Klip

sobota, 21 czerwca 2008

Rozdział III - Godzina Zająca cz.8

***

Dyktator spał… usnął pod jej dotykiem. Teraz spał z lekko rozwartymi wargami, wyczerpany, spokojny. Nadal trzymała opuszki palców na jego skroniach i choć siedziała na tym niewygodnym krzesełku długi czas, nie przejmowała się brakiem wygody. Spoglądała na tą piękną w jej mniemaniu twarz pochylając się nad nim. Mrugnęła kilka razy ze zdumieniem zauważając, że potrafi spoglądać na tego mężczyznę godzinami i nawet nie przymknąć powiek. Teraz aż oczy ją szczypały. Chciała go pogłaskać po czole… albo pocałować.

Przełknęła ślinę.

Być może to właśnie jej wina? Gdyby nie ujawniała informacji o swoich szczególnych zdolnościach, być może Yallo nie korzystałby z tych usług, być może zapomniałby o swojej żonie? Choć z drugiej strony, pewnie nigdy nie poznałaby jego wnętrza. To co słyszała w tych rozmowach było piękne, to zmuszało do otwarcia się przed nią. Gdyby nie jej dar, pewnie Yallo byłby nadal zamknięty w sobie, surowy i oschły, a ona nie widziałaby w nim nic więcej niż przystojnego mężczyznę.

Być może zawsze będzie tą trzecią?

Drżącymi palcami pogłaskała jego policzek.

Leżał spokojnie, nie reagował, odpoczywał na twardym sienniku ugniecionym od tobołów jakie leżały nań za dnia.

Bawiła się kosmykiem jego włosów, czasami zazdroszcząc, że nie ma podobnych, tylko te „brązowe” – takie ludzkie. Być może w ojczyźnie ten oryginalny kolor byłby powodem do zazdrości innych kobiet… tu jest powodem do wstydu w świetle ostatnich wydarzeń.

Nachyliła się nad nim… Jej twarz bez wyrazu, jakby zamknęła emocje za stalowymi wrotami, nie wypuszczając choćby łzy, czy skromnego uśmieszku. A przecież mogła w każdej chwili. Nikogo w okolicy, zaś on beztrosko spał. Czego tu się bać? Przed kim się chować?

Bała się siebie, zawodu, odtrącenia, nie przez niego – była pewna, że póki jego małżonka żyje on zawsze pozostanie jej wierny. Przerażała ją myśl, że gdyby okazała mu jakieś emocje, sama odczułaby tą pustkę i bezradność. Wolała trzymać się z tyłu, za ścianą pozorów, wznosząc wokół siebie gliniany kopiec obowiązków, który miast chronić przed tym co nadchodzi, z dnia na dzień twardnieje zamieniając się w klatkę bez ucieczki. Wolała mieć tą sztuczną nadzieję – tą dziurkę w kopcu, przez którą będzie oddychać, przez którą w każdym momencie może krzyknąć to co jej na sercu leży i liczyć, że on przyjdzie, by ściany więzienia zburzyć… lub zakleić – tak by nie słyszeć… skazać ją na to czego była pewna.

Wzięła głęboki wdech zamykając oczy.

Wolała oddychać. Powoli, miarowo… póki ma czym.

Słyszała swój oddech. Taki ciężki, taki głośny. Miała wrażenie, że niesie się echem po jej skromnym namiocie, że zagłusza świerszcze grające na zewnątrz, że przez swe natężenie zwrócił uwagę obozowiczów, którzy teraz – jak sądziła – zebrali się wokół jej namiotu i uważnie podsłuchują.

Nic z tych rzeczy. Nic to…

Urojenia i lęki grały w jej głowie. Nie chciała otworzyć oczu by przypuszczenia nie okazały się rzeczywistością.

We wrażliwe nozdrza wpływał zapach górskich traw, oraz delikatna woń ogniskowej spalenizny jakie wdarły się do namiotu niesione chłodnym wiatrem pełnym drobnych kropelek wilgoci zbierającej się na okolicznej roślinności.

Teraz tylko ona i on. Tak blisko i tak daleko. Miała nawet wrażenie, że łatwiej byłoby rzucić to co o nim myśli w gronie podkomendnych, na zebraniu przy obserwatorium otoczonym żołnierzami i kapłankami. Tam czuła, że są „razem”… W otoczeniu tych zwyczajnych szarych trybików maszyny, przy której sterach ona stała, czuła, że łączy ich szczególna więź, unikalna, więź odosobnienia. Oboje mieli swoje problemy, swoje opowieści, swoje żale i wyznania, którymi się dzielili. Nikt inny nie miał dostępu do ich prywatnego życia, nawet najbliżsi przyjaciele Yallo – jego zaufani generałowie. Ta właśnie myśl – to, że są w gronie elfich krajan jedynymi sobie zaufanymi osobami dodawała jej otuchy. Czasami stojąc u jego boku na naradach i zgromadzeniach wyobrażała sobie, że są małżeństwem. Mieli specjalne uśmiechy i spojrzenia, jakimi się obdarzali. Gesty, które rozumieli tylko oni – nikt inny.

Niezależnie od tego jak bardzo brnęła w słodką ułudę, jak bardzo starała się chłonąć przyjemność z tych chwil, zawsze, gdzieś w cieniu, gdzieś w głębi wyobraźni tkwiło małe, ledwo słyszalne przeświadczenie, że nawet w tych słodkich uśmieszkach, unikalnych gestach – zawsze będzie tą trzecią.

Dłonie zacisnęły się w pięści na krótką chwilę, gdy wstrzymała oddech.

To było najgorsze – to że nawet nie mogła pomyśleć źle o jego żonie, źle o nim. A przecież byłoby tak łatwo ją znienawidzić – tą pierwszą miłość Dyktatora - i podkopać jego uczucie, wywalczyć go sobie. Była w stanie posunąć się do takiej praktyki, wiedziała jak walczyć słowem, gestem i uczuciem.

Lecz nie mogła…

To najgorsze… najgorsze, po stokroć gorsze od cierpkiego smaku jaki czuła na samą myśl, że mogłaby Yallo zmusić do pocałunku.

Mogła życzyć mu jedynie jak najlepiej, pragnęła szczęścia dla niego i jego żony, a to oznacza jedno.

Uczucie, które przeraża swą potencją, tym co wyzwoli w najbliższych latach, to jak ją zmieni. Zazdrość jaką zbudzi, zawiść, gorycz – gdy odejdzie.

Wszak zostało mu pół roku, tylko pół roku.

Cóż to?! Żyła tak długo! Tyle widziała, lata mijały jak dni, od jakichś kryzysów, wojen do innych emocjonujących zdarzeń, a tak – niczym szereg mrówek dźwigających na plecach codzienną rutynę, ona je połykała, jak te cudaczne zwierzęta z dziczy.

Teraz pół roku wydłużyło się do absurdalnych granic. Każdy dzień stawał się długi niczym podróż z ojczyzny do kolonii i z powrotem, w każdym dniu zdawała się przeżywać najkrótszą chwilę i planować nawet najskromniejszy ruch palcem. Planowała, rozmyślała, szkicowała to co miało nastąpić. Zaplanowała sobie, że zanim się wszystko skończy, wyzna mu całą prawdę – pragnęła tego, pragnęła pożegnać go z czystym sercem. Ale co wtedy?

Uśmiechnie się, podziękuje, lecz pozostanie wierny swej żonie? Da jej tym samym odpowiedź – odtrącam cię, przykro mi.

Czy może wyzna jej to co pragnęła usłyszeć? Zdradzi tym samym swe lojalne, wytrwałe uczucie do małżonki – niszcząc to za co go szanowała i tak bardzo podziwiała.

Miała wrażenie, że za to pół roku, kiedy powie co ma do powiedzenia, Galja Mjatar także zginie, przestanie istnieć.

Tak czy inaczej planowała te ostatnie dni, zdając sobie sprawę z tego co tak wytrwale próbowała zataić. To będzie dzień jej śmierci.

Nie fizycznej – nie umrze ciało lecz duch. To czym była, wszystkie wylane z siebie historie, wszystkie opowiastki, przemyślenia umrą wraz z nim… kto inny ją zna? Przed kim się otworzy, jeśli nie przed nim? Zmieni się w zgorzkniałą, zamkniętą w sobie skorupę, której nie będzie miał kto rozbić. Przed kim Galja może się otworzyć, wypuścić się jeszcze raz na świat jak młode źrebię na polanę? Przed jej podkomendnymi? To wszystko młodziki, boją się jej jakby sama w sobie była uosobieniem władzy w koloniach. Każde słowo z ich ust to czysty formalizm, nad którym smród obelżywej bezmyślności i braku wyobraźni unosi się jak chmura much nad padliną.

I taką padliną się stanie… Gea Lei – opiekuńczy dotyk.

Mrugnęła oczami. Właśnie przypomniała sobie, że nie opowiedziała mu tej konkretnej historii! Śmieszna opowiastka o tym, skąd wzięło się jej imię!

Uśmiechnęła się do siebie, widząc, że nadal leży na swoim miejscu, że wszystkie koszmary odpłynęły, że znowu czuje wiatr, trawy, ogniska, że słyszy świerszcze, śmiech żołnierza, który odprowadzał jakąś młodą kapłankę do namiotu.

Wszystko powróciło do normy.

Jak gdyby zalała ją fala zimnej wody i obmyła z nieprzyjemnych myśli.

-Dyktatorze? – Spytała gładząc grzbietem dłoni koniuszek podłużnego ucha.

Lekko westchnął i uśmiechnął się, lecz nie obudził.

I ona odwzajemniła prosty uśmiech, choć Dyktator nie mógł go zauważyć. Poczuła się lepiej – uśmiechnął się, więc nie trawi go smutek.

Powstała i skierowała się w stronę wyjścia z namiotu by zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza. Chuchnęła na dłonie czując zimny powiew. Nie zmieniła sukni, więc jej plecy momentalnie zalała fala dreszcz, gdy tylko wyszła na zewnątrz.

Zmarszczyła brwi.

Jakiś żołnierz biegł co sił w nogach! Dyszał!

Jego rynsztunek chrzęścił i dzwonił metalowymi łuskami, pochwa miecza obijała się o udo skryte pod pancernym fartuchem. Zostawił gdzieś hełm, oraz pelerynę.

Jego buty dudniły po wydeptanej ścieżce prowadzącej do namiotu Arcykapłanki.

Padł przed nią na kolana! Ręce także uderzyły o grunt. Nie kłaniał się, po prostu opadł z sił. Dyszał, przełykał ślinę, próbował złapać dech. Widocznie był czymś zajęty.

-Pani… - wysapał odchylając się powoli do tyłu.

Pierś mężczyzny pulsowała żwawo gdy starał się łapczywie zaczerpnąć powietrza.

-Mów.

-Droga pani… - Zaczął bardziej opanowanym tonem. -Złe wieści! Blisko stu dwudziestu uszło!

Mrugnęła powiekami nie rozumiejąc w pełni przekazu. Skrzyżowała ramiona.

-Uszło? Co uszło?

-Tak… to znaczy… - błądził starając pozbierać myśli. – Rozniosło się w obozie o decyzji, złotego pana Kataniego… I dziś, jak kazałaś, pani, przygotować się na wymarsz, by ujść. Spakowali się… wszyscy. Ale część grotów nas opuściła…

-Opuściła? – Zapytała z budzącą się irytacją.

-Tak… próbowaliśmy ich powstrzymać przez ostatnią godzinę, lecz nie dało rady. Wraz z nimi… mężczyźni, ci, o! – skinął głową w kierunku obozowiska, powoli wstając na równe nogi. – Te wraki. Oni poszli razem z nimi, do Ykkercast.

-Ilu grotów i ilu cywili?

Potrząsnął głową.

-Jakieś… czterdzieści, może pięćdziesiąt żołnierzy z całym rynsztunkiem… reszta to cywile.

Przygryzła wargę zaciskając pięści.

-Jest jeszcze coś… - Sapnął mężczyzna kłaniając się odrobinę, na tyle by nie mogła spojrzeć mu w oczy. – Zabrali konie… wszystkie.

-Co?! – Wrzasnęła nań. – Jak do tego doszło?!

-Pani… po drugiej stronie stał generał Kavakos… namawiał byśmy wrócili… on wszak jest drugim zaraz po Dyktatorze… nie wiedzieliśmy co robić, a naczelnego wodza nie było w namiocie.

Przeklęła się w myślach… Akurat kiedy byli razem! Akurat wtedy musieli się zbuntować?!

Machnęła pięścią w powietrzu.

-Jeszcze trochę knowań tych głupców, a wszystko szlag trafi! – Warknęła wlepiając spojrzenie w mroczną zieleń traw oświetlanych jedynie z woli księżycowej łuny.

Znów spojrzała na przybysza.

-Ale skoro reszta grotów została to dobrze o was świadczy, żołnierzu.

-Przysięgaliśmy być wierni Dyktatorowi. Tak stanowi prawo. – Odklepał znaną jej dobrze formułkę. Młody grot uśmiechnął się doń w podzięce za pochwałę.

Prawo. I pomyśleć, że ona to prawo tworzyła. Widać wiele jeszcze musi zrobić, skoro tak łatwo je łamią.

-Pochwyciliście kogoś?

-Tak… tylko jednego z naszych, który osamotniony wrócił się bo czegoś tam zapomniał zabrać… myślał, że go puścimy jakby nigdy nic, że mu wolno zdezerterować i się pałętać między nami.

-Dobrze. – Potaknęła. – Przygotujcie dla niego to co prawo przewiduje dla zdrajców.

-Ależ… nie mamy koni. I tak było ich niewiele, a generał… z racji swej rangi… miał do nich dostęp.

-Rozumiem… W takim razie ufam, że przez noc wymyślicie sposób by tej egzekucji dokonać.

-Ale…

-Nie zamierzam się powtarzać – syknęła. – Wasza godność?

-Kapłanko… Ja… - Potrząsnął głową ze zdumieniem. – Kapitan Darby Revelin, pani.

Przyklęknął.

-Dobrze, kapitanie. W takim razie, jeśli nie wymyślicie do jutra jak wykonać egzekucję przewidzianą regulaminem, w zamian zawiśniecie wy i wasi podkomendni.

Zamrugał oczami z przerażenia, by chwilę potem unieść odrobinę głowę i pożałować tej decyzji. Spojrzała nań para wiekowych oczu, oczu Galji – Arcykapłanki – istoty starszej niż mógł to sobie wyobrazić.

-Tak, tak jest. Wasza wola się wypełni, pani.

Oddelegowała go niedbałym machnięciem dłoni. Żołnierz odbiegł zamiatając nogami szybciej niż gdy przybywał przed jej oblicze.

Ponownie przygryzła wargę, rozejrzała się po obozie.

Jeszcze tego jej brakowało. Stu dwudziestu odeszło. Gdyby to byli sami cywile jeszcze przymknęłaby na to oko. Ale groty wraz z generałem? Przeklinała się w myślach. Gdyby dyktator nie skupiał się tak panicznie na żonie, być może zapomniałby o niej i zajął się obowiązkami.

Znów ta rozterka… Co robić? Przez to niezdrowe uczucie, które ją w końcu zniszczy, pozwoliła by aparat władzy zardzewiał, by korozja wniknęła w tryby, by z czasem powykruszały się kolejne zęby w kołach. Wszak dwa najważniejsze tryby to ona i Yallo. Oni przenosili siłę całej kolonii na poszczególne kondygnacje. Oto co się stało przez korozję, on zmiękł, skoncentrował się na tym, na czym nie powinien, a powinien nade wszystko przedłożyć dobro kolonii. Wystarczyła jedna godzina ich wspólnej nieobecności, by jeden z podległych mu trybików, nie czując na sobie przekazywanej przezeń mocy, zbuntował się i ruszył w przeciwną stronę.

Wystarczyła godzina… A przecież gdyby Dyktator zamiast spędzać noc w jej namiocie, został w swoim – na posterunku, to mógłby zareagować.

Ale za co go winić? Przecież się na to nie pisał, to ona zmuszała go do wszystkiego co czynił, także do tego by zostać Dyktatorem. Nie chciał tego, mówił jej o tym… Nie mogła znieść ciężaru konsekwencji, głowa ją rozbolała od samego myślenia.

Przecież to jej wina, ona za wszystkim stała, ona pociągała za sznurki, a czemu jest winny ten mężczyzna? Tego, że jeden ze Złotych Książąt rozkazał mu wyruszyć do kolonii? To, że ona zaciekawiona kolorem jego oczu, sztucznie wdrożyła go w sieć najwyższych struktur państwa-kolonii?

Za każdym razem, gdy prosiła go by zajął jakieś wyższe stanowisko, on mówił, że tego sobie nie życzy. Myślała, że to skromność, że właśnie dlatego powinien zostać Dyktatorem – bo obawia się skorumpowania przez władzę, a on po prostu nie chciał. Teraz do niej to dotarło… wolała się okłamywać, przez ten cały czas: kłamstwa, kłamstwa i jeszcze raz kłamstwa – w świecie, gdzie wszyscy ją chwalili, gdzie podziwiali za nieomylność sądów ona, w swej pysze, nie tylko sądy w sprawach zawodowych przyjmowała za słuszne i pewne, ale także swoje urojenia wzbudzone przez samotny umysł zagubiony w uczuciach. A może Katani miał rację, że do władzy należy dopuszczać tych, którzy władzy pragną, bo prędzej czy później nauczą się jak rządy sprawować, zaś ci co tego nie chcą zostaną zniszczeni przez własną niechęć do zadania, którym mają się zajmować. W końcu cieśla niecierpiący swego zawodu, nigdy nie będzie dobrym cieślą, a jedynie marnym rzemieślnikiem, który odbębnia obowiązki byle je skończyć i wrócić do domu. Co jeśli właśnie tak postępował Yallo? A co jeśli i ona tak postępowała?

Całe swe życie uważała, że to ona powinna piastować urząd Arcykapłanki, bo inni mogliby użyć go do niewłaściwych celów, ale jedyne co osiągnęła to mechaniczne wypełnienie obowiązków w zgodzie z regulaminem.

Patrzyła na pochyłą szeroką polanę u podnóża gór, usianą małymi namiotami, między którymi paliły się ogniska. Niemal przy każdym spakowane bagaże, te najpotrzebniejsze - do podróży. Kilka tysięcy płóciennych, prostych namiocików rozrzuconych jak liście jesenią, w nieładzie. Zadziwiające, że nie usłyszała jak jeden z generałów podnosi bunt. Przecież nie mogło się obejść bez hałasu? Nawet kiedy medytowała, kiedy była w transie taki hałas na pewno nie przeszedłby niezauważony. Z drugiej strony… odkąd ogłosiła rozkaz wymarszu o poranku, mnóstwo mężczyzn i kobiet krzątało się po okolicy zmierzając do pobliskich strumyków by nabrać wody w bukłaki.

Powinna być bardziej uważna, jest im to winna, przysięgała przecież!

Gdyby zamiast relaksu wybrała trwanie na stanowisku, nawet i do późna w nocy, być może udałoby się jej nad wszystkim zapanować.

Wróciła do namiotu. W gniewie zaciskała piąstki.

Co teraz? Z Katanim odeszła spora grupka żołnierzy, teraz kolejna. Jeśli nie zadziała stanowczo zrodzi się kolejna grupa awanturników i odejdzie walczyć w lasach. Tylko jak? Ta ludzka hołota ich rozstrzela. Jedyna szansa w dotarciu do Ykkercast i skorzystaniu z warownych murów, ale przecież na piechotę nie zdążą przed oblężeniem.

Musi zadbać o los tych, którzy pozostali. Trzeba będzie ukarać kogoś dla przykładu – zdrajcę.

Dyktator zbudził się i siedział teraz przyglądając się jej na wpół sennym wzrokiem, przecierając oczy. Zdał się jej niewinny jak niemowlę. Ziewnął beztrosko.

-Koniec z tym. – Oświadczyła ściągając groźnie brwi.

-Z czym? – Spytał masując kark.

-Z tymi pogaduszkami – mruknęła groźnie. – To był ostatni raz kiedy pozwoliłam ci z nią porozmawiać.

Yallo nagle skamieniał! Podniósł szybko głowę wlepiając w nią błagalne spojrzenie, zbladł, zimne krople w kilka chwil sperliły się na jego czole. Zamarł w bezruchu z lekko rozchylonymi wargami.

-Jak to… Galju? Co takiego zrobiłem?! – Wyglądał jakby zaraz miał paść na kolana.

-Jesteś Dyktatorem! Zachowuj się stosownie do swojej pozycji, rób co do ciebie należy!

-Skąd ten gniew?!

-Twój przyjaciel… Kavakos, właśnie gdy rozmawiałeś ze swoją małżonką zabrał oddział grotów, konie, dużą grupę cywili i ruszył do Ykkercast.

Stanęła za stołem kładąc palce na gładkiej drewnianej powierzchni. Wpatrywała się weń, gdy próbował zebrać informacje. Błądził oczami po swoich dłoniach, szukając odpowiedzi.

-Co też mówisz? To nie możliwe… - Przełknął gorycz. – Kavakos?

-Tak… Kavakos. Właśnie zostałam o tym poinformowana, przez jednego z kapitanów. Zabrał blisko pięćdziesięciu grotów i prawie dwa razy tylu cywili.

-Ależ… Galju, kiedy ja robiłem wszystko o co prosiłaś? Jaka w tym moja wina?

-Taka, że gdybyś był u siebie w namiocie, lub na posterunku mógłbyś zareagować, ja także mogłabym zareagować. Ale zamiast poświęcać się obowiązkom trwonię czas na twoje życie osobiste. Wiem ile ona dla ciebie znaczy! Wiem! Ale tamci mężczyźni i kobiety, bracia i siostry liczą na naszą pomoc, ufają nam. Nie mogę pozwolić byś poświęcał lojalność wobec nich nad swoją miłość, choćby nie wiem jak była dla ciebie droga i piękna. Mamy inne sprawy nie cierpiące zwłoki! Przysięgaliśmy!

Nadal patrzył nań jakby świat umarł, jakby tymi słowami zburzyła jego całe jestestwo. Podeszła doń spokojnie, klękając tuż przy łóżku na którym siedział. Ujęła jego dłoń, spoglądając mu w oczy.

-Nie robię tego by cię skrzywdzić… - Odezwała się łagodniejszym tonem. - Oni odeszli, bo nie widzą w tobie autorytetu, nie widzą w tobie ojca, który poprowadzi rodzinę w trudnych czasach jak tradycja nakazuje seniorom rodów. Ty jesteś Dyktatorem, a dyktator to ojciec. Arcykapłanka to matka. Jak czują się ich dzieci gdy dzieje im się krzywda, a rodzice siedzą sobie w odosobnieniu i zamiast myśleć jak ocalić życie tych, którzy ich kochają? Zamiast tego nie robią absolutnie nic… Ci, którzy zostali, to właśnie ci, którzy ciebie i mnie obdarzają bezgranicznym zaufaniem, miłością, wierząc w nas, wierząc, że zrobimy co w naszej mocy aby ocalić życie ich potomnych. A ty chcesz ich zawieść? Znienawidź mnie, Yallo! Jeśli to ci pomoże, obrzuć mnie obelgami, ale jeżeli jest to jedyny sposób byś przestał o niej myśleć, a zajął się tym co ważne, to uznaję, że czynię dobrze. Myślisz, że czerpię przyjemność z tego co uczyniłam? Nienawidzę tego gdy przeze mnie odczuwasz przykrość, nie o tym marzyłam by dobrzy i prawi z mojej winy ronili łzy bo sytuacja zmusza mnie do takich, a nie innych posunięć. Yallo… my potrzebujemy Dyktatora, oni go potrzebują, potrzebują stanowczego ojca, autorytetu, który będzie im przewodził. Ten tytuł nie zobowiązuje do troszczenia się o swój lud gdy masz na to ochotę, tylko do całkowitego zaangażowania w ich sprawę, podobnie jak w moim przypadku.

Uciekał wzrokiem na bok. Jego wargi drżały – nie wiedziała czy z gniewu, czy z rozpaczy.

-Wiesz, że się na to nie pisałem. To ty mnie do tego zmusiłaś.

-Ja?! – Mruknęła oburzona. – Sam się do tego zmusiłeś i dobrze o tym wiesz, nie zrzucaj winy na mnie! Zawsze mogłeś odmówić, zawsze mogłeś zrezygnować, zawsze mogłeś powiedzieć „nie”. I nie myśl sobie, że to szantaż z mojej strony, te wszystkie rozmowy z ukochaną. Pamiętasz pierwszy raz? Powiedziałam ci o tym, a ty zawsze traktowałeś nasze sesje jako dodatkową nagrodę za wykonane zadanie. Prawda, że mogłeś ją stracić w każdym momencie, ale taka była umowa, która nie różni się od piekarza i jego ucznia, który dostaje większe wynagrodzenie za włożony trud, a traci je za nie wykonywanie pracy. Nigdy cię nie więziłam, nigdy za odmowę nie spotkałyby cie konsekwencje! Po prostu odszedłbyś i zaczął nowe życie, nowe zajęcie, tracąc swoją specjalną „pensję” – zacisnęła palce na jego dłoni zmuszając go do spojrzenia w jej oczy. – Ty sam się zmusiłeś… uzależniłeś się od uczucia i od tego co ci ofiarowałam jako nagrodę. Wiesz, że to co mówię to prawda i nie próbuj się wykręcać głodnymi kawałkami o słabostkach, o wielkiej miłości, która cię zniewala, o tym, że nie możesz się przeciwstawić uczuciu i tym podobnym gadkom… Jesteś Dyktatorem do licha… Dyktatorem! Liderem liderów! Przewodnikiem przewodników! Panem panów! Nawet nie zajesz sobie sprawy z jak straszliwym uczuciem ja muszę się codziennie ścierać, ale brnę przed siebie! I nie wiem, czy to emocje wepchnęły cię w ten obowiązek, ślepota, czy ignorancja, ale jesteś Dyktatorem i nic tego nie odczyni, więc dorośnij do zadania i zacznij zachowywać się jak mężczyzna, którego ta kobieta tak bardzo pokochała za to co czynił i za to w czym się wsławił! Byłeś Wielkim Legatem w ojczyźnie, walczyłeś w obronie takich jak ci tutaj i za to byłeś kochany, przez swych poddanych i przez nią! Spójrz na siebie teraz i powiedz, czy jesteś tym mężczyzną, którego twa żona tak bardzo szanowała?

Wstała głęboko oddychając.

Wyładowała z siebie ogromne pokłady gniewu i bólu więc odrobinę jej ulżyło.

Galja ukryła twarz w dłoniach zbierając myśli, by w końcu wzruszyć ramionami i zarzuciwszy kasztanowymi puklami, spojrzała nań z góry.

-Przykro mi. – Sapnęła zmęczona. – Jestem im to winna…

Skinęła głową w kierunku wyjścia z namiotu.

-Jesteś dla mnie kimś szczególnym, wspaniałym, godnym szacunku, uwielbiam spędzać z tobą czas… ale zrozum. Niezależnie kim jesteś, ja im przysięgałam na krew, słońce i złoty raj, że póki mi powierzają swój los nigdy ich nie zawiodę i z radością poświęcę czy to siebie, czy to ciebie, czy kogokolwiek, dla sprawy, w którą wierzę. To niewykonalne, by sprostać wszystkim wymaganiom i wypełnić przysięgę bezbłędnie… nie ma osób niezawodnych, ale przynajmniej się staram, robię co w mojej mocy. Taka jestem, to dla mnie najważniejsze i nasi bracia, moje siostry szanują mnie za to… wiem, że i ty mnie za to szanowałeś. Sam mi to powiedziałeś, że nie byłbyś w stanie się przede mną otworzyć, gdybym okazała się dwulicową szmatą, która zmienia przekonania jak rękawiczki, wtedy kiedy to wygodne. Przykro mi, Yallo…

Widziała jak potakuje głową. Nadal wlepiał spojrzenie w ziemię, w załamane ręce. Wyglądał jak trup – przygarbiona istota, która umarła próbując wstać z łóżka.

-Co mam zrobić? – Spytał się ciężkim załamanym głosem.

Najprawdopodobniej uświadomił sobie, że miała rację. Był mądrym i bystrym żołnierzem, więc nie mógł zaprzeczyć, jej argumentacja była prawdziwa i sensowna. To bolało, szczególnie, że Galja była młódką w porównaniu z nim. Chciałby rzec, że zeń młoda dziewczyna i co ona może wiedzieć... Lecz miała rację… Zganiła go jak mentor niesfornego ucznia, który coś sobie ubzdurał, który wymyśla wymówki miast przyznać się do błędu i ponieść odpowiedzialność.

-Jutro odbędzie się egzekucja… - Oświadczyła spokojnie dając mu czas na potaknięcie.

Skinął głową – słuchał uważnie.

-Jeden z dezerterów powrócił i został schwytany. Chcę, byś to ty poprowadził egzekucję.

-Ja? – wychrypiał z siebie.

-Tak, chcę byś zaprezentował zarzuty, chcę byś z chłodem na twarzy przypomniał co czeka grota, który opuszcza stanowisko zdradzając swych przywódców. Chcę by cię widzieli wszyscy. Byś to ty wydał rozkaz. Chcę by nabrali ponownego respektu, by poczuli strach przed autorytetem.

-A jeśli odmówię? Jeśli zrzeknę się tytułu?

Tym razem to ona zamarła w bezruchu zastanawiając się nad odpowiedzią. Uniosła dumnie głowę i przymknąwszy oczy odpowiedziała.

-Jeśli tak postąpisz, jeśli najprostszą drogą zamierzasz teraz podwinąć ogon i uciec w najtrudniejszej godzinie kiedy wszyscy nas potrzebują… to lepiej oświadcz mi to teraz, zbierz swoje rzeczy i odejdź, bo nie takiego mężczyznę w tobie widziałam… i nie takiego chcę znać, a już na pewno nie chcę by ktoś taki plątał się po moim namiocie.

-To dobrze… - Wystękał wstając na równe nogi.

Twarz miał ponurą, wręcz upiorną. Oczy z trudem dźwigał by nań spojrzeć spode łba. Ta gorycz wymalowana na jego twarzy aż zszokowała kapłankę. Dała krok w tył. Usta wykrzywił w nienawistnym grymasie, brwi poszarpane jakby nie mógł się zdecydować, czy je zewrzeć w gniewie, czy wyciągnąć w rozpaczy.

Wyglądał zupełnie inaczej, wręcz odpychająco.

-Dostaniesz swoją egzekucję… - rzucił oschle i już miał wyjść z namiotu.

Westchnął ciężko i spojrzał na naszyjnik Galji – prosty wisiorek na srebrnym łańcuszku przedstawiający drzewo utkane z cienkich srebrnych drucików.

Ku jej zdziwieniu ujął wisiorek w palce i przypatrywał mu się z rezygnacją.

Pocierał kształt drzewka kciukiem, a ona patrzyła nań skonsternowana.

Rozchyliła wargi.

-Na krew… i słońce… - szepnął puszczając wisiorek.

Wyszedł. Opuścił ją. Miała wrażenie, że dokończył formułę przysięgi już na zewnątrz, że usłyszała choć resztki słów, nim te ostatecznie zamarły w powiewach górskiego powietrza.

Miała za nim wyjść, lecz tylko ujęła garść materiału swej lśniącej białej sukni i stała tak, w milczeniu, czekając aż odejdzie, aż dźwięk ciężko stawianych kroków rozmyje się pośród serenad świerszczy.

Odczekała kilka chwil nim przełknęła gorycz zebraną na języku po tym, co musiała powiedzieć. Odruchowo dotknęła naszyjnika - chciała się upewnić, że nadal tam jest.

Na krew… na słońce… i na złoty raj.

Podeszła do stolika, siadając przy nim na twardym krzesełku. Spojrzała na swoje bagaże. Tuż obok głównego wspornika namiotu, wbitego w samym centrum, leżał wypchany plecak – na nim ubrania na jutrzejszy wymarsz. Prosta pikowana długa kurta, podróżne spodnie, wytrzymałe skórzane buty, gruba wełniana peleryna z kapturem.

Od jutra przestanie wyglądać jak kapłanka. Odkąd wejdzie na pokład okrętu – straci sens jej pozycja jako wyznawczyni i głowy kościoła Kedebry. A jeśli wrócą do ojczyzny – wszystko co budowała przestanie mieć znaczenie. Oczami wyobraźni widziała jak schodzi na brzeg, na przystań przy złotych plażach, przy olśniewających metropoliach piękniejszych niż cokolwiek co istnieje na tym świecie.

Zejdzie z pokładu z tobołkiem na ramieniu, jak każdy inny, jak szczur. I co wtedy?

Potrząsnęła głową przerażona myślami o tych wszystkich wiekowych rubinowych oczach jakie będą mierzyć tych podupadłych „barbarzyńców” z kolonii.

Oparła się na krześle odchylając głowę, pozwalając by gęste, puszyste fale kasztanowych włosów zawisły w bezwładzie.

Zrzuciła luźno zasznurowane trzewiki i oparła na nich stopy, tak by nie dotknąć zabrudzonej „podłogi” zrobionej z twardych skór rozpiętych pod całym namiotem. Niegdyś namiot stanowił przenośny lazaret, salkę, w której operował chirurg grotów, stąd skórzana podłoga, by łatwiej zmyć zeń krew i nie pozwolić by ta wniknęła w glebę gnijąc.

-Na krew… - Wyszeptała łapiąc wisiorek między palce i tak jak on, pocierając drzewko z drucików kciukiem.

***

Przebrnęli do większej komory, w której mogli się wyprostować, dać odpocząć plecom. Ze wszech stron otaczała ich gęsta roślinność, kłącza i korzenie niczym żyły wyprute z ramion i rozrzucone po ścianach. Dziwacznych kształtów liście muskały ich ramiona. Dziwaczne, bo nie wyrastały grzbietami do góry, kierując się do słońca. W jaskiniach i mroku rozrastały się chaotycznie, a to w górę, a to w bok, a to w dół, wiele było zdeformowanych, jakby ta roślina, czymkolwiek była, wyeliminowała listowie przed wieloma laty zostawiając te dziwaczne, zagubione w swej formie kikuty, nie mając pojęcia co z nimi zrobić.

-Pamiętasz te rejony? – Nera spytała nadal opierając się o ścianę.

Próbowała utrzymać zranioną nogę wyprostowaną. Ruch sprawiał jej ból. Przeklęła się. Pewnie ta metalowa kula zatrzymała się z impetem na kości i odłupała kawałek, który teraz tnie jej mięśnie.

Stała przy jednej ze ścian szerokiego pomieszczenia. Zaciskała zęby, gdy reszta podróżników krzątała się dookoła oglądając tajemniczy okaz porastający ściany. Giovanni niósł pochodnię oświetlając sobie drogę.

-Tak… pamiętam. Choć ostatnim razem gdym tędy przechodził – podrapał się po nosie – nie było tu tego całego… kwiecia.

Dotknął jednego z żylastych korzeni, a ten okazał się miękki jak gąbka ustępując pod naporem palca.

-I na kiego pieruna tyn miech targosz?! – Krzyknął krasnolud popychając Winga by ten zszedł mu z drogi i nie tarasował korytarza ciężkim workiem pełnym węglowego pyłu.

-Jo bez ta wongiel tyż ganz się osmolę! Pieruna… - mruknął woj, pozwalając mięsistym dłoniom spocząć na szerokim pasie.

Baflin rozejrzał się i pogładził zmierzwioną brodę. Spojrzał na palce i spostrzegł, że osiadła nań cieniutka warstwa węglowego osadu.

-No i żeh sie ubabroł… Ty mosz biglonzko puste miast czerepa, abo jaki inszy blaszok… Kaj ci do łba wtyrało coby to dźwigoć?! Pieruna…

-Mówię ci, że to się przyda. – Odburknął młody czarodziej ocierając pot z czoła.

-Aha…

Szlachcic kroił pnącza nożem, próbując dotrzeć do ukrytego pod warstwą roślinności włazu.

W jednej ze ścian były ukryte ciężkie stalowe wrota – nowsze, nie zwyczajnie żelazne płyty, jak te, z którymi mieli dotąd styczność.

Kroił sieci korzeni, które wyglądały jak mięsiste ramiona ośmiornicy przeplecione powłóczystymi ramionkami meduzy. Z przeciętych mas wypływała substancja czarna jak sama noc. Z grubszych więzów płynęła gęsta, smolista, zaś z tych cieńszych – wodnista, rozrzedzona.

Giovanni odsłonił masywne drzwi i spostrzegł, że są powyginane. Nieznacznie, ale na tyle, by plątaniny tajemniczej roślinności mogły przezeń przeniknąć do wnętrza.

-Nic już nie rozumiem… - Powiedział przyglądając się grubym wrotom. – Pewien krasnolud je zgrzewał na zimno… Połączył w taki sposób z zewnętrznymi klamrami, że powinny być nie do ruszenia.

Nera uniosła znacząco brew odgarniając pelerynę za ramię.

-Zgrzewał na zimno? – Spytała nie rozumiejąc zwrotu.

-Ja! – Warknął Baflin stając dumnie obok szlachcica. – To est specjalno technika!

Wyrzucił do góry pulchny paluch chcąc podkreślić wagę swych słów.

-Na wiela stopnie grzejo luft, bucha fajer, do ciśnieńmatu maszynmajster wpycho prochy jakie, fosfor, siara, rtęcigrzmot. Wiela, chopie, w rurach grzmi, pieruny cisko ta maszyna, a bez wąsko rura hardo jak stal taki strumień gorąca pizgo, że jak przycisnąć do kaj metalu płyt z cwaj stron, ten je rozpuści i zgrzeje mocno jak pierun co erstym piknym świstem stopi ajmro piachu w szkło! O! A nazywo się to zgrzewojka na kalcie, bez to, że starczo chwila i cwaj płyt spojone w adnym punkcie. Temu sie tylko tam gdzie przycisnął majster ciepło robi, a reszta blachy kalta, chopie.

Wojowniczka kiwnęła głową, lecz wpatrywała się w Baflina podejrzliwie.

Wingo zjawił się u jej boku skrobiąc się w szyję brudnym paluchem.

-Spokojnie… on do wszystkich mówi „chopie”. – Powiedział chłopak, a krasnolud wyszczerzył zębiska zadowolony, że mógł zaświecić wiedzą.

-Kiedyś przypadkiem wizytowaliśmy w domu pewnej szlachcianki, takiej nawet ładnej pani. O mało nas jej mąż nie powiesił, gdy ten burczybrzuch jak nigdy nic powiedział do niej chopie. Pewno se pomyślał, że Baflin miał jego żoneczkę za przebranego mężczyznę…

Krępy woj wzruszył ramionami.

-No co?! Miała taki klainy wąsik!

Wojowniczka zignorowała ich obu i na powrót wlepiła badawcze spojrzenie w mężczyznę przy stalowych drzwiach.

-Jest tam coś, co powinno nas interesować?

-Nie… - Burknął gładząc stalową płytę. – Ten zamknięty tunel niegdyś wiódł aż do studni. Jest długi i wygięty w łuk. Kiedyś zjeżdżały tędy wózki z cięższym towarem, którego trza było pilnować i coby się nie zerwał na zwykłych wyciągarkach. A wiem, bo sam się kiedyś przejechał… Nawet zabawna przejażdżka.

-Czekaj, czekaj… - Odezwał się Wingo podchodząc bliżej. – Dokąd prowadzi ten tunel? Do studni?

-Tak zwali wysoką jamę, w której wykłuto schodki i platformy przeładunkowe. Z zasady, chłopcze, to był taki komin powietrzny. No wiesz… żeby było świeżo.

Wtedy Wingo skojarzył kolejną część układanki z tym co tajemniczy naukowiec zapisał w swym dzienniku.

Zatem to możliwe, że o tej właśnie roślinie mowa, o tym dziwacznym okazie.

Natychmiast zerwał się z miejsca i złapał rękę Giovanniego, który wysoko trzymał pochodnię. Płomienie dotąd głaskając mięsiste „ramiona”, ustąpiły.

-Co robisz?

-Ostrożnie z ogniem! – Jękną Wingo i wskazał na roślinę obrastającą sklepienie.

Patrzyli wszyscy zdumieni, gdy na gładką przypaloną powierzchnię wystąpiły maleńkie bąble – pęcherzyki rosnące z każdą chwilą.

Nera rozdziawiła usta widząc jak wewnątrz pęcherzy kłębią się miniaturowe chmurki brunatnego gazu.

-To jest ta roślina, ta dziwaczna roślina, której badania zlecił Berengerowi… Numer Cztery… czy jak mu tam. Pisał, że połączył ją z kilkoma substancjami, a ta zaczęła się rozrastać jak szalona! Wspomniał także o jej specyficznym mechanizmie obronnym. Podobnież wokół laboratoriów, tam w dole – wskazał chudym palcem na wrota – poniżej „komina” jak on to nazwał, uniosła się chmura gazu – śmiercionośnego dla wszystkiego co żywe.

Giovanni odsunął się o drobinę. Na szczęście wygięcia w stali wydawały się być szczelnie zapchane przez roślinę, która wpasowała się w najmniejszą nierówność niczym gąbka.

-To czemuś wcześniej nie powiedział?!

-No… bo nie byłem pewien czy to ta roślina!

Szlachcic obrócił się by spojrzeć na chłopaka z góry.

-A czego tu być pewnym?! Pod ziemią w grotach i jaskiniach nie rośnie nic prócz jakiś… grzybów… czy czegoś…

-Przepraszam, po prostu… - Opuścił wzrok.

Znów się wygłupił, przez co słusznie czuł zawód. I na jaką cholerę w ogóle się odzywa? Znów patrzą nań jak na bęcwała.

Nera wczepiła kciuk pod jeden z pasów ściskających kombinezon na wysokości piersi. Odchyliła go odrobinę by łatwiej zaczerpnąć powietrza. Ból ustępował – najwyraźniej to tylko ból po świeżo rozerwanej tkance, która zaczęła się goić i powoli wiązać, a teraz wystawiona na zbyt duże naprężenia - pękła.

Długo wpatrywała się w otaczającą ich roślinność, by w końcu ruszyć dalej przyległym do komory korytarzem, gdzie gęste zarośla stopniowo się rozrzedzały.

Udając się w tamtym kierunku zaklęła mrużąc oczy i przypadkowo stuknęła kolanem jakiś mroczny kształt oplątany zaroślami. Ciężka beczułka przechyliła i łupnęła o twardą skałę wyrywając oplatające ją kłącza!

Spróchniałe wieko poszło w wilgotne drzazgi, a z wnętrza wysypał się czarny proszek, podobny do pyłu węglowego dźwiganego w worku na plecach młodego czarodziejach.

Wszyscy się zbliżyli, nachylili nad znaleziskiem… Obok stało jeszcze kilka beczułek – nie zauważyli ich, z racji cudacznego maskującego je gąszczu.

Kiedy Giovanni wysunął się by przyświecić pochodnią, Wingo ponownie targnął jego ramieniem, odciągając go w tył. Po twarzy szlachcica odgadł, że jego nos wkrótce może stać się lądowiskiem dla pięści.

-Czego znowusz zapomniałeś? – Spytał z irytacją poprawiając ułożenie kapelusza, który przez krople potu zebrane na skroniach i czole, ślizgał się jakby chciał uciec.

Chłopak przykląkł na jedno kolano i zebrał garść proszku, którą następnie przeniósł daleko, w kąt by wysypać na ziemię.

-Proszę przytknąć do tego pochodnie… - Mruknął wstając na równe nogi i ustępując szlachcicowi miejsca. – To chyba to o czym myślę…

-Co?

-Berenger pisał o jakiejś substancji sypkiej jak piach i czarnej jak węgiel. Substancji, która eksploduje w ścisku, zaś iskrzy się i pali gdy jest rozsypana.

-Chcesz nas zabić?

-Nie! Gdyby płomień tkną tego „czarnego” w beczce, to by nas zabiło… rozsypane powinno być bezpieczne.

-Powinno? – Po raz pierwszy od pewnego czasu wtrąciła się elfia kapłanka zaniepokojona o swój los. – To wy sobie sprawdzajcie co to, ja idę sprawdzić czy coś się nie kryje tam dalej w korytarzu…

Wingo niemalże wyrzucił w powietrze swe chude ramionka.

-Ależ to można wykorzystać! Teraz zrozumiałem… Zwozili to tędy do laboratoriów poniżej, bo niebezpiecznie było ten proch opuszczać na dźwigach. Kilka baryłek zostało, chyba nie wszystkie zdążyli zwieść. Stąd są tutaj. Ale! Jeżeli to się okaże prawdą… to zakładając hipotetycznie, że możemy jeszcze spotkać… Cień Szaraka… - przełknął strach jaki to słowo wzbudzało – to moglibyśmy z nim walczyć! Ten proch to w większości węgiel, stąd taki czarny! Jakby tą bestię posypać, podpalić, albo wysadzić taką bańkę, to go rozerwie na strzępy!

-A co? – Wojowniczka błysnęła nań seledynowym okiem - Jabłka ci się skończyły?

Giovanni przyłożył pochodnię do małego kopczyka, a ten spowił się prędko iskrami i białym dymem! W jednej chwili pomieszczenie wypełniło się znanym większości zapachem.

Nera zawróciła spoglądając podejrzliwie na efekt eksperymentu – czyli okopconego czarodzieja, który kasłał i machał rękami, próbując rozwiać biały obłok dymu.

-Skądś to pamiętam… - oświadczyła.

-Ta… - kaszlnął – Eghm! Ta sub… Eghm! Substancja… po spaleniu zamienia się w… dużo dymu… Eghm!

-Widzę… - Obłok zaczął gryźć w oczy, więc zmrużyła groźnie brwi z irytacji.

-Jak się nagle tyle zrobi dymu w ciasnej tulei… to można zeń wypchnąć na przykład małą ołowianą kulkę z taką prędkością, o jakiej najlepsi łucznicy mogą tylko pomarzyć, jeśli o posyłanie strzał chodzi. Zrozumiałem to… Eghm! Czytając te notatki…

Wojowniczka zastanowiła się nad jego słowami pocierając palcami podbródek.

-Ale, skoro to się zamienia w dym, to jakim cudem rozsadzi… choćby taką beczkę? – Wskazała na wywrócony obiekt z połową zawartości wysypaną na podłoże.

-Aaa! – Uśmiechnął się Wingo, w ten swój cwany sposób. – Właśnie. To tak, jak z napełnianiem pęcherza miechem. Jeśli się napełnia powoli, to ten rośnie spokojnie, nawet jeśli ma dziurkę, to powietrze ujdzie pomału… Ale jeśli wtłoczyć powietrze tak momentalnie, no… żeby całe w mgnieniu oka przeszło z miecha do pęcherza, wtedy ten wybuchnie.

-Trochę jak z fiolkami galwisu – odparła. - Chyba mam pomysł.

Uklękła przy rozsypanym proszku, zdejmując plecak i wyjmując zeń pospiesznie obłą fiolkę z grubego wytrzymałego i przezroczystego szkła. Odkorkowała puste naczynie mniej więcej wielkości pięści i nabrała weń porcję prochu. Urwała kawałek bandaża, napluła nań i umorusała w substancji, po czym upchnęła w szyjce fiolki.

-Może będziemy jednak mieli jakiś dodatkowy atut. – Uśmiechnęła się wstając i podrzucając kulę czerni.

-No! – Dodał Wingo zadowolony.

-Wisz, chopie… - Baflin popatrzył nań spode łba. – Esteś ostatnia osoba, którą żeh o taki bojowy charakter podejrzewoł.

Wszyscy skierowali się ku wyjściu ze skalnego pomieszczenia, zmierzając tam, gdzie udała się kapłanka w obdartej brudnej sukni. Giovanni ostrożnie ominął powaloną beczułkę, pilnując się, by nie podpalić wysypanego prochu.

-No to ja już nie wiem… Raz chceta walczyć, teraz nie… Nie idzie za wami, cholera, trafić.

-Zamknij się.

Usłyszawszy czyjąś reprymendę jedynie spuścił głowę i burknął pod nosem.

***

Przebrnęli kolejne plątaniny tuneli. Szlachcic cały czas powtarzał im, że wie gdzie zdążają i że nie mają powodów do obaw. Wszystkich jednakże nużyło to samo pytanie: Kiedy będzie czas na wypoczynek i jak zamierzają się wyspać w tej przykrej ciasnocie i niewygodzie? A jeśli mają wypoczywać, choć odrobinę się zdrzemnąć, to jak to uczynić, by umysł szukającej ich bestii nie złapał ich w pułapkę jak poprzedniego wieczora.

W końcu po dniu spędzonym na przeciągającym się marszu w trudnym terenie, zdecydowali się zdrzemnąć w ciasnym korytarzyku, kładąc się w nim jedna osoba za drugą, czuwając – ustawiając warty. Wingo profilaktycznie obsypał ściany węglowym pyłem i jakoś nikt nie wniósł sprzeciwu, choć wcześniej snujący się za chłopakiem obłok czerni, dostatecznie zdenerwował jego kompanów.

Sam Wingo zdecydował, że skoro i tak jest brudny i umorusany, spocony i generalnie nie nadaje się do życia, to złoży sobie głowę na swej węglowej poduszce, nie musząc się martwić o dodatkowe porcje brudu jakie z resztą ochoczo doń przywarły.

Wszyscy mieli cichą nadzieję, doprawdy niewielką, że – być może – to groźne stworzenie, ten Cień Szaraka wyjdzie na powierzchnię i przestanie ich ścigać.

Mieli taką nadzieję.

Choć z drugiej strony szczególnie Wojowniczce i szlachcicowi zachodniego pochodzenia towarzyszyło dziwne przeczucie, że bestia przy wszystkich swych umiejętnościach, oraz sprycie zrezygnowała z nich zbyt łatwo. Niemalże cały dzień nie czuli absolutnie żadnej jej ingerencji.

Nerze takie zachowanie przypominało coś co znała z wojskowych szkoleń. Kiedy na jednej z wypraw, w której służyła jako szeregowy piechur pod komendą swego mentora, walczyli z liczniejszymi oddziałami Deiruńczyków w plątaninie górskich kotlin całkiem niedaleko stąd, nękali przeciwnika krótkimi atakami, szybkimi wypadami – paląc mosty, niszcząc drogi do w jednych rejonach, zaś w innych zostawiając otwarte, wolne – dając wrogom ułudę bezpieczeństwa. Na rozstaju dwóch wąwozów robili wszystko by pchnąć przeciwnika do obrania z góry wyznaczonej trasy. Siły Deirunu w postaci jednej odizolowanej chorągwi jazdy, pułku piechoty i niedobitków tego co zostało z rezerwowych oddziałów łuczniczych – skierowały się w tereny na pozór bezpieczne.

Armia Quereala nie musiała słać za ludźmi zwiadu, dokładnie wiedzieli co zrobią przeciwnicy – wejdą w pułapkę.

Nie trzeba mieć cały czas oka na muchę, która jest zamknięta w słoju, by wiedzieć, że jeżeli otworzy się jej drogę ucieczki – ta prędzej czy później zeń skorzysta.

I teraz też nie czuła tego „oka” – tego tajemniczego dotyku, świadomości bycia obserwowanymi. I tu interpretacje mogą być dwie: Albo faktycznie Cień Szaraka zrezygnował z zamiaru dorwania ich…

Albo chce by tak myśleli...

Cały czas zmierzali pewną i bezpieczną drogą. Tylko dokąd? Nikt prócz Giovanniego terenu nie znał – to on wiódł ich przez nieznane i w nieznane. Już przedtem nabrała podejrzeń w stosunku do tego mężczyzny, teraz miała ich jeszcze więcej.

Choć z drugiej strony… miał tyle sposobności by ich zabić i dać stworowi to, czego pożądał – ich trupy. Ich śmierć była dla stworzenia ważna nie tylko z racji możliwej do pozyskania nowej wiedzy, ale przede wszystkim z racji jego bezpieczeństwa. Potrafili przeciwdziałać jego urokom, potrafili się przed nim bronić węglem, wykorzystywać jego słabe punkty – stąd istota zapewne wywnioskowała, że banda intruzów poprawnie zdiagnozowała „dziwny przypadek” stojący za wydarzeniami w tych częściach lasów. Skoro wiedzieli czym bestia jest, to jeśli uda im się zbiec – na pewno powiadomią kogoś, kto będzie sobie w stanie poradzić z lasami, powiadomią strażników, którzy mogą wszak spalić las – zaczadzić stwora węglem, czy pozbawić go ofiar.

A stworzenie chciało żyć, zdobywać i rozwijać się. – Uśmiercenie intruzów było zatem priorytetem jego przetrwania.

Bestia na pewno nie ryzykowałaby starcia z nimi, nawet jeśli Giovanni byłby pod jej wpływem i mógł wszystkich wydać. Coś co myśli na tyle trzeźwo by znać wartość swej egzystencji - nie ryzykuje.

Nie chciała iść spać – raczej przez dyskomfort, że musi polegać na zmysłach innych, szczególnie Sindeyi, oraz podejrzanego pana Gacciano, którym najzwyklej w świecie nie ufała.

Tak czy inaczej i do niej przemówił rozsądek – niewypoczęta spowolni tylko ich marsz i będzie miała mniej sił by stawić opór przyszłym przeszkodom.

Przy wartach podzielili się na dwie zmiany: Nera i Wingo, oraz Giovanni i Baflin.

Teraz jej czas na wypoczynek – na sen, do którego z trudem się przekonała.

W mrocznym wąskim korytarzyku umieściła swą głowę na złożonym w pół ramieniu, dla miękkości okrytym materiałem kaptura. Odrobinę dalej leżała jej „kuzynka”, której jak widać dyskomfort w postaci twardych i wilgotnych ścian nie przeszkadzał – choć z drugiej strony spędzając tyle godzin na prawie bezustannym marszu, nic dziwnego, że z razu położyła się i usnęła. Choć ubiór kapłanki był straszliwie przesiąknięty wodą, wapieniem, oraz potem wojowniczka i tak wyczuwała ohydną woń dawno użytych pachnideł i olejków, jaki snując się w gąszczu reszty zapachów wpełzał do jej smukłego wąskiego nosa.

Sine wargi zadrżały gdy przeklęła cicho nim w końcu wprawiła się w płytki odpoczynek cały czas nasłuchując czy ktoś – a konkretnie Giovanni – nie kombinuje na uboczu jakby ich tu wyprowadzić w pole.

Był z nim krasnolud – o dziwo jakoś tylko ze strony Winga i jego kompana nie czuła zagrożenia.

Jeden był niegroźnym i przydatnym fajtłapą. Drugi niezwykle prostym i za razem szczerym wojownikiem. Lepiej by to on miał na oku Giovanniego.

Odetchnęła cicho gdy chuderlak zdmuchnął płomień w latarence, a ciasny korytarz zalała ciemność.

***

Arcykapłanka dumnie unosiła głowę pozwalając by wiatr wiejący z zachodu rozwiał jej włosy. Szarość wczesnego poranka zlewała się z nastrojami obozowiczów – byli zdruzgotani przeszłymi wydarzeniami, a w dodatku nie dawano im chwili wytchnienia. Galja stojąca teraz na skromnym drewnianym podeście, wydała poprzedniego dnia rozkaz do wymarszu o świcie. Chłód, rosa, niewyspanie wespół z przeciąganiem i długimi ziewnięciami okryły zgromadzonych.

Spoglądała w dół zbocza stojąc przy dziwacznej konstrukcji, którą jeden z kapitanów skonstruował wraz ze swymi podkomendnymi. Uchodźcy zebrali się wokół miejsca zajętego przez groty i kapłanki, obserwując krzątających się oficjeli. Elfich kolonistów było tylu, że zwątpiła czy większość usłyszy co ma do przekazania. Miała jednak nadzieję, że to co nastąpi po jej słowach, rozbudzi cywilów na tyle by czym prędzej podzielili się jej przemową z braćmi i siostrami.

Słońce pewnie jeszcze nie wstało, choć z winy gór i tak go nie zobaczą przez długą cześć poranka.

Gdy stąd odejdą polana dotąd obrośnięta przez mrowie na wpół-śpiących sylwetek zostanie ogromną wydeptaną plamą u podnóża gór. Już przestępowali z nogi na nogę depcząc trawę, choć nie wiele minęło czasu odkąd wypełzli ze śpiworów.

Między Galją stojącą na skromnym podeście w prostym podróżnym stroju, a masami obserwujących ją głów stał kordon Złotych Grotów.

Z początku chciała włożyć białą suknię kapłanki, specjalnie – by nadać swym słowom bardziej formalnego tonu. Niepotrzebnie straciłaby tylko czas na późniejszym przebieraniu się, dlatego wolała przyodziać strój podróżny: proste spodnie, wytrzymałe skórzane buty, ciepłą kurtę. Wszystko okryła białą peleryną narzuconą na plecy. Dzięki niej osiągnęła pożądany efekt – wierni bracia i siostry wpatrywali się w nią jak w obrazek, jakby stała tam w najlepszej z ceremonialnych sukien ze swej kolekcji.

Tuż obok stanowiska Arcykapłanki ustawiono drewnianą konstrukcję. Prosta prostokątna rama z grubych bel ustawiona na specjalnych wspornikach utrzymujących ją blisko dwa metry nad ziemią. Ramę pochylono, tak by stała równolegle do górskiego stoku – pozwalając tym samym obserwatorom ujrzeć to co niedługo znajdzie się wewnątrz konstrukcji.

Przy każdej z krawędzi zamontowano mocny kołowrót, oraz linę z pętlą zwisającą do wnętrza ramy. Drugi koniec każdej z czterech lin przymocowano do zestawu czterech beczek. Beczki ustawiono na specjalnych zapadniach, tak by po ich zwolnieniu beczki spadły ciągnąc za sobą liny. Pojemniki obciążono czym tylko się dało: kamieniami, złomem, choć najczęściej zwykłą czarną ziemią dodatkowo zalaną wodą.

Przy każdej z zapadni stał żołnierz pilnujący blokady.

Galja przez chwilę starała się nie myśleć o tym co ma się wydarzyć. Nie mieli koni zatem każdy musiał wziąć tylko to co najlżejsze i najpotrzebniejsze. Spojrzała na swój namiot, który zostanie tu wraz z jej rzeczami – ze wszystkim tym czego nie zdoła zabrać. Oczami wyobraźni widziała ludzkie łapy rwące drogie materiały, żółte zęby sprawdzające prawdziwość złotych brosz, starych monet i posążków.

Potarła dłonie by je rozgrzać. Poranek bardzo chłodny, jakby dopasowany do ponurego nastroju.

Spoglądała przez chwilę gdzieś w stronę kęp okolicznych traw, zarośli, oraz otaczających obozowisko skarłowaciałych drzewek.

Z plątaniny targanych zimnym wiatrem maleńkich krzaków wynurzyła się para pokrytych szarym meszkiem zajęczych słuchów. Te nakierowały się na kilka ognisk hałasu bijącego z gęstych mas zebranych obozowiczów, by w końcu wysunąć się wyżej wraz z głową zająca bezustannie żującego skubnięte listki traw zwilżonych rosą. Różowawy nos zająca podskakiwał wesoło, jakby ten węszył czy w pobliżu nie czai się żaden drapieżnik. Obracał łebkiem celując w elfią społeczność dużymi ciemnymi ślepkami.

Gdy stanął dumnie na skokach prostując puchatą sylwetkę, przednie łapki zawisły na jego białym brzuchu. Górskie zające znane były ze swej niemalże zuchwałej dzielności, nie strachając się bliskości człekokształtnych, dlatego często odwiedzały obóz w ostatnich dniach kradnąc z pozoru niepotrzebne rzeczy – kawałki materiałów, drewna i tym podobne. Nadchodził ich okres lęgowy, późniejszy niż u innych zwierząt, i dlatego samice poszukiwały miękkiego surowca na wyściółkę jamy dla młodych. Zazwyczaj wyrywały futro z brzucha, lecz skoro wokół kręciły się elfy zające nie zawahały się skorzystać z zostawianych śmieci.

Od czasu do czasu Galja widywała swoje kapłanki karmiące te pocieszne szaraki jakimiś warzywami, czy kwiatkami. Rzadko który jadł im z ręki, choć i takie się znalazły. Osadnicy trudzili się by jakiegoś złapać na obiad – mimo swej odwagi, górskie zające wiedziały gdzie leży granica i choć kręciły się wokół obozu, to były zbyt cwane by wpaść w sidła. Nie dawały się pogłaskać i uciekały gdy tylko ktoś wykonał zbyt nagły ruch.

Teraz szary zając o białym brzuszku i kilku białych cętkach na grzbiecie wyszedł na żer, by posilić się o tej bezpiecznej porze. Z rana ochoczo zajadał się świeżymi listkami pokrytymi kroplami rosy – zaspokajając za razem głód i pragnienie.

Żołnierze stanęli w równych szeregach gdy zjawił się Dyktator, za którym wleczono biedaka w samej płóciennej długiej koszuli. W zakrwawionych ustach zatknięto mu knebel – raczej by powstrzymać krwotok po wycięciu języka, niż by powstrzymać go przed wykrzyczeniem niewygodnych dla reszty słów.

Gdy koloniści spostrzegli wleczonego długowłosego blondyna – jako więźnia - od razu pojęli do czego będzie służyć konstrukcja, przed którą ich zgromadzono, jaki rodzaj egzekucji zamierzają wykonać oficjele, oraz za co wymierza się taką karę.

Na myśl o zdradzie większą część zgromadzonych ogarnęła zaduma, poruszenie, a już na pewno zalała cisza. Dalej roznosiły się szumy głosów niosących świeżo zrodzone plotki. Zapewne większość pomyślała, że skoro wyznaczono karę śmierci za zdradę żołnierską, to ten niegodziwiec musi być pewnego rodzaju kolaborantem współpracującym z ludźmi. Nie wielu przyszło do głowy, że to po prostu nieszczęśnik co zdecydował, że postanowi walczyć u boku elfie szlachty broniąc stolicy.

Dlatego między innymi wycięto mu język – by nie był w stanie wyrzucić z siebie niewygodnych obelg. Skoro chciał umrzeć w obronie tego w co wierzył, to chyba powinien mieć do tego prawo? – takie pytanie nie mogło nieść się w plotkach.

Egzekucja powinna być krótka, znacząca, formalna, bez żadnych ceregieli. Powinna przypomnieć zebranym, że działają jako jeden organizm kierujący się wspólnymi zasadami – każde od nich odstępstwo to w tak trudnych czasach jak obecne – choroba kończąca się pewną śmiercią. Jest prawo, obowiązek, powinność – przysięgnięcie, że będzie się żyć wobec nich jest święte… a Złote Groty takie przysięgi składały.

Młody elf prowadzony przez żołnierzy potykał się co jakiś czas. Uprzednio został okaleczony i pobity z praktycznych powodów – by tuż przed egzekucją nie wierzgał i nie miał sił by stawiać opór czy wyrywać się.

Wprowadzono go pod konstrukcję i w kilka chwil zawiązano mu węzły na nadgarstkach. Liny naprężono, a jego ramiona rozpostarły się między krawędziami wytrzymałej ramy.

Nie miał siły walczyć, był zbyt wyczerpany – pragnął by wszystko skończyło się jak najszybciej.

Uniesiono jego nogi. Kostki nieszczęśnika także przyozdobiły pętle rozpinając go między krawędziami ramy aż jęknął gdy żołnierze ciągnęli za liny.

Ostatnią pętlę założono na jego szyję – była druciana , przyczepiona do ramy na stałe, nie do żadnego z zestawów beczek.

Koloniści widząc to niemalże oniemieli w bezruchu, bez emocji, nie znając występku mężczyzny, ani mu nie współczuli, ani go nienawidzili. Jak zwierzęta wpatrywali się w naprężone ciało i wykrzywioną z bólu twarz. Jasne włosy skleiła krew, podobnie jak i prostą odzież. Odarto go ze zbroi, godności, prawa do obrony.

W świetle ustanowionych zasad był zdrajcą.

Galja skłoniła się witając Dyktatora, który nadal patrzył na nią w ten wrogi sposób, w jaki pożegnał ją zeszłej nocy. Zeszła z podestu teatralnie okazując szacunek generałowi.

Yallo Loimana zajął jej miejsce na podeście uciszając resztę zebranych uniesieniem dłoni.

Stanęła z boku nie chcąc spoglądać na egzekucję. Całość miała odbyć się bez przemów, bez sztucznej gadaniny o plamieniu honoru, o obowiązkach, o posłuszeństwie, o elfie chwale – jakby dla tych wygłodzonych, zastraszonych kilku tysięcy miało to jakiekolwiek znaczenie. Trzeba było symbolu – czystego, formalnego pokazu lojalności wobec wspólnych zasad. Co najważniejsze, nie należało dać im powodu, by podejrzewali czy to Galję, czy Dyktatora o osobiste pobudki, o emocjonalne zaangażowanie. Jej podwładni mieli sobie pomyśleć, że ten mężczyzna zostaje skazany za to, że złamał regułę służącą ich bezpieczeństwu, a nie dlatego, że postanowił się przyłączyć do jej wroga – reprezentanta kolonialnej opozycji.

Dyktator w zwykłej żołnierskiej skórzanej zbroi zmierzył zebranych chłodnym wzrokiem, rozwinął zwój z zapisanymi imieniem, nazwiskiem mężczyzny, oraz informacjami dotyczącymi wykroczenia.

Nabrał powietrza w płuca.

Młody elf jęczał i skamlał czując jak cienki drut wrzyna się w szyję.

-Meallan Muaro, syn Blaira. – Przeczytał Dyktator najbardziej formalnym tonem jaki potrafił z siebie wykrzesać. – Za złamanie drugiego paragrafu Kodeksu Arbitrów, to jest zdradę poprzez wypowiedzenie posłuszeństwa przełożonym będącym reprezentantami suwerennej wspólnoty obywatelskiej Kolonii w sytuacji kryzysowej, za opuszczenie wyznaczonego stanowiska, oraz podjętych postanowień, za złamanie ślubów złożonych przed kapłankami, obywatelami, prezydium generalskim, panią lasów, skazany zostaje na śmierć przez rozczłonkowanie.

Gdy skończył odwrócił głowę w kierunku swych żołnierzy czekających przy konstrukcji z wpiętym weń nieszczęśnikiem.

Lud milczał… Spoglądali to raz na wodza, to na skazańca. Większość z kolonistów już się spakowała, czekali tylko na rozkaz do wymarszu. Namioty, śpiwory, garnki i patelnie – wszystko na plecach. Ubrani byli w to co akurat wygodne w podróży choć znalazły się osoby w bardziej wyszukanych strojach. Ci wyższego pochodzenia – często wlokący ze sobą sługi – pragnęli za wszelką cenę zachować pozór pozycji jaką kiedyś piastowali, lub po prostu nie mieli się w co przebrać, uchodząc z domostw w tym co mieli na sobie.

Dyktator uniósł dłoń obserwowaną przez tysiące oczu.

Żołnierze wyciągnęli swe miecze układając je przy ramionach nieszczęśnika oraz przy jego pachwinach.

Nacięli skórę oraz mięśnie, głęboko – aż do kości, tak by to na stawach skazańca spoczął ciężar naprężenia.

Szarak obserwujący zajście z niedalekich zarośli czmychnął co sił, gdy donośny ryk pełen bólu przedarł się przez knebel!

Mężczyzna odrzucił głowę w tył, a jego ciało przeszyły dreszcze! Drżał, kręcił się, jęczał próbując wykrzesać błagalną prośbę o skrócenie męki – nic z tego.

Ziemia szybko wchłonęła krew, przesiąkła nią…

Długouche postacie wzdychały zabierając dzieci byle dalej od okropnego widoku, zakrywając im oczy. Kilka kobiet jęknęło, ktoś pisnął ze strachu, a może z obrzydzenia. Większość mężczyzn patrzyło z odrazą, inni w szoku nie mogąc pojąć jak ktoś mógł zdradzić – szczególnie zważając na to co się działo w ostatnich tygodniach. Część mężczyzn spoglądało nienawistnie – jeśli zdradził, a wszakże reguły były jasne i czytelne - to na los swój zasłużył.

Yallo Loimana groźnie zmarszczył brwi i machnął dłonią.

Żołnierze stojący przy zapadniach pociągnęli za dźwignie, pozwalając by cztery zestawy obładowanych ciężarami beczek szarpnęły za liny.

Chrupnęły kości… korpus zawisł na drucie w czerwonej chmurze – na krótką chwilę.

Stalowa „nić” przeszła przez miękką szyję jak przez masło.

Korpus wraz z głową plusną w kałużę krwi… ręce i nogi zwisał na linach huśtając bezwładnie, brocząc posoką.

Już po wszystkim.

Kilka osób rozpłakało się w tłumie. Czuli się zrezygnowani – tacy bezsilni, osaczeni przez czasy, w których ich krajanie zdradzają, a przecież tak niewielu zostało. Zaledwie kilka tysięcy z dumnej niegdyś kolonii.

-Z tego miejsca – wznowił Dyktator kładąc dłoń na rękojeści miecza – oświadczam, że każdorazowa odmowa wykonania rozkazu naczelnych władz kolonii, lub zejście z posterunku spotka się z podobną surowością.

Wszyscy milczeli jak zaklęci. Wpatrywali się w dyktatora oraz jego gotowych do działania żołnierzy.

-To wszystko – stanowczy głos mężczyzny niósł się przez polanę – na krew, słońce i raj złoty, czynić nam przystaje dla wspólnego dobra, oraz bezpieczeństwa… naszej społeczności.

Arcykapłanka uśmiechnęła się do siebie i postawiła stopę na schodku, chcąc zająć miejsce tak szybko jak tylko Dyktator skończy, by dorzucić swoje słowa i wzmóc efekt wystąpienia generała.

-I dla wspólnego dobra – dodał Yallo rzucając jej krótkie spojrzenie przez ramię – rozkazuję aresztować Galję Mjatar, umieszczając ją pod dozorem magistratorskim.

Skinął głową na swoich żołnierzy, a ci bezzwłoczne podbiegli do zszokowanej Arcykapłanki, która najwyraźniej tego nie przewidziała. Zastygła w bezruchu z szeroko rozwartymi oczyma i lekko rozchylonymi wargami.

Żołnierze pamiętali o jej pozycji, okazując jej tyle szacunku ile mogli. Chwycili ją za ramiona, delikatnie – raczej by przypomnieć, że jest aresztowana, nie zaś targać nią dla pokazu. Spojrzała w oczy jednego z grotów… nie wydawała się tak poważna i upiornie władcza, szczególnie, że jej młoda twarz zalana grymasem szoku, wyglądała bardziej na niewinną i naiwną.

Wciąż nie rozumiała co się dzieje.

Czwórka żołnierzy odprowadziła ją grzecznie ku kolumnie grotów czekającej odrobinę dalej.

Jej kapłanki będące świadkami całego zajścia, nie wiedziały jak zareagować. Z początku pragnęły napomnieć groty, lub samego Dyktatora – lecz w tej samej chwili zdawały sobie sprawę, że przecież Galja była personą wymuszającą na grotach posłuszeństwo.

Szmery i szepty niosły się przez zgromadzone masy – informacje przekazywane od ucha do ucha wzbudziły niemałe kontrowersje oraz strach.

Nikt nie śmiał podnieść ręki na Galję… nikt… nigdy…

On co prawda nie podniósł, ale żeby aresztować arcykapłankę? Osobę niemal świętą?

Tłum wzburzył się zajściem. Kilka gniewnych okrzyków poszybowało w kierunku mężczyzny na podeście, ten zaś spojrzał na ludzi gniewnie rubinowymi oczami. Kapłanki pomagające ludowi, rozpuszczone w tysiącach cywili podjudzały do działania niewygodnymi komentarzami karygodnego zachowania Dyktatora. Pytały: Jak tak można? Co się z nim stało? Cóż go opętało?

Ich bracia i siostry wspierały młode damy na duchu, całując dłonie, dodając otuchy.

-Jak śmiesz? – spytała któraś z kobiet.

Dyktator złowrogo skrzyżował ramiona na piersi.

-Batalion! – Krzyknął, a mężczyźni za jego plecami ustawili się w równą ławę.

Żołnierze dobyli łuków, nasadzili strzały na cięciwy i złowrogo unieśli łuki mierząc w niebiosa.

Przed Dyktatorem także zaroiło się od wojska. Ci wyciągnęli miecze mierząc nimi w pierwszą linię ich własnych długouchych krajan.

Tłum – choć liczył sobie tysiące – nagle ucichł. To nie przelewki, mierzono do nich z broni.

-Według osiemnastego paragrafu Kodeksu Arbitrów, w sytuacjach kryzysowych na ustawowo określony termin, prezydium kapłanek desygnuje Dyktatora, któremu oddawana jest pełnia władz nad koloniami. – Oświadczył stanowczo. - Ktoś chce wnieść sprzeciw w stosunku do powszechnie obowiązującego prawa?

Milczeli. Milczeli jak zaklęci.

-Idziemy w stronę Juanan. Tam kobiety, dzieci oraz niezdolni do walki zostaną osadzeni na pokładach okrętów i oddelegowani do ojczyzny. Kolonie będą ewakuowane, a to znaczy, że instytucja kapłanek traci zarówno swoją pozycję jak i przewidzianą prawnie władzę. W chwili wejścia na pokład – każdy z was przestaje być obywatelem Kolonii, a na powrót staje się obywatelem Złotego Imperium. Albo się podporządkujecie i pójdziecie z nami po dobroci, albo… - Westchnął wskazując na lasy, na południe w stronę Deirunu. – Droga wolna.

Nie musiał już nic dodawać.

***