiem. – Mruknął głaszcząc palcami jej bok, który po kilku czułych „miźnięciach” spowił się bolesnymi skurczami.

-Otton... Awansowałeś. – Sapnęła, unosząc seledynowe oczy na tyle by zobaczyć jego zaspaną, lekko posiniałą twarz.

-Nera... – Starł palcem kilka kropli potu z jej czoła. - A ty nie...

-Nic się nie zmieniłeś... – Jęknęła. – Miałam nadzieję... Że padniesz przede mną jak staruch... przy kolejnym spotkaniu.

Brunet zaśmiał się życzliwie unosząc jej głowę złapawszy za podbródek dwoma palcami.

-Jak widzisz stanowisko paladyna dobrze mi służy.

Chrząknęła i splunęła mu w twarz.

Opuściła głowę gdy mężczyzna zaniemówił na krótką chwilę. Wtem zaśmiał się głośno zlizując plwociny ściekające po policzku. Przykucnął przy niej, cały czas zanosząc się śmiechem.

-Och jej... Ktoś ci doprawił nową bliznę? – Spojrzał na jej zwieszoną głowę, przejeżdżając kciukiem po szramie ciągnącej się od biodra aż po lewą pierś, deformując ją nieznacznie.

-Od kiedy cię to interesuje?

-Oh, ja zawsze uważałem cię za słodkie ciasteczko, a te ślady ociekającego lukierku? – Polizał kawałek ów blizny po czym wstał powoli. – Sama słodycz, w czystej postaci.

Obszedł ją dookoła podziwiając atletyczne ciało naznaczone licznymi „wojennymi pamiątkami”.

-A jak twój drogi ojczym się miewa?

-Nic ci do tego!

-Wiesz... – Nie przejmował się jej uwagami. – Zawsze uważałem, że byliście zdystansowaną do siebie rodziną.

Krążył wokół niej beztrosko.

-Mniemam, że rodzina winna mieć jakieś cechy wspólne, prawda? – Kontynuował. - Coś spajającego... Dlatego pomyślałem o tym, dla którego jesteś oczkiem w głowie. Czasem się nawet zastanawiam, czy protegował cię dlatego, że jednego oczka właśnie potrzebował?

Westchnął głośno unosząc jej głowę i podciągając kciukiem powiekę.

-Może odjąć ci jedną z tych cudnych seledynowych perełek? Quereal z pewnością byłby wzruszony... A przynajmniej poruszony. Powiedz... pieprzył cię? Założę się, że tak, bo tu na dole wyglądasz na całkiem sprawną i zadbaną.

-Przestań! Milcz! – Wysiliła się by podciągnąć się odrobinę i złapać oddech. – Czego chcesz?! Co chcesz wiedzieć?

Pogłaskał ją z uśmiechem po głowie, po włosach przesiąkających potem, a suszących się z deszczówki.

-Ciasteczko chce konkretów? A zasłużyło?

Obszedł jął i złapawszy od tyłu mocno za szczękę skierował oczy w stronę szczeliny pod dachem, za którą przesuwały się mroczne, kropiące drobnymi kroplami chmury.

-Słyszysz ich? Tam na zewnątrz? Oni nawet nie są słodcy, nie mają tego co masz ty... Unikalnego nadzienia trawiącej cię przeszłości. Pytasz czego chcę? Skosztować go jeszcze raz.

-Mścisz się za tą jedną przegraną bitwę, tak?

-Oh nie, moja delicjo... – Zaśmiał się podchodząc do buchającego płomieniami paleniska i podejmując jeden z prętów, którego końcówka świeciła ognistą bielą. – Mścić to ja się dopiero będę.

***

-Falastesie!

-Tak?

-Na górę, zmień Ertegę, on idzie z nami. Ty z kuszą masz większą wprawę. Sprawdź czy z góry da się kogoś zdjąć.

-Tak, panie legacie. – Mruknął elfi kusznik wspinając się po starych drewnianych belkach na szczyt młyna skąd właśnie wrócił jeden z wojowników.

Ułożył się płasko na butwiejącej dziurawej i lekko pochyłej podłodze, patrząc przez szeroką szczelinę pod wałem wiatraka na straszącą rozmiarami twierdzę.

Odepchnął na bok śmiecie i grudy brudu walające się po krzywej podłodze „piętra”, a raczej tego co zeń zostało.

-Ponad trzysta łokci... – Skomentował cicho przyglądając się małym światłom pochodni na blankach i w lukach strzelniczych. – Około trzystu...

-Dasz radę?

-Powinienem.

-Dobrze, to się przygotuj. Będziemy ci ich wskazywać na miejscu.

Falastes przyklęknął nad czarną długą kuszą, po czym wyjął z plecaka szereg narzędzi i przyrządów. Błyskawicznie, spiesząc się odkręcił skrzydła kuszy składając je i wrzucając do plecaka. Wyciągnął z podstawy metalową szynę bełtu kładąc ją obok. Z plecaka wyjął znacznie dłuższą prowadnicę, która po zmontowaniu wystawała prawie na półtorej stopy za krawędź broni. Sięgnął po zapasowe skrzydła z podwójną cięciwą, znacznie większe i znacznie trudniejsze w naciągu. Siłując się z kluczem przykręcił je mocno do kuszy, sprawdził naciąg.

Cięciwa brzęczała niczym struna.

Z plecaka wyjął czarne metalowe pudełko ze specjalnymi bełtami, niezwykle cienkimi i lekkimi przypominającymi raczej wąskie strzykawki, czy wydłużone rzutki. W pudełku było ich zaledwie dziesięć. Musiał na nie uważać.

Rozstawił dwójnóg i położył się na podłodze naciągnąwszy uprzednio cięciwę specjalnym kluczem.

Przytknął kolbę twardo do ramienia i oparł nań policzek załadowawszy śmiertelną iglicę.

-Gotów! – Krzyknął do wojowników szykujących się do akcji.

Wtem jakby czyjś krzyk dobiegający z daleka doszedł do jego spiczastych uszu. Wytłumiony przez wiatr, mżawkę, więźniów w obozach, a jednak skądś rozpoznawał ów głos.

***

-Za ciepło ci? – Spytał uprzejmie brunet-oprawca wiszącej na łańcuchach.

Rozgrzanym do białości prętem otwierał dawno zasklepione rany na prawym boku kobiety, przypominając jej o ich pierwszym spotkaniu blisko trzydzieści lat temu.

Ona zwiesiła głowę otwierając szeroko usta. Męczyło ją ciągłe wiszenie, a łopatki niemal rozerwały mięśnie próbując wyrwać się spod skóry. Do tego przeklęty kat...

-Ciasteczku za ciepło? Jak ładnie poprosi cukiernik ognia przykręci.

-Czego... chcesz? – Mówiła, cicho wsysając powietrze.

-Ciasteczko wie czego chcę, prawda? Tego samego co i wtedy.

-Nic ci nie powiem... Odpieprz się.

Mężczyzna westchnął odkładając stygnący pręt usmolony skwierczącą krwią, a podjął nowy prosto z paleniska.

-No cóż, trzeba jeszcze w piecu potrzymać, bo widzę, że nie za dobrze upieczone... Jeszcze w tobie trochę zakalca.

***

Baflin z Wingiem przynieśli nad zacienioną krawędź fosy ostatni z wypchanych, długich worków, kładąc go na zarośniętym trzcinami spadzie nieopodal traktu.

Wór nagle jął się powoli staczać w głąb rowu, zatrzymując się tuż nad linią mętnej, śmierdzącej wody około pięciu metrów niżej.

Ze starego materiału wynurzyła się mroczna postać okryta peleryną. Machnęła do Winga dłonią, a gdy ten odpowiedział skinieniem głowy, zanurzyła się gdzieś w ciemności ruszając do miejsca zbiórki z drugiej strony mostu gdzie narożnik kolosalnego bastionu był najbardziej zaciemniony.

Adept magicznej akademii ruszył w stronę rozłożonego stalowego mostu zbudowanego z solidnych dech wspartych na ruchomej kratownicy, której drugi koniec znikał pod murami twierdzy.

Most był dobrze oświetlony, a chłopak w tunice magika, ze słomkowym kapeluszem na głowie wyglądał jak wykapany naiwny turysta. Miał dobry wzgląd na niski długi tunel w murach Openhaadu, który obstawiało dziesięciu strażników. Zewnętrzna część wjazdu do twierdzy zabezpieczona rozsuniętymi kamiennymi płytami, grubymi u podstawy na około sześć metrów, a u szczytu na trzy, wyglądającymi jak dwuczłonowa pokrywa sarkofagu, przez którą nie ma szans na przebicie się. Wewnątrz muru liczne kraty, które póki co podciągnięto, lecz Wingo wiedział, że te w sytuacji zagrożenia potrafią błyskawicznie opaść zamykając szturmujących w pułapce. Solidne płyty z litej czarnej skały osadzono na rolkowatych łożyskach, także wykonanych z kamienia.

Niesamowite, że ręka ludzka mogła wznieść taką warownie, a są wszak jeszcze większe. Podszedł do strażników w prostych czarnych ubiorach z błyszczącymi kirysami na piersiach. Jedni trzymali halabardy inni miecze w pochwach zawieszonych przy pasach gaworząc dla rozpędzenia nudy.

-Stój. – Zatrzymał go jeden z halabardników. – Dokąd to?

Wingo uśmiechnął się uprzejmie podchodząc do prawej krawędzi wysuniętego pomostu.

-Ah... Panowie. Z czołobitnością winnem się nie spóźniać. Przepraszam, ale noc nuży, ale panowie wartownicy chyba dobrze o tym wiedzą.

Ściągnął na siebie uwagę strażników, którzy patrzyli nań podejrzliwie gdy ten migał się od odpowiedzi.

-Dokąd, pytałem. – Ponowił halabardnik.

-Oj wybaczcie, panie wachto. – Uśmiechnął się życzliwie obserwując spowitą mrokiem ścianę wysokiego bastionu za plecami patrzących nań żołnierzy. – Zostało mi polecone, aby zgłosić się na termin.

-A cóż to? – Zaśmiał się inny z żołdaków odkładając na bok tarczę. – Toś twój pan już tak zubożał, że cię bratynku głodem zaklął w chudzinę i posłał w trok, do miecza?

-Ależ ja nie na termin w straży. – Zaśmiał się, a po czole spłynęły mu krople potu gdy ujrzał jak oblane ciemnością ledwo zauważalne kształty wspinają się na mury bastionu. Zarzucone elastyczne liny nie skrzypiały i same były niemal niewidoczne na ciemnej kamiennej ścianie. – Wiadomość od tutejszych stolników dostałem, że tu czasu nie szczędzą na poszukiwanie piśmiennych. Ruszyłem zatem z miejsca.

Żołnierze nieco spoważnieli patrząc na rudego młodzieńca milszym okiem.

-A ty umiesz pisać i czytać, chłopcze?

-A wypada mi zastanowić się nad paradoksem toczenia takowej rozmowy, gdybym ów umiejętności nie posiadał?

Rzucił okiem na ścianę bastionu.

Udało im się...

-Dobra, wchodź. – Halabardnik machnął ręką zapraszając chłopaka do środka. – Zgłoś się do kwatermistrza Jorga, on cię zarejestruje i pokieruje dalej.

-A gdzież znajdę ów oficyjera?

-W lewo za stajniami znajdziesz koszary, gospodę, a tuż przy niej lazaret i siedzibę jegerkomanda chorągwi.

-Z podziękowaniem. – Uśmiechnął się po czym dziarsko ruszył w głąb przysadzistego wilgotnego tunelu.

Odetchnął z ulgą, gdy przeszedł kilkanaście metrów. Było blisko...

Teraz dopiero po plecach przeszły mu dreszcze. Na bogów, co on wyprawia? przykłada ręki do zamachu? Jeśli wyjdzie na jaw, że maczał palce we wtargnięciu do Openhaadu, udzielił wsparcia wrogom państwa... A z resztą, czym się przejmuje?! Na pewno zginie! Wtargnięcie do takiej warowni to pewna śmierć! Oni chcą w trójkę przejść niezauważeni pod nosem kilku tysięcznej załogi?! Szaleństwo!

Dopadły go paraliżujące drgawki. Na bogów!

Weź się w garść zestrachane pisklę! Wejdziesz tam i otworzysz wrota do fortu... To wszystko, a potem zjeżdżaj! Zjeżdżaj Wingo jeśli ci życie milsze od pala.

***

Stali na wyślizganych mokrych kamieniach, tuż pod blankami, kryjąc się w cieniu rozmywanym co i rusz przez krążącego za murem wartownika z pochodnią. Trzy ciche postacie, po których okryciu gęsto spływały potoki deszczówki, przylgnęły płasko do „zębatych” murów porozumiewając się szybkimi gestami.

Jedna z postaci wyciągnęła z kołczanu strzałę machając lotką w stronę leżącego w dali młyna.

Strażnik powrócił przechodząc tą samą trasą. Pogwizdywał cicho.

Wojownik wskazał grotem na „okno”, przez które przewinął się zbrojny.

Świst!

Ciało grzmotnęło o podłogę zabudowanego korytarza.

Nawet nie zauważyli jak miniaturowy szpic wynurzył się z mroków nocy.

Do wnętrza korytarza otaczającego całą twierdzę zajrzały ostrożnie seledynowe oczy... Raz z jednej, raz z drugiej strony.

Pusto.

Dał gestem rozkaz do wejścia. Mężczyźni przecisnęli się z trudem wąskimi oknami, przez które obity w zbroję wojownik nigdy by się nie przeprawił.

Wylądowali cicho, jak koty, niemal bezgłośnie. Łuki powędrowały do dłoni, a strzały pokryte czarną farbą na cięciwy. Równie cicho naciągnęli broń zrównując wzrok z linią pocisku. Ugięli nogi w kolanach obniżając sylwetki.

Sunęli nad podłogą stąpając ostrożnie.

Elfi wojownik najbliżej okien, chwycił płonącą pochodnię wyrzucając ją na zewnątrz. Długi owalny korytarz otaczał całą twierdzę przerywany co kilkanaście łokci przez nadbudowane strażnice i klatki schodowe.

Grot strzały stuknął dwa razy w podłogę.

Dowódca obrócił się patrząc na jednego z podwładnych, który wskazywał mu w dalszej części korytarza masywny żeliwny podłużny cylinder osadzony na drewnianym wózku. Nie był to jedyny taki obiekt przed rzędem okien. Stało ich tam całe mnóstwo. Dwanaście dziwacznych zwężających się ku wylotowi konstrukcji mierzących w świat za kamienną barierą. Przy każdym z owych tajemniczych urządzeń ułożony równy stos ołowianych kul wielkości ludzkiej głowy.

Pod samymi ścianami, jakieś przyrządy przypominające kominiarskie akcesoria tyle, że wielokrotnie powiększone. Doszli do wniosku, iż owe obiekty mogą stanowić pewnego rodzaju oręż. Rozmieszczono je wszak symetrycznie, na odcinkach odsłoniętych murów nie chronionych przez bastiony, frontem w kierunku gdzie hipotetycznie mogłoby nacierać jak najwięcej wojska.

Udali się w stronę owych maszyn wlokąc za sobą ciało z cienkim stalowym szpicem przebijającym lekki czepiec.

Zauważyli stertę beczek i skrzyń ustawionych w odpowiednich zagłębieniach, jakby zawierały coś niezwykle istotnego, a nadmierne zainteresowanie wścibskich łapsk mogło zaprowadzić do okrutnych skutków.

Szczególnie beczki ułożono w taki sposób w małych bezdrzwiowych salkach, że przybysze zdali sobie sprawę ze znaczenia ich zawartości... Gdyby nie była groźna dla życia, nie trzymano by ich w oddzielnych pomieszczeniach pozbawionych drewnianych elementów wystroju. W dodatku okrutny smród smaru jaki bił od beczek świadczył niezwykle wymownie, że owego towaru nie należy zbyt pochopnie traktować ogniem.

Ukryli tam ciało strażnika upychając je za zamkniętą na kłódkę skrzynią. Patrol nie powinien nawet zwietrzyć zapachu martwego mężczyzny.

Czyjeś kroki! Dudniące, ciężkie!

Wolny marsz... przynajmniej dwóch...

Wojownicy ukryli się w ciemnościach przechowalni ociekających tłustym smarem beczek. Jeden przylgnął do ściany za baryłkami, inny ułożył się delikatnie i powoli tuż obok zwłok, ostatni stanął przy ścianie najbliżej wyjścia z pomieszczenia maskując się murkiem, który w razie potrzeby zawęzi pole widzenia przeciwników i da wojownikowi element zaskoczenia.

Dobył noża...

Czekali słysząc jak dwójka zbrojnych powoli zbliża się do ich pozycji. Toczyli rozmowy na jakieś błahe tematy narzekając głównie na pogodę i zimny wiatr często niosący ze sobą katar z bólem gardła.

Żołnierze w ciężkich przemoczonych butach przemaszerowali tuż obok wlewając na kilka chwil do pomieszczenia światła pochodni.

Znikli tak szybko jak się pojawili kontynuując obchód.

Elfia trójca przeniknęła na korytarz nie wydając nawet najcichszego szmeru. Udali się dalej w stronę krętych schodów prowadzących na górę przysadzistej wieży koordynacyjnej służącej pewnie oficerom do kierowania obroną na tym odcinku muru.

***

Wingo dreptał powoli przez wybrukowaną ulicę otoczoną prostymi drewnianymi budowlami, które w razie zniszczenia, czy pożaru, można łatwo zdemontować, czy odbudować. Pod samymi murami koszary, koszary, koszary i jeszcze raz koszary... Niekończący się niemal pierścień identycznych budynków długich na trzynaście szluk z trzema oknami w każdym. Nad wejściem stosowna cyfra, wewnątrz dziesiątki upchniętych niemal na sobie trzypiętrowych prycz usłanych słomą na której sypiały oddziały feudalnej piechoty. Ciąg baraków przerywał co jakiś czas budynek zbrojowni stojący przy wejściu na mury. Naprzeciw koszar: kuchnie, rzeźnie, stajnie, lazarety, warsztaty, stragany kupców, spichrza, gospody, zajazd dla biedniejszych gości, wędzarnie, studnie, ścieki, strzelnice, wygrodzone pola ćwiczeń dla walczących wręcz, burdel i wiele innych budowli jakie Wingo zdążył rozpoznać.

Openhaad przytłaczało ogromem przypominając rozmiarami miasto.

Nie udał się tam gdzie polecił mu żołnierz, ruszył w zupełnie innym kierunku, w stronę krętego podjazdu do fortu, który właśnie miał na oku. W centrum twierdzy, na ostrych białych skałach wznosiła się druga kondygnacja, równie obszerna co i wspaniała. Do jej bram wiodła kręta droga usiana brukiem i niczym wąż wygięta w dziesiątkach zakoli wspinając się mozolnie na płaski szczyt gdzie skały przeradzały się w strzeliste mury łamane jedynie na obronnych basztach.

Chłopak namierzył wzrokiem stajnię, do której po cichu wybył umykając żołnierzom gęsto krążącym po okolicy. Jedni zataczali się śpiewając, inni szeptali coś do podszczypywanych prostytutek, jeszcze inni spuszczali sobie łomot trenując do późna by nie stracić formy lub po prostu rozmawiali.

Ale nie rudzielec kucający w ciemnościach stajni. Zrzucił z siebie tunikę i jął wywlekać na drugą stronę. Skończywszy, błyskawicznie naciągnął „habit” na ramiona i padł na siano udając pijanego. Coś zaszurało. Na szczęście to nie człowiek, tylko jakiś koń przekręcający się na drugi bok.

Wingo odetchnął z ulgą, powstając i otrzepując się z siana.

Naciągnął na głowę szary kaptur i ukradkiem wyszedł ze stajni upewniając się, że nikt go nie zobaczył. Spokojnie i powoli stąpał teraz ulicą z zadowoleniem spostrzegając, że nastawienie pospólstwa znacznie się poprawiło w obecności duchownego. Nawet prostytutki odwróciły głowy i przestały się śmiać.

Wingo stanął obok wejścia do okolicznej gospody chuchając na zmarznięte dłonie. Spojrzał w górę, tam daleko, na przysadziste, acz wciąż wysokie mury twierdzy. Ściągnął kaptur pokazując rude kłębki włosów.

-Gdzie jesteście? – Spytał cicho sam siebie, wypatrując na murach jakiś ciemnych kształtów.

Na jednej z wież koordynacyjnych krytych kamieniem ze wszech stron, lecz o licznych otwartych szeroko lukach obserwacyjnych, zauważył żołnierza, który przypatrywał się gwarnej ulicy trzydzieści metrów niżej.

Już miał odwrócić wzrok, gdy nagle tajemnicza siła pociągnęła żołdaka do tyłu wsysając go w ciemność.

Błysk seledynowych oczu...

Są.

Stał na tyle długo w jednym miejscu, by bystry drapieżny wzrok wojowników cienia spoczął na nim.

Chyba go zauważyli... Unieśli lampion powoli, dwa razy... Tak, trzeba ruszać.

Zarzucił kaptur na głowę i ruszył naprzód szybciej, byle mieć wszystko za sobą, byle stąd wyrwać...

Gdy zbliżał się do dobrze oświetlonego latarniami podjazdu na wyższe kondygnacje, miał wrażenie, że od kilku minut towarzyszy mu czyjś krzyk, co podsycało w nim płomień strachu.

***

Darła się palona gorejącym metalem. Ból był okropny, przeszywał prawy i lewy bok. Ale jednak jakoś przeżyje, jakoś musi...

Gdy odkładał żelaza, miała czas by odetchnąć, lecz to tylko pogarszało sytuację. On dokładnie wiedział kiedy zbliża się do stanu omdlenia, czuł to i dawał jej za każdym razem wystarczająco dużo przerwy by mogła ochłonąć, a potem karcił ognistym narzędziem tak długo, aż jej oczy zaczynały się wywijać... Wtedy przestawał.

-Jak ciasteczko ładnie poprosi, to cukiernik da nagrodę... Da krzesełko, żeby mogła sobie usiąść, odpocząć. Przemyje rany, ale jak będzie niegrzeczna to jeszcze kilka dni sobie powisi.

-Proszę... – Wycedziła przez zęby.

-Słucham? Ktoś coś powiedział, ale nie wiem kto... – Przejechał palcami po świeżo otwartych brudnych ranach od poparzeń.

Pisnęła naprężając wszystek mięśni na twarzy.

-Ciasteczko... – Wydukała przełykając upokorzenie. – Ciasteczko prosi...

Cisza.

Mężczyzna po cichu gdzieś odszedł, by po chwili wrócić z wiadrem wody z rozpuszczonymi weń koncentratami ziołowymi. Wyraźna woń rumianku niosła się przez zimną celę.

Usłyszała chlupot wody, a potem poczuła jak ktoś dokładnie i czule przemywa rany chłodną kojącą ból cieczą. Kilka razy brunet o zmęczonej życiem twarzy zanurzył i wyciągnął bawełnianą ściereczkę, oczyszczając następnie jej przypalone boki. Uczucie błogości jakie ją zalało wydało się być tak miłe i cenne, że chciała je chwycić i zatrzymać na zawsze. Przez te kilka chwil zapomniała o wszystkich troskach, o ranach, o Ottonie-oprawcy, o zarazie, o wielkich cieniach, armii i niewoli... To uczucie przepełniło ją niemal wdzięcznością do bawiącego się nią paladyna.

Ten przyłożył do jej boków opatrunki nasączone olejkami kojącymi i zaczął dokładnie bandażować. Najgorsza była świadomość, gdyż Nera wiedziała, że ów wielebny troszczy się o nią i chce by wyzdrowiała, by móc się nią pobawić jak najszybciej, za kilka dni.

Opatrunek gotowy.

Usłyszała jak za nią skrzypią krzesłowe nogi trąc po podłodze.

Zgrzyt łańcuchów...

Powoli opadła na drewniane siedzisko, do którego blady, ospały mężczyzna spokojnie ją przypiął. Dyszała odrzuciwszy głowę do tyłu. Ramiona wreszcie przestały boleć, napływała do nich krew, nadgarstki przestały piec.

Czuła się jak w niebie, choć była od niego bardzo daleka.

-Co się mówi?

-Ciasteczko dziękuje... – Posłusznie odpowiedziała.

Za kilka dni, a może i godzin zacznie znów ją przypalać, ciąć, lub nie wiadomo co jeszcze... Ale nie to ważne, wreszcie można odpocząć, nabrać sił, odetchnąć. Nie chciała otwierać oczu, bo póki były zamknięte nie robiła niczego głupiego.

Nie otwieraj oczu, Nera! Nie otwieraj! Zobaczysz go, zawładnie tobą szał. Siedź, odpocznij, bo jak powiesz słowo za dużo będzie z ciebie pasy kazał drzeć.

–Dziś widziałam... dziewczynę. – Syknęła uprzejmym tonem, jakby była najbliższą przyjaciółką i powierniczką oprawcy. - Powiedz mi proszę...

-Tak, delicjo? – Z ciekawością się do niej zbliżył głaszcząc po głowie.

-Tak ci się skurczył, że inni mężczyźni muszą ci dziewki wybierać i doprowadzać do łoża?

Nie, Nera! Nie! Umęczy cię!

-Co proszę? – Zdziwił się brunet.

-To co słyszałeś. – Uniosła głowę spoglądając mu w oczy. – Nigdy nie miałeś czelności wziąć mnie własnymi rękami. Zawsze musisz wiązać, zakuwać w łańcuchy...

Nera! Przestań, to cię pogrąży!

-Przecież wiem, że się mnie boisz – kontynuowała – boisz się, że ciasteczko będzie za gorące, kiedy wyciągniesz je prosto z pieca i poparzy ci paluszki.

Patrzył na nią ze szczerym podziwem w oczach. Nie mógł uwierzyć w to co słyszał.

Uśmiechnęła się doń.

No dalej, odepnij, odplącz z łańcuchów, pokaż na co cię stać.

-Oh, moja droga... – Nagle rozpromienił się uśmiechając, jakby sprawiła mu największą frajdę. – Brawo, delicjo, brawo!

Zaczął jej klaskać.

Nie tego się spodziewała...

-Pięknie, aleś ty dojrzała! Kiedyś dałaś się stłamsić tak łatwo, a teraz myślisz, obracasz gniew w sposobność! Fascynujesz mnie, Nero, będziemy musieli się częściej spotykać.

Przyciągnął sobie drugie krzesło i usiadł naprzeciw niej.

Popatrzył w seledynowe oczy buzujące od gniewu. W rozeźloną minę i zaczął cicho chichotać. Oparłszy łokcie na kolanach przyglądał się jej twarzy z ogromną przyjemnością.

-Od dawna nikt mnie tak nie rozbawił! Mistrzowsko, doprawdy mistrzowsko, ale najbardziej ciekawi mnie, czego jeszcze się nauczyłaś? Ależ ty jesteś przesłodka! Pewnie już nie raz uciekłaś w ten sposób jakiemuś idiocie, co? Jestem tylko ciekaw, co sądzić o twojej reputacji, skoro dałaś się złapać komuś, kto wypuścił cię po takiej gadce...

-Efni omini penesum... – Uśmiechnęła się.

Nagle mężczyzna spoważniał zrywając się na równe nogi i wykonując zamach. Chciał już jej wymierzyć siarczysty policzek, lecz w ostatniej chwili wstrzymał dłoń. Miast tego pogroził jej palcem.

-Więcej tak nie mów. – Przetarł czoło. – A dziewka, którą widziałaś jest dla naszego specjalnego gościa... Ostatnio wielce się w was... rozsmakował.

-Pieprzysz...

-Nie, moja droga. – Przemawiał tonem zupełnie poważnym, zimnym. – Teraz przechodzę do konkretów.

Zbliżył się do stojaka z narzędziami.

***

Wingo powoli i z wysiłkiem wspinał się wzwyż krętego kamiennego podjazdu. Był w połowie drogi i już widział znaczną część położonej niżej twierdzy, dachy drewnianych budowli oraz solidne mury otaczające żyjących w dole żołdaków jak ściany więzienne co otaczają więźniów.

Czuł na plecach ciężar elfich spojrzeń, które śledziły go z zadaszonych blank. Gdy się obracał, by sprawdzić czy idą, nic nie widział, choć czuł, że gdzieś tam są. Są i za nim zdążają wypatrując odpowiedniego momentu.

***

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

[p]Once this boot style was considered as ugly accessory but it is its incomparable comfort that conquers the whole world and until now, its great performance in comforting feet have not been transcended . For children,uggs are available in very unique and bright colors . With the gift-giving season just around the corner, UGG slippers are well worth considering for just about everyone on your list . ugg roxy tall boots On one ancillary, the ariseance of ugg cossacks is reaccessory [url=http://www.newcheapuggbootsau.co.uk]cheap ugg boots[/url] blueprintial and altered . The ugg classic cardy is a heathered merino wool blend boot [url=http://www.newcheapuggbootsau.co.uk]cheap ugg boots sale[/url] made to look like your favorite sweater . Just go to the market, enter in an ugg boot [url=http://www.newcheapuggbootsau.co.uk]ugg boots australia[/url] shop and you will find a wide range of beautiful and amazing shoes of almost every color . This does not mean that other companies will not benefit though,ghd straighteners cheapest, it should benefit almost any business in the UK . Formerly a very long time, Australia's craftsmen are actually familiar with sew the beach in Nz sheepskin boots, however, might [url=http://www.newcheapuggbootsau.co.uk]new ugg boots[/url] be the company-minded youthful guy getting a bold try to traditional products towards the united states.[/p][p]In the 1960s, surfers were wearing the boots to keep their feet warm to and from the ocean . If the knight is depicted with his sword in his hands and his boots on then he had been killed in battle . Due to [url=http://www.newcheapuggbootsau.co.uk]chestnut ugg boots[/url] that, marine sports admirers, including surfing plus competition swimmers started to take an affinity for UGG boots . The very first fitting often takes place in regards to a month prior to the wedding ceremony Christian Louboutin Pumps . T h e v e r y b e s t v e r y r e g a r d e d m u c h m o r e i n d i s t i n c t i o n m a k i n g u s e o f i n t e r n e t r e t a i l e r w i l l r e t a i l o u t l e t m e r c h a n d i s e a n d p r o d u c t s a n d s e r v i c e s a l l a s a r e s u l t o f m o s t f a m o u s p i e c e a n d c o n s e q u e n t l y t h e y a r e o f t e n s i m p l y s k i l l e d p a y i n g o u t i n c o m e m e a n t f o r a p p r o p r i a t e f o r t h a t c o u l d a d v e r t y o u r p e t e m p l o y i n g a n f a r b e t t e r o u t l a y o f c a s h . Y o u a r e a b l e t o e x c h a n g e a g l a s s c a s e s c o u p l e d w i t h g o b l e t u g g b o o t s n o r d s t r o m j a r s s i m i l a r t o p l a s t i c p o t s a n d g o b l e t c i s t e r n s . We have only talked about a couple in the kinds readily available in the massive hand bag line . Since the fall arrives, and it becomes colder and colder, at this time a woolen scarf is a very good choice, it can carry your warmth and care, giving comfort to your mother or wife, wearing it, she can feel your warmth and comfort, and it can make her look more beautiful and fashionable.[/p]