Klip

piątek, 24 sierpnia 2007

Rozdział I - Kontrtautologia cz.2

***

Wewnątrz świątynna jaskinia prezentowała się nadzwyczaj przytulnie, biorąc pod uwagę naturę obecnych gości. Liczne rzeźby czczonej w tym rejonie Kedebry, bogini łowów, przypominały kapłanki Elebriana, boga podziemi. Wojownicy czuli się tu niemal jak w domu. W niektórych miejscach chodniczek ciągnący się przez całą grotę otoczony był stalagnatami przypominającymi kły szczerbatego smoka lub pokraczne kolumienki wspierające ciężki wapienny strop. I do tego miła woń wilgotnych skał, wody wapiennej, ach... Aż szkoda wychodzić do tego zielska na zewnątrz.

Tylko po co te pstrokate malowidła na ścianach?

Grupka żołnierzy z głównodowodzącą na czele wspięła się o kilka kondygnacji wyżej, spacerując wąskimi galeryjkami obrobionymi przez rzeźbiarskie dłuta. Gdy przemierzali korytarze ich lica owiewał chłodny wiatr przemykający plątaniną mrocznych szczelin i rozpadlisk. Podmuchy mrozu miotały skaczącymi na pochodniach płomieniami, które rzucały na szare ściany przytłumione pomarańczowe światło.

Przebrnęli przez ogromną wydłubaną w skale halę sakralną z owalnym paleniskiem w centrum. Pod jedną ze ścian stał szeroki ołtarzyk z ułożonym nań zestawem sakralnych noży. Ku uciesze gości znalazł się także mniejszy ołtarz Elebriana, któremu tutejsi mieszkańcy, z czystego szacunku, składali pomniejsze ofiary.

Tu i tam chaotycznie rozmieszczone pochodnie dostarczały wystarczającego oświetlenia. Wytworne naścienne malowidła przedstawiały leśny krajobraz podczas każdej z pór roku panujących w Dolfe. Wszystkie sceny przesycone zabawą, miłością, szczęściem... i temu podobnymi bzdurami.

Długoucha kobieta zastanawiała się nad sensem pomocy tym bezradnym tchórzom.

Nic dziwnego, że ich wojenne rzemiosło jest tak daleko w tyle. Cały rok biesiad i hedonistycznych uniesień, a jak do drzwi puka wróg to potrafią jedynie powoływać się na sojusze i prosić o pomoc plemiona cienia.

Wokół ofiarnego paleniska sześć kamiennych tronów oraz kolista kolumnada podpierająca skalny strop. Niektóre z siedzisk powalone, inne obłupane. Na błękitno-białej posadzce pełno szmatek, kawałków skór, połamanych strzał, lub zwiniętych w trąbkę grotów.

Strzelali do kamieni, czy co?

-Tędy proszę. – Jeden z zamaskowanych wojów wskazał mniejszy korytarzyk odchodzący od głównej hali.

Ruszyli w tamtym kierunku schodząc kilka metrów w dół po wyślizganych gładkich kamiennych schodach.

No... Wreszcie jakaś porządna zasadzka na miarę ich możliwości.

Kobieta westchnęła masując oberwane ucho.

Kilkanaście stóp dalej w głębi korytarza, przy solidnych drewnianych drzwiach obitych metalem stało czterech gawędzących ze sobą wojowników. Jeden pukał delikatnie do masywnych wrót.

Dowódcy podeszli do grupki, która odsunęła się w kąt przyklękając na jedno kolano.

Ciemnowłosa liderka stanęła przy drzwiach patrząc pytająco po zebranych.

-Tam jest dziecko, moja pani... – Odpowiedział jeden z żołnierzy. - Mała dziewczynka...

-Kiedy przeszukiwaliśmy świątynię zobaczyliśmy ją i chcieliśmy złapać, ale uciekła i zamknęła się w tej komnacie... – Podjął inny. – Chcieliśmy ją wywabić, ale nie odpowiada.

-Posłaliśmy po panią.

-Dobrze... – Skwitowała głównodowodząca. – Telerionie.

Smukły wojownik o gładkich czarnych włosach podszedł do drzwi i wyciągnął z sakwy przy czarnym skórzanym pasie małe srebrne pudełeczko.

Pociągnął za miniaturowe kółko przyczepione do cieniutkiej błyszczącej niteczki, która wysunęła się z metalowego opakowania. Przewinął nić nad dolnym zawiasem i chwycił mocniej za jej końce.

Szarpnął nicią.

Świst!

Zawias rozcięty... Żelazna tuleja opadła na ziemię grzechocząc. Drzwi osunęły się nieznacznie skrzypiąc od naporu na górny zawias.

-Odsuńcie się. – Rzekł do zebranych wojownik biorący się za drugi zawias.

Oplótł cienką nić wokół metalowego cylindra wmontowanego w górną część masywnych wrót.

Świst!

Drzwi gruchnęły z łoskotem o marmurową posadzkę!

Z wewnątrz dobiegł ich cichy dźwięk klekotania ząbków dziecka.

Telerion odebrał od jednego z żołnierzy płonącą pochodnię i wkroczył do środka podpalając knot lampionu wiszącego na haku pod sufitem.

Za nim weszła kobieta o jasnej cerze i długich czarnych włosach spiętych w falistą kitę. Skóra obojga była czysta śnieżnobiała i lekko lśniąca. Seledynowe oczy wycelowały w zwalisko mebli w koncie komnaty, która najwyraźniej służyła jako pewnego rodzaju składzik.

W zaimprowizowanym schronieniu z powywalanych krzeseł, taboretów, skrzynek i rozchełstanych koców leżała skulona na twardej podłodze długowłosa dziewczynka, trzęsąc się z zimna i ze strachu.

Długie jasne falowane włosy ubrudziły się od kurzu pokrywającego stare meble. Postrzępiona amarantowa sukienka także oblepiona szarym pyłem. Tuliła zaczerwienione rączki do buzi modląc się żeby te dwie wielkie postacie jakie nad nią stały zostawiły ją w spokoju.

Jeden z wysokich smukłych kształtów przykucnął wyciągając rękę.

-Choć mała, nic ci nie grozi... - Szepnął miły męski głos długowłosego z pociągłą blizną na policzku. – Jesteś głodna?

Mężczyzna wyjął zza pasa impregnowany pakunek. Rozwiązał go na jej oczach i powoli wyciągnął gruby twardy słodzony wafel.

Dziewczynka obserwowała błyszczące seledynowe oczy mężczyzny o przyjaznych łagodnych rysach twarzy.

Mała odgarnęła włosy z buzi drżącą rączką odsłaniając spiczaste ucho. Odwróciła o drobinę głowę uspokojona głosem mężczyzny w czarnym kombinezonie z peleryną na plecach. Powoli i ostrożnie wyciągał w jej kierunku rękę ze smakołykiem.

Nagle dziecko pisnęło i cofnęło się jak oparzone próbując zakryć głowę ramionami.

Wysoki wojownik sapnął ciężko i opuścił ręce.

-Tego nie było na szkoleniu, co Telerionie? – Spytała kobieta stojąca po jego lewicy podśmiewając się cicho pod nosem.

Elf powstał i odstąpił o kilka kroków wąchając smakołyk.

-Nie wiem co z nią... Mój syn skacze z radości kiedy przynoszę mu żołnierski prowiant.

Wojownicy w pelerynach przyglądali się wszystkiemu z korytarza szepcąc między sobą i uśmiechając się serdecznie do przełożonych.

Przywódczyni uklęknęła przed dziewczynką uśmiechając się do niej uprzejmie.

-Hej maleńka, jak ci na imię? – Spytała tak miłym i łagodnym głosem, że obserwatorów aż zamurowało. – Ja jestem Nera... Nie musisz się mnie bać.

Kobieta powoli wyciągnęła do niej dłonie.

-Choć, poszukamy twojej mamy... – Uśmiechnęła się do małej, która spojrzała na nią załzawionymi oczyma.

Nera byłaby bardzo piękna gdyby nie liczyć zerwanego ucha, metalowej wstawki w żuchwie, licznych blizn na szyi oraz straszliwego ubioru, który wprost przerażał jasnowłosą dziewczynkę.

-Choć, do mnie... Nikt ci nie zrobi krzywdy... Chcesz do mamy? Poszukamy jej razem, dobrze?

Dziecko wstało odgarniając z nóg brudny szary worek, którym okrywało się jak kocykiem. Powoli wstała do klęczącej uśmiechającej się przyjaźnie kobiety. Była za razem groźna i sympatyczna. Ostre cienkie łuki nad seledynowymi oczami straszyły małą obserwatorkę, podczas gdy uśmiechnięte ciemne usta uspokajały i odpędzały strach.

Nagle mała rzuciła się biegiem w objęcia kobiety o kredowobiałej cerze i zakleszczyła ramionka na jej plecach. Wojowniczka przez chwilę podzieliła jej przerażenie czując panicznie szybko walące serce oraz zimne rozdygotane rączki. Objęła ją ciepło, głaszcząc po głowie, ale mała nie chciała puścić. Dziecko wzmocniło uścisk bojąc się, że kobieta odejdzie... Odejdzie, a ona znów zostanie sama. Nie chciała zostawać sama.

Ciemne brązowe oczka dziewczynki drżały wypatrując czegoś podejrzanego, jakiegoś cienia, ruchu. Jej ząbki stukały o siebie.

Wojowniczka wstała szepcąc do wydłużonego ucha małej uspokajające słowa. Dziewczynka trzymała się tak mocno, że ciemnowłosa mogłaby ją puścić, a ona nadal trwała by na miejscu jak przyklejona.

Cisza... Zebrani patrzyli po sobie.

Myśl o wydarzeniach, które mogły tak bardzo przerazić to dziecko mroziła krew w żyłach.

Nera chwyciła za róg peleryny i owinęła nią małą upewniając się, że jest jej dostatecznie ciepło.

-Jak to możliwe, że tylko dziecko przeżyło? – Spytał się żołnierz pocierając zabliźniony policzek.

-Dorosły pewnie by uciekał gdzieś w głębiny jaskini... – Przełożona udzieliła mu odpowiedzi. – A ona mogła się zaszyć w jakieś szczelinie gdzie nikt jej nie zauważył i nie sięgnął... Poza tym nie dorwała jej ta „mgła”, to wiemy na pewno. Jaskinie świątynne przewiewa wiatr wiejący z drugiego końca kilka mil dalej, na północ stąd.

Pocałowała małą w głowę i tuląc do siebie wyszła na wydłubany w skale korytarz.

-To co... Powiesz mi jak masz na imię? – Pytała szeptem dziewczynkę, która nie zwalniała żelaznego uścisku. Aż dziw, że w tak małym dziecku tyle siły.

Mała nie odpowiadała. Tępym wzrokiem szukała czegoś w ciemności korytarza.

Wojownicy zebrali spod ścian łuki, podążając za wojowniczką do głównego holu. Ta usiadła na jednym ze zniszczonych kamiennych tronów szczelniej otulając dziecko peleryną. Czuła zimne plecy dziewczynki wyziębionej od leżenia na kamiennej posadzce. Zaczęła je masować by zrobiło jej się cieplej.

Uścisk drobnych rączek ustąpił odrobinę. Dziewczynka odsunęła głowę od piersi kobiety zamkniętej w obcisłym czarnym kombinezonie. Z pewnością czuła się bezpieczniej, ale przede wszystkim przeszkadzały jej stalowe klamry twardego odzienia elfiej damy uwierające w policzek.

-Co znaleźliście? – Przywódczyni spytała żołnierzy.

-Nie wiele... – Zaczął jeden. - Głównie ofiarny chleb, woreczki z ziołami, amfory z olejami i winem... Warzywa też.

-Tutejsi to chyba wegetarianie... – Podjął drugi z grupy.

-Nie, to nie wegetarianie. – Sprostował oficer bez kaptura na głowie drapiąc się po zranionym policzku. – Żywią się dziczyzną, choć większość upolowanej zwierzyny spalają w ofierze.

Jeden z żołnierzy zaśmiał się cicho pod nosem poprawiając naciągnięcie rękawicy.

-Proszę wybaczyć tą uwagę, ale ich myśliwi to chyba same nieroby.

Kobieta siedząca na jednym z tronów pogłaskała małą po główce i sama uśmiechnęła się pod nosem.

-To prawda Fimelianie. – Zaśmiała się cicho patrząc w ciemnobrązowe zaszklone oczy dziewczynki trzymanej na kolanach. – Vomir arra golte astr’akkar en szarari’he. [Oni wszyscy to banda próżniaków i dzieciorobów.]

Telerion szepnął coś do jednego z zebranych, a ten ruszył w kierunku wyjścia. Sam podszedł bliżej przełożonej i kucając przy siedzisku pogłaskał małą po gęstych włosach tym samym ściągając na siebie jej uwagę.

Pokazał jej wafla po czym odgryzł kawałek. Dziecko obserwowało uważnie jak przystojny białoskóry pan z blizną na policzku żuje słodko pachnący przysmak.

-Chcesz? – Wysunął do niej dłoń.

Popatrzyła chwilę na podłużny twardy wafelek drżącymi oczyma, po czym zamaszystym ruchem rączki wyrwała go z dłoni wojownika w połowie okrytego ciemnofioletową peleryną. Natychmiast wtuliła się w obejmującą ją kobietę gryząc zdobycz.

-Rozkoszna mała... – Zaśmiał się mężczyzna. – Podobna do córki Falastesa, tyle, że te jasne włosy i ciemne oczy trochę jej nie pasują... Wygląda jak siwa i ślepa.

-Powinniśmy się już zbierać. – Rzekła wojowniczka. - Przed nami długa droga, a ja nie chcę robić tu zbyt długiego postoju. Zbierzcie prowiant ze świątyni i na zewnątrz.

Nera wstała trzymając dziewczynkę na rękach, gdy wojownicy ruszyli w głąb korytarzy niosąc rozkaz kolejnym podwykonawcom przeszukującym komnaty i ukryte spichlerze.

Obok niej stanął Telerion, uśmiechając się uprzejmie do spiczastouchego dziecka. Nagle jego twarz spoważniała i oboje wlepili badawcze spojrzenia seledynowych oczu w głębię mrocznego korytarza, z którego niedawno przyszli. Wiał zeń chłodny wiatr, ale w ciemności kryło się coś jeszcze.

Krzyk przeszył ich wrażliwe uszy! Przeraźliwie szaleńczy krzyk!

Z mroku wypadła umorusana kobieta w podartych szatach. Jej złote włosy opadały do pasa falując i skręcając się w chaotycznym trybie. W jej oczach malowała się furia...

Wrzeszczała opętańczo biegnąc na dwójkę wojowników z dzieckiem. Długa suknia plątała się pod nogami! W uniesionej wysoko dłoni, złoty ceremonialny sztylet.

Minęła kolumny otaczające palenisko, gdy w mgnieniu oka Telerion zagrodził jej drogę. Wykonała zamach nie przerywając szarży.

Mężczyzna chwycił jej nadgarstek i wywinął rękę wytrącając jednocześnie broń. Wszystkiemu przyglądała się mała dziewczynka robiąc wielkie oczy.

Kobieta gruchnęła twarzą o podłogę gdy wojownik szarpnął jej ramieniem.

-Nie! Mama! – Wydarła się mała i zaczęła wierzgać nóżkami, bijąc na oślep dłońmi. Wypuściła obgryziony wafelek, który spadł na podłogę.

Nera zniesmaczona postawiła ryczącą głośno dziewczynkę. Ta błyskawicznie dopadła nieprzytomnej leżącej na podłodze wyjąc i zawodząc. Z oczu płynęły jej łzy, kiwała się w przód i w tył tuląc głowę rannej.

-Mama! – Ryczała jak każde przerażone dziecko, zanurzając twarz w gęstych jasnych włosach.

Telerion odsunął się o dwa kroki czekając na rozkaz.

***

-Co z nią Deomerze?

Długouchy mężczyzna o białej cerze badał uważnie twarz kobiety usadzonej pod ścianą. Lewe szklane oko elfa mieniło się sztucznym odcieniem ciemniejszego seledynu. Na gardle rozłożysty tatuaż przedstawiający mistyczne mazy, węże i zygzaki. W ogoloną białą głowę wprawione kolczyki przypominające małe pierścionki, pomiędzy którymi rozciągnięto długi pasek czarnych włosów wypływający z okolic grzywki. Konstrukcja metalowych kółeczek prowadziła włosie przez całą głowę aż do szyi przybierając wężową formę. Końce długich uszu spięte za głową stalowym nitem.

Trzymał w dłoniach twarz nieprzytomnej. Rozwarł jej wargi kciukami przyglądając się zębom i wypatrując krwotoku.

Z rozłożonego obok plecaka wyciągnął mleczny kryształ wprawiony w ozdobną srebrną oprawkę. Chuchnął nań i potarł palcem, a ten rozbłysnął ostrym jasnym światłem.

Delikatnie otworzył powieki kobiety, świecąc kryształem to do jednego, to do drugiego oka. Pstryknął kilka razy palcami, koło ucha wolno oddychającej kobiety.

-Skóra zimna, poci się, źrenice w normie... – Mruknął mężczyzna do otaczających go wojowników chowając ekwipunek do plecaka. – Jest w szoku.

Obok kobiety siedziała dziewczynka ściskając jej rękę.

Deomer wyjął z kieszeni małą fiolkę pełną gęstego płynu z czarnymi grudkami węgla unoszącymi się na powierzchni. Odkorkował naczyńko i podstawił pod nos kobiety. Nie minęła chwila, a ta ocknęła się z transu mrugając oczami. Złapała się za obolałą głowę próbując okiełznać ból, który z każdą chwilą narastał od momentu przebudzenia.

-Mama! – Dziecko zaryczało znowu, rzucając się na kobietę i tuląc do jej brzucha.

-Może mówić? – Wojowniczka spytała kucającego przy niej podkomendnego. – Mam do niej kilka pytań.

-Lepiej dać jej trochę czasu. Powinna ochłonąć, poza tym obawiam się, że jest odrobinę odwodniona.

-Raport Deomerze.

-Znaleźliśmy około czternastu amfor soków, trochę owoców i głównie chleb waniliowy... Żadnego mięsa. – Wstający wojownik był wyraźnie zniesmaczony znaleziskiem. – Chłopcy mówią, że jak pani każe to zjedzą to draństwo, ale woleliby żreć ziemię.

-Niech każdy uzupełni racje czym może i pamiętajcie żeby nie tykać jedzenia śmierdzącego migdałami. Uzupełnijcie też zapas wody, jak nie znajdziecie czystego źródła to przepuśćcie soki przez jakiś materiał. Najwyżej będziemy pić to świństwo, a czystą ciecz zostawi się na opatrywanie ran. Zdejmij zwiadowców ze stanowisk i poślij ich na przód, zaraz ruszamy.

-Tak jest. – Skinął żołnierz o sztucznym oku, po czym ruszył biegiem w kierunku wyjścia.

Nera przyklękła obok kobiety o długich złotych włosach ściskającej swą głowę. Złapała ją za podbródek i ustawiła twarz na wprost.

-Spójrz na mnie. – Mruknęła zdecydowanym chłodnym głosem. – Spójrz na mnie!

Młoda elfia kapłanka przetarła oczy i wlepiła mętny wzrok w twarz białoskórej wojowniczki.

-Kto was zaatakował? Kiedy? Ilu przeżyło? Gdzie jest kapłanka Sindeya? Mów!

-Ja... – Plątała się lekko bełkocząc. – Ja... Cienie... Ludzkie twarze... Huk, mgła.

Nera opuściła głowę wzdychając ciężko. Wyjęła zza pleców swój bukłak i odkręciwszy korek chlusnęła młodej kapłance wodą w twarz.

Ta nagle oprzytomniała łapiąc za szyjkę skórzanego worka. Jęła pić łapczywie.

Wojowniczka wyrwała bukłak z jej ust i zakryła otwór dłonią.

-Czemu nas zaatakowałaś?

-Bo... Bo myślałam, że cienie wróciły... Myślałam, że chcecie zabrać moją córkę...

Nera pozwoliła jej wypić dwa kolejne łyki, po czym znów wyrwała skórzany worek z ust łapczywie pijącej.

-Co tu się stało? Mów.

-Pod koniec dnia... – Sapnęła ocierając spocone czoło wierzchem dłoni. – Wieczór... Wszyscy zeszli się do wioski na wieczerzę. Ziemia zadrżała, mgła pojawiła się tak nagle... Potem krzyki i cienie. Przybiegłam tu, szukać córki... Myśliwi dookoła. Przyszły cienie i zabrały wszystkich. Ja uciekłam... Cienie o ludzkich twarzach... Wielkie, nieruchome... Stały i zabijały jednym tknięciem! Mój mąż! – Zesztywniała jakby uderzył w nią piorun. – Halen! Gdzie jest Halen?! – Zaczęła miotać głową wypatrując bliskiego pomiędzy zebranymi osobami. – Wrócił?! Gdzie on jest?! Był przy bramie... Gdzie jest Halen?!

Wojowniczka zmrużyła brwi przypominając sobie złotowłosego uciekiniera o podobnym imieniu, na którego natknęli się po drodze do Lemalen.

-Spokojnie... – Złapała ją za ramiona. - Uspokój się! Spotkaliśmy twojego męża pół dnia drogi stąd, na wschód. Kręcone włosy, niebieskie oczy, miał naszyjnik z wilczych pazurów.

-To on! Halen! Co z nim?! Jest cały?

-Nie martw się, – poklepała ją po ramieniu, – zajęliśmy się nim.

-Chwała Kedebrze... – Odetchnęła z ulgą kobieta uśmiechając się do wojowniczki, po czym ucałowała jej dłoń. – Tak się o niego bałam... Kiedy go spotkam?

-Poszedł na wschód, w góry, do granicy, tam jest bezpiecznie. – Zaśmiała się uprzejmie.

-Dzięki ci, pani... Błagam o przebaczenie za mój wybryk, po prostu bałam się o córkę. – Przytuliła do siebie dziewczynkę siedzącą obok. –Jestem Fisun, młodsza kapłanka Kedebry.

-Nera Morite, - przedstawiła się białoskóra. – Czternasty szelaton piechoty lekkiej klanu Karmazynowej Gwiazdy. Mów co wiesz, może dzięki tobie uratujemy więcej osób...

-Mroczne elfy przyszły nam na ratunek... – Uśmiechnęła się przesłuchiwana patrząc rozmarzonymi oczyma w groźne oblicze głównodowodzącej oddziału. – Od kilku tygodni wysyłamy posłańców do innych leśnych wiosek i miast, ale nigdy nie wracali... Baliśmy się czy oby na pewno zostać. Niektórzy pouciekali w stronę Deirunu twierdząc, że mury ludzkich warowni obronią ich przed cieniami z mgły. Sama o tym myślałam... Kryzys nadszedł gdy straciliśmy kontakt z Ykkercast... Docierały do nas wieści poprzez wizje kapłanki Sindeyi, ale po pewnym czasie kapłanki z innych świątyń przestały się odzywać. Spodziewaliśmy się najgorszego... Potem ni stąd, ni zowąd zaatakowali nas.

-Kto?

-Cienie! Cienie z mgły, z migdałowej mgły. Mgła wyciekła z ziemi, a potem wyszły te wielkie chrzęszczące stwory i wypluły cienie. Cienie o ludzkich twarzach! Okropne wielkie widma, zabierały wszystko co żywe!

-Oddychałaś we mgle?

-Byłam w niej bardzo krótko... Ale i tak mnie zemdliło, potem ból głowy, rąk, nóg... Okropne uczucie, jakby całe moje ciało chciało umrzeć. Skryłam się w jaskini, bo tu zawsze wiatr znad wodospadów wieje.

-Co się stało z Sindeyą? Przeżyła?

-Nie wiem... Naprawdę nie wiem. Strażnik Mordehai może i przeżył, ale wątpię by kapłanka zdołała uciec. Sindeya posłała Mordehaia by ten ostrzegł paladynów w Deirunie... I chyba z listem do kogoś... Tylko pamiętam jak mu go wręczała zanim wbiegłam do groty szukać córki. – Podrapała się po czole odgarniając niesforne kosmyki włosów. - Mordehai zabrał ostatniego konia w wiosce, więc wątpię by Sindeya zdołała uciec dostatecznie szybko.

-Ale nie widziałaś jak ginie?

-Nie... Nie widziałam.

-I niema w okolicy nikogo kto mógłby to potwierdzić?

-Nie wiem... Przykro mi.

Nera powstała zaciskając pięści i mrużąc brwi. Obróciła się na pięcie i machnęła ręką ze zdenerwowania.

-Elebrus otomat! Dedeka int lostos fur mana kiraran! [Teraz musimy łazić za tą suką!]

Zebrani spojrzeli na przywódczynię klnącą w starym języku. Kapłanka zrozumiała jedynie popularne wśród mrocznych elfów przekleństwo wzywające boga podziemi do czynienia dosyć wstydliwej praktyki.

Nera spojrzała na Teleriona oraz pozostałych żołnierzy.

-Starszy legacie, za mną.

Ruszyła w kierunku wyjścia. Mężczyzna z blizną na policzku ruszył za nią znikając w odmętach ciemnego korytarza prowadzącego na plac w centrum wioski.

-Tak pani?

-Dam rozkaz do wymarszu, zanim wszyscy się zbiorą wy macie wrócić... I zabierzcie ten prowiant ze świątyni, który nadaje się do jedzenia

-Co z ocalałymi?

-Zabić obie.

Długouchy mężczyzna parsknął śmiechem.

-Ktoś mógłby pomyśleć, że mamy dziwne wyobrażenie o sojuszach i przymierzach.

-Nie będziemy ich za sobą taszczyć i karmić! Wiem, że nie nadążą biec za nami, a zostawić ich nie zostawię, bo wiedzą, że tu byliśmy i wiedzą gdzie zmierzamy. Gdyby wróciły te „cienie” mogłyby nas wydać. Żadnych świadków...

-Zrozumiałem. – Mężczyzna cofnął się i pospieszył z powrotem do głównej hali ceremonialnej, zostawiając przełożoną.

Podszedł do grupki wojowników otaczających matkę z córką siedzące na podłodze.

Żołnierze zrobili mu trochę miejsca. Oficer prześliznął się między nimi kucając przed kobietą i przyglądając się uważnie jej twarzy. Chwycił koniuszek peleryny i przetarł jej policzki, potem spojrzał na dziewczynkę, która ciągle była w stanie głębokiego szoku.

-Śliczną masz córkę Fisun, ile ma lat?

-Prawie jedenaście...

-Jedenaście... – Powtórzył cicho Telerion unosząc się na równe nogi. Uśmiechał się tak uprzejmie i serdecznie, że kapłanka poczuła się nadzwyczaj bezpiecznie w jego towarzystwie. - Surin ton forbe, babari nak’tu oma. Fesza se szarar. [Możecie się z nią zabawić, ale potem poderżnąć gardło. Ja biorę małą.]

-Dziękujemy, panie legacie. – Odpowiedziało kilku wojowników podnosząc zdezorientowaną kobietę za ramiona.

-Tylko nie za długo. Spieszcie się w miarę możliwości.

Telerion uklęknął przy dziewczynce trzymając ją za ramiona, gdy żołnierze wlekli jej matkę w stronę ołtarza.

***

Na placu przed wejściem do świątyni zebrali się żołnierze. Ustawiali się w długą kolumnę po pięć osób w rzędzie.

Nera naciągnęła chustę na nos. Zwinąwszy włosy, już miała sięgać po kaptur gdy z groty wyszła grupka sześciu mężczyzn chowających prowiant do skórzanych plecaków. Czworo z nich dołączyło do kolumny, jeden zdjął z ramienia łuk i wyszedł na przedpole, natomiast ostatni, wydający rozkazy, skierował się w stronę dowódcy.

-Zadowolony? – Spytała zanim podkomendny zdążył cokolwiek powiedzieć. Skinął jedynie porozumiewawczo głową odpowiadając gestem na pytanie.

Kobieta uniosła dłoń do góry wynurzając ją spod połaci ciemnofioletowych materiałów. Machnęła przed siebie, a kolumna wystartowała szybkim truchtem w głąb lasu opuszczając wypłukaną z życia wioskę.

Czekała ich dosyć długa droga, a dowódca nie miała czasu do stracenia na zbędne przestoje. W jej mniemaniu rasa leśnych długouchych partaczy może sobie pozwolić na zwłokę i opieszałość, albowiem jakby nie spojrzeć ich antypatia do agresji daje szereg poetycko wykwintnych wymówek do zajęcia się rzeźbą i wierszem miast obrony granic, co według tych śmiesznych blondasków naturalnie jest bardziej szczytne. Ale w armii, której służy oficer Morite nie ma miejsca na potknięcia i błędy. Nie ma litości dla fuszerki czy zdrajców, którzy zaniedbywaniem obowiązków obracają się plecami na własnych braci. Mroczne plemiona szlifowały klejnot wojennego rzemiosła długo zanim te wypachnione delikatne pokraki odłożyły harfy i piszczałki, a zainteresowali się kuciem oręża. Noc spędzona z krasnoludem cuchnącym likworami zdała się Nerze mniej hańbiąca, niż byle pocałunek żywionego kiełkami i owocami chłopczyka o „pięknych” ciemnych oczach i „cudownych” puszystych złotych włosach. Krasnoludy przynajmniej żyją w jaskiniach i wiedzą na czym polega trud pracy, przetrwania oraz honorowej walki o suwerenność własnej nacji. Co prawda rozmowa z pokurczami dosyć niemiłą była, a ich aparat językowy w mniemaniu dowodzącej szelatonem nadawał się co najwyżej do lizania podeszw, to i tak mimo różnic kulturowych wśród karłów można by znaleźć wspólny temat do rozmowy lub chociażby odrobinę zrozumienia.

Co innego te leśne durnie... W ich oczach nie tkwi uargumentowana krytyka, lecz gnana pychą pogarda. Duma co to stawia ich na wyżynach egzystencji. Samouwielbienie jakie lubią nazywać „godnością”! Nie „zniżą” się do tego stopnia, by własnymi rękoma coś zbudować, wytworzyć, walczyć... Mają od tego popychadła. Aż dziw, że patroszą zwierza, dłonią nagą wywlekając pęki jelit, a zbicie dwóch desek bez użycia zaklęć i śpiewu deformacji jest wprost upokarzające.

Przez chwilę obrzydzenie do złotego pokolenia tak w niej wzrosło, że zechciała zawrócić i pozwolić wymrzeć tym niewdzięcznikom, ale jej rodzaj szanuje obowiązek spełniania danego słowa. Choćby koliły, paliły i od wnętrza rozwiercały ona wszystkie rozkazy wykona, bo nie jest jedną z tych pachnących lawendą kolorowych wywłok, co to dnie spędzają na pleceniu wianuszków, czytaniu poematów, czy muzykowaniu, a które w sytuacji zagrożenia sojusznika umywają ręce zmyślną wymówką od wielu lat szykowaną.

Swoją drogą, to całkiem chwytny argument motywacyjny…

No cóż, Nera jest żołnierzem... Tylko i aż żołnierzem.

Na długich linach wokół traktu cicho przemykały mroczne kształty śmigając od pnia do pnia. Przewodniczka oddziału postanowiła zmniejszyć o połowę patrol łowców. Drzewa nadgniły i stały się niebezpieczne, dlatego jedynie najzdolniejsi skoczkowie winni się po nich poruszać. Jeśli ktoś mniej doświadczony spadłby z drzewa i złamał nogę, opóźniłby jedynie marsz.

Zagłębiali się coraz dalej w mętną i mroczną dzicz. Odór butwiejących pni i rozkładanych krzewów wzmagał się z każdą przebiegniętą milą. Trakt coraz szerszy a to przynajmniej dobra nowina. Lepsza droga, mocniej ubita, wyłożona równej wielkości kamiennymi - pięciokątnymi płytami o barwie jasnego granatu. Podróże przez Dolfe poeci na pewno nazwali ciekawymi, kolorowymi, lub romantycznymi... Podłoże po jakim stąpała kolumna było wypolerowane do tego stopnia, że odbijało świat patrzący z góry na ciemną powierzchnię traktu. Biorąc pod uwagę latające po okolicy świetliki, które tutejszej mgle dodawały fioletowo-różowej łuny zapewne malowały się na ciemnych płytach jako pływające konstelacje gwiazd zdjęte z nieba i wsadzone pod szklaną przegrodę.

Niestety w okolicy żadnego świadectwa życia... Las trawiła straszliwa choroba, tylko czemu? Dlaczego teraz? Z jakiej przyczyny? Czy ją też to spotka?

Wielkie cienie o ludzkich twarzach... Cóż ta kapłaneczka, mamcia złotowłosego bękarta chciała powiedzieć? Człowiek, czy cień? Nera nie potrafiła sobie wyobrazić jak cień może mieć ludzką twarz, tym bardziej, że ledwo pamiętała jak wygląda wolny człowiek. Zbyt wiele lat pod ziemią, zbyt wiele lat oglądania wyhodowanych marnych niewolników...

Jedyni wolni ludzie jacy świtali jej w pamięci nie kojarzyli się najlepiej i miała nadzieję, że nie spotka ich więcej.

-Telerionie. – Mruknęła do pierwszego wojownika biegnącego szybkim sprintem tuż obok.

-Tak pani?

-Zbierz trzy, dwuosobowe grupy! Niech pospieszą przed nas i czekają na skrzyżowaniu dróg Dersilanum i Hakmarfest... Może uda nam się złapać Generała zanim tamtędy przejdzie.

-Sugerowałbym większą liczbę.

-Sześciu wystarczy, Telerionie. – Odpowiedziała stanowczo nie zwalniając biegu. – Mniemam, że nic im nie grozi.

-Rozumiem... Nie przesadzę mówiąc, że panuje tu zdechła atmosfera.

-Cokolwiek napadło na Dolfe dopięło swego i raczej nie powinno czekać w okolicy akurat na nas... Takie zbiegi okoliczności zdarzają się co najwyżej w mitach i bardowskich przyśpiewkach.

Zakapturzony mężczyzna skinął głową po czym spowolnił odrobinę dołączając do kolumny i pospiesznie wydając rozkazy.

***

Mężczyzna w stroju nadwornego skryby stąpał powoli przechadzając się korytarzami skryptorium. Uważnie oglądał każdy kąt i setki nowych twarzy, których nie pamiętał, meble jakie stały nie na swoich miejscach, księgi upchnięte w inne półki, czy w końcu przyjaciół, którzy albo go nie znali, albo zajmowali zupełnie inne stanowiska.

Co to za świat?

Rzadko odwiedzał tą ogromną wyłożoną marmurem halę pełną pracujących w pocie czoła skrybów, ale pamiętał kilka szczegółów, które z pewnością nie zgadzały się z obecnymi realiami.

Długa komnata gęsto przedzielona kolumnadami była tego dnia niemal pusta. Oprócz jednego mnicha czytającego stare almanachy w okolicy znajdował się starszy nadzorca działu z rękopisami i drogocennymi cymeliami, który właśnie sprzątał ze stanowisk puste flakony po atramencie i barwnikach. Ponadto przed wyjściem ze skryptorium stała dwójka pałacowych strażników odzianych w srebrno-złote łuskowe zbroje. Oboje dzierżąc skrócone halabardy prezentowali się nadzwyczaj groźnie choć ich twarze skrywał cień rzucany przez dwie masywne kolumny usadowione tuż przy ozdobnym portalu. Rozmawiali ze sobą cicho na tematy zapewne błahe i wagi zaiste ulotnej, dlatego też młody mężczyzna nie zwracał na nich zbyt dużej uwagi. W końcu co mogą zrobić skrybie czytającemu księgę pełną liter, których sami nie potrafią wyartykułować z racji braku stosownego wykształcenia. Bardziej martwił go fakt, że strażnicy znajdują się wewnątrz skryptorium... To niepodobne do cesarzowej by ustanawiać militarny nadzór nad pracownikami. Czego się boi? Co takiego mogą jej zrobić poddani wprawni jedynie we władaniu bażancim i gęsim pierzem? A strażników widział wszędzie, nawet w łaźniach i kuchni. Gdy odpoczywał, słyszał krzyki kobiet, mężczyzn, błagania o litość, wyłamywania drzwi w sąsiednich skrzydłach pałacu. Słyszał jak ludzie skamlą wyciągani z łóżek przez pałacową ochronę.

Nadzorca jednego z działów przyglądał mu się uważnie lecz z dziwnym spokojem w oczach, jakby był jedyną osobą nie widzącą w nim wariata. Wyminął długi szereg szerokich drewnianych stanowisk skryptorskich podchodząc do starszego mężczyzny w powłóczystej szarej tunice, której mętne światło świec nadawało żółtej barwy. W skryptorskiej komnacie, niebywale okazałej w swym rozmiarze panowała ponura atmosfera, a to z racji skromnej ilości okien. Architekt pałacowy początkowo zaplanował w tym pomieszczeniu magazyn, zaś los postawił inne wymogi i tym samym skazał setki pracowników tego działu na pracę w ciemnościach, rozświetlanych jedynie słabymi płomykami świec i lamp oraz na pogłębiającą się wadę wzroku.

Siwy skryba chwyciwszy miotłę zgarnął w kąt drobinki piachu i ścinki pergaminu jakie zostawili po sobie niechlujni mnisi.

Gdy Justus podszedł do mężczyzny ten naciągnął na głowę głęboki kaptur i odwrócił się doń plecami jakby nie chciał z nim rozmawiać. Nadal zamiatał podłogę stojąc tyłem do młodszego pracownika.

Odrobinę zaniepokoiło to Justusa, lecz bynajmniej nie zniechęciło do zadania pytania. Przybrał odpowiednią dla skryby pozę chowając dłonie w głęboką kieszeń szkaplerza i pochylając nieco głowę.

-Dozwoli brat, że pytanie zadam nieco niemądre w tak ponury dzień przeszkadzając w kontemplacji i obowiązkach. – Zwrócił się grzecznie do mężczyzny, który głośno westchnął.

Przestał zamiatać podłogę i odstawiwszy miotłę, udał się wolnym krokiem w stronę masywnej dębowej ławy.

-Pytaj młodzieńcze. – Burknął zakapturzony mężczyzna, gdy młodszy brat podążył za nim. – Jeno nie grzesz oktawami głosu przeciw moim uszom starczym, bo sprawując pieczę nad spokojnym tym kątem, do radego śpiewu chłopców nie przywykłem. A i języka szczędź jeśliś łaska bracie, albowiem nie wszystkie słowa do wszystkich uszu kierowane być muszą... – Wyszeptał ostatnie zdanie rzucając sugestywne spojrzenie strażnikom przy drzwiach.

Justus pojął, że mówi o drobinę za głośno i niepotrzebnie zwraca na siebie uwagę.

-Proszę wybaczyć – rzekł zniżonym tonem, – ale zmęczenie wywołane nadmiarem obowiązków, budzące senność, w oczy i rozum się wdarło. Nie najlepiej wczorajszą noc spędziłem i ubogo zdrowiem na duchu się poczuwam... Czy zatem mógłby brat wskazać mi moje stanowisko?

Starszy mężczyzna skrywający twarz w cieniu parsknął cicho.

-Zaprawdę powiadam ci, bracie Justusie, że pamięć nie za dobrym twym sługą. – Chwycił gruby tom leżący na ławie zawalonej księgami i skierował się w stronę potężnego regału zamkniętego za suwaną kratownicą. – A cytując wielce pobożnego Anzelma z Angadu „Najmroczniejszą to kochankę wybiera sobie ten, co do szczegółów małą wagę przykłada, jej imię nie wiedza, nie pamięć, lecz zdrada.” Zdradzasz się chłopcze, a nie tego cię uczyłem.

-Przepraszam najmocniej bracie, lecz mój stan...

-Czwarty rząd, druga linia. – Przerwał mężczyzna zanim młodszy brat zdążył dokończyć.

-Dziękuję uprzejmie. – Skinął głową zapamiętując informację.

Od razu podreptał do sąsiedniego regału, by sięgnąć kronikę najbliższą współczesnym dziejom. Spojrzał po ciemnych grzbietach naznaczonych złotymi literami. Sapnął od niechcenia...

Mógł się tego spodziewać. Wszystko naturalnie poprzestawiane, w tym miejscu winny się znajdywać kroniki, a nie psalmy i inne pieśni liturgiczne ku czci Pana Sądu. Rozejrzał się po ogromnej owalnej komnacie poprzedzielanej kolumnami i „tunelami” regałów pełnych ksiąg i manuskryptów.

Pewnie wyjdzie na idiotę jeśli spyta nadzorcę gdzie są kroniki, ale to i tak lepsze niż błądzenie w labiryncie ksiąg i zwracanie na siebie uwagi.

Skierował wzrok na zakapturzonego brata bibliotekarza stojącego właśnie nad jednym ze stanowisk skryptorskich. Starszy mężczyzna ułożył na solidnym blacie ciężki tom, lecz nie ruszył się z miejsca. Stał przy szerokim biurku o pochylonym głównym panelu, czekając nad pustym krzesłem. Dopiero teraz Justus zauważył, że to stanowisko w czwartym rzędzie i drugiej linii.

Zmarszczył odrobinę brwi po czym ruszył w kierunku brata bibliotekarza. Podszedł do pałacowego sługi spostrzegając, że przyglądają mu się trzy pary oczu, z czego dwie należały do stojących teraz w ciszy strażników, a jedna do studiującego księgi mnicha mierzącego rosłego blondyna znad krawędzi swego stanowiska. Pulchny zakonnik o obwisłych policzkach i lekkiej łysince otoczonej sporadycznymi kłaczkami rzadkiego włosia przestał na chwilę pracować piórem z bażanciego ogona. Przekrwione ślepia błyszczały, odbijając światło płomienia tańczącego na szczycie świecy odlanej z pszczelego wosku.

Daj sobie spokój Justus…

Ktoś pomyśli, że masz manię prześladowczą.

Zbliżył się do mężczyzny w szarym habicie. Ten łagodnym gestem wskazał mu krzesło. Justus usiadł wygodnie przed stanowiskiem skryptorskim patrząc się na grubą księgę ze złotym napisem w niezrozumiałym języku.

-To księga, o którą brat prosił – odezwał się zakapturzony bibliotekarz podejrzanie głośno, a przynajmniej na tyle głośno by słowa dotarły do wszystkich zebranych w hali. – Tu znajdzie brat te trzy centicle w przekładzie błogosławionego Maksymiliana. Zaznaczę bratu, że „Hymn Pochwalny Ośmiu Cnót” spisano w dwóch wersjach.

Justus patrzył się przez chwilę oniemiały. Serce wepchnęło mu się do gardła, ale mimo przerażenia sytuacją zdołał podjąć zamysł bibliotekarza.

-Która jest wcześniejsza? – Spytał równie donośnym tonem, acz niezbyt nachalnym. – Zależy mi na dokładnym, oryginalnym zapisie.

-Druga, spisana przez Jozafata Męczennika.

-Dziękuję, bracie. – Nagle spostrzegł, że i strażnicy, i cichy mnich siedzący kilka stanowisk dalej przestali go obserwować powracając do przerwanych czynności.

Poczuł dłoń zakapturzonego mężczyzny, gdy ta lekko poklepała go po ramieniu.

-Sto dwunasta strona... – Szepnął nadzorca, po czym podpalił knot pobliskiej świecy małą oliwną lampą. Powoli odszedł w kierunku solidnej dębowej ławy wracając do porządkowania wypchanych stronami pism.

Justus tym czasem przełknął ślinę. Sam nie wiedział czy chce otwierać księgę... Może lepiej stąd wyjść i uciec z miasta byle jak najdalej stąd? To wszystko zbiegi okoliczności, ale coś ich za dużo jak na ostatnie dni. Co się dzieje na bogów? Czy coś mu grozi? Chcą mu coś zrobić? To zbyt podejrzane, niebezpieczne...

Rozejrzał się nerwowo po spokojnej hali skryptorium. Oczy i ręce mu drżały, w gardle schło.

Nic... Absolutny spokój, a jednak czuł to coś co jeżyło mu plecy.

Spokojnie! Opanuj się! Oddychać miarowo, głęboko. Gorsze stresy go spotykały, nie raz czytanie księgi przepowiedni prawie go zabiło, a jednak żyje i ma się dobrze...

A gdzie tam! Fala mdłości nawiedziła jego żołądek. Poczuł upiorny chłód, krople potu spłynęły po czole, wpadając do oczu. Słone krople piekąc we wrażliwe gałki na chwilę przywróciły go do rzeczywistości.

Otworzył szybko księgę spoczywającą na panelu przed jego obliczem. Jeśli coś mu grozi, a ten bibliotekarz chce mu pomóc, to nie omieszka skorzystać z asysty.

Pospiesznie przerzucił kartki na stronę sto dwunastą, podziwiając przy okazji kunszt grafików i skrybów jacy z wielkim trudem, precyzją i poświęceniem oddali piękno tekstu kreśląc ozdobne figury liter, czy zamieszczając kolorowe ilustracje błogosławionych przez pismo władców, pobożnych wyznawców Pana Sądu, zakonnych wojowników, czy męczenników za wiarę.

Otworzywszy księgę na właściwej stronie, odsłonił skromną kartkę, pospiesznie zapisaną małymi literami. Teraz dopiero zwrócił uwagę, że język w jakim spisano księgę i sporządzono wiadomość przeznaczoną tylko dla jego oczu, to azariański, używany przez daleki acz wielce pobożny naród żyjący w górach północy.

Czemu akurat język Azarian? Przecież świat nosi wiele państw na swych wiekowych plecach, a przyznać trzeba, że niektóre formy językowe bywają bardziej abstrakcyjne niż plotki opowiadane przez służki spędzające ze swymi feudalnymi panami upojne noce. Ileż to te proste różowe usteczka pokojowych dziewek, potrafią nut fałszu wpleść między słowa prawdy, których z nocy na noc ubywa...

Choć gdyby spojrzeć na to z drugiej strony, notatka po azariańsku w księdze spisanej tym samym językiem, językiem jednej z najbardziej bogobojnych nacji, z których wszak pochodzi najwięcej wyświęconych i natchnionych dzieł kontemplujących dogmaty Pana Sądu, jego proroctwa i dane ludziom prawa, nie zwraca niczyich podejrzeń, a przynajmniej nie na pierwszy rzut oka.

Justus przetarł oczy i przełknął ślinę... Dawno nie czytał tekstu w tym języku, ale przynajmniej pamiętał z zajęć w akademii, że zasady gramatyki były banalnie proste.

Przyjrzał się notatce dokładniej.

-Enzinafirex mofan. – Przeczytał cicho krótkie zdanie, marszcząc za razem brwi.

Coś świtało mu w głowie. „Zinafirex” to bodajże obserwować, plus przedrostek „en” oznaczający czas teraźniejszy...

-Obserwują cię... – Przetłumaczył zdanie zbliżając twarz do kartki.

Przyjrzał się kolejnej linijce: „Enkonetex ennaparau a oit tylane.”

-Musieć... – Przesuwał palec po kartce przyglądając się słabo oświetlonemu świstkowi. – Musisz się... wynieść... stąd...

Podsunął świecę bliżej.

-Dasunnex tum ingu... Złapali sześć ingu? Co to jest „ingu”?

Nie wiedział co mogło oznaczać to słowo, ale nie to było ważne. Cokolwiek oznaczało istotne jest, że grozi mu niebezpieczeństwo.

„Difer ditamis eno kolkat natta nokkite.”

-Bądź jutro tutaj zaraz po... po zmierzchu. – Odczytał wiadomość.

Oderwał wzrok od kartki i powoli uniósł głowę nad krawędź rozłożystego panelu. Czuł, że skromny mnich nadal go obserwuje, lecz nie miał pojęcia po co. Wypatrywał tajemniczego nadzorcy, który dostarczył mu wiadomość… opuścił już skryptorium?

Nagle drzwi daleko za jego plecami, w końcu owalnej hali mozolnie zaskrzypiały.

Justus powoli obrócił głowę spoglądając jak przez drzwi przechodzi jeszcze jeden strażnik w towarzystwie pewnej służki. Kobieta miała długie do pasa ciemne włosy ze skręcającymi się końcówkami i znajomą twarz. Beatrice... To znaczy... Laura. Mówiła coś do strażnika, który z nią przybył, zaś ten potakiwał, sporadycznie odzywając się do dwójki innych żołnierzy w złoto-srebrnych zbrojach łuskowych.

Justus oblizał opuszki palców i zgasił świecę, gdy jeden z żołnierzy wskazał na jego stanowisko.

Rosły blondyn w szarym płóciennym habicie schował do buta ostrzegawczą wiadomość, po czym zamkną księgę i powoli wstał z miejsca. Cała sytuacja odrobinę go zadziwiła. Bynajmniej powodem konsternacji nie była trójka pałacowych strażników zmierzających w jego stronę, ale fakt, że zachował spokój i w ogóle nie odczuwał strachu... Dlaczego? I skąd ten nagły pomysł z ukryciem wiadomości? Wykonał to odruchowo, bez namysłu, bez zastanowienia... Czemu? Bolało go jeszcze osamotnienie, z którego właśnie zdał sobie sprawę.

Ona tam stoi, za ich plecami. Jedyna osoba jaką kochał i jaka go kochała... I ona przywlekła tu żołnierzy. Komu ufać, gdy jedyna zaufana osoba wydaje swą miłość, a postacią, która chce pomóc okazuje się jakiś podstarzały bibliotekarz, co się go widzi po raz pierwszy w życiu?

Postawni halabardnicy w ozdobnych zbrojach zastawili mu drogę.

-Justus Agripin? – Odezwał się dowódca o potężnej szczęce i masywnych barkach.

-Tak. – Odpowiedział spokojnie, patrząc na kobietę stojącą za nimi.

-Z rozkazu jej wysokości zostajecie zatrzymani i od chwili obecnej opatrzeni mianem wroga korony.

Justus stał spokojnie, jego twarz nie zmieniła wyrazu nawet na chwilę. Patrzył się na dziewczynę unikającą jego spojrzenia.

-Lauro? – Spytał się bezuczuciowym głosem, gdy mężczyźni jęli go otaczać. – Lauro, prosiłem cię przecież... Dlaczego?

Jej oczy zaszły łzami, gdy jeden ze strażników wyjął zza pasa łańcuch z kajdanami.

-Justusie... To dla twego dobra... Jesteś szaleńcem... Uzdrowią cię.

-Łamiesz moje zaufanie, dla mojego dobra? – Mruknął z bólem w sercu. – Gdzie jest kobieta, którą kocham?

-Na kolana, ręce nad głowę! – Warknął dowódca, gdy jeden z jego podkomendnych podsunął ostrze oręża pod szyję okrążonego mężczyzny.

-Wybacz... – Załkała. – Przeraziłeś mnie...

-Na kolana! – Warknął jeszcze raz wysoki strażnik, w mieniącej się złotem zbroi. Dziesiątki złoto-srebrnych łusek odbijały światło bijące ze świec.

-Powiedziałem na kolana! – Ryknął ponownie mocarny woj, po czym skinął głową do jednego z towarzyszy.

Strażnik stojący za Justusem wziął zamach drzewcem groźnego oręża i już miał wymierzyć cios w przeguby nóg, zmuszając tym samym mężczyznę siłą do uklęknięcia, gdy nagle postać w szarym habicie obróciła się na pięcie. Otwarta dłoń zmiażdżyła strażnikowi nos, zanim ten w ogóle zdążył ją zauważyć, podczas gdy druga wyrwała halabardę, płynnym szybkim ruchem rozpędzając broń i śląc ostry szpikulec prosto w krtań osłupiałego kajdaniarza stojącego za plecami uzbrojonego skryby.

Dowódca straży odsunął się o drobinę gdy dziewczyna pisnęła widząc bryzgającego krwią żołnierza padającego na posadzkę oraz jego kolegę, który zataczał się trzymając zmiażdżony toczący czerwoną posoką mięsisty gniot.

-Vasyll! Uważaj! – Krzyknął ktoś z głębi holu, gdy do młodego mężczyzny w habicie trzymającego halabardę właśnie docierało co przed chwilą zrobił.

Boże, jak to możliwe?! Skąd on zna takie sztuczki?! Jak tego dokonał?

Przełykał ślinę otępiony własnym wyczynem, gdy w okolicach biodra wbił się wąski sztylet przywracając go do teraźniejszości. Ból był okropny, klinga zatrzymała się na miednicy przebijając ścięgna.

Mężczyzna krzyknął puszczając halabardę, wyrywając ostrze i natychmiast wyprowadził cios przeciw dowódcy wykonującemu nań zamach mieczem jaki przed sekundą wydobył z pochwy zawieszonej przy pasie.

Justus ryczał głośno jak bestia nie zdając sobie z tego sprawy. Gdy po chwili przebudził się z szału, stał twarzą w twarz z żołnierzem krztuszącym się krwią. Jego uniesiona ręka opadła, a szeroki krótki miecz gruchną na posadzkę brzęcząc na kamiennej powierzchni.

Justus powoli spojrzał na swą prawą dłoń zaciśniętą na rękojeści sztyletu wbitego od dołu, pod ostrym kątem w szczelinę między łuskami. Długi sztych sięgnął samego serca, co blondyn odczuł po kilku słabnących drgnięciach oręża i obfitej strudze krwi jaka zrosiła jego habit.

Laura piszcząc opadła na podłogę i jęła się wycofywać.

-Vasyl!

Justus oprzytomniał, jakby trafiła weń płonąca strzała. Momentalnie złapał stojącego jeszcze trupa za ramię i obrócił się z nim w miejscu słysząc wirujący w powietrzu obiekt.

Trzask! Przez czoło kapitana straży wyszła klinga identycznego sztyletu.

Puścił bezwładne ciało, a to runęło na posadzkę.

Jego oczom ukazał się mnich wykonujący właśnie kolejny zamach. Ten sam pulchny wymęczony zakonnik, który obserwował go ze stanowiska odrobinę dalej jaszcze kilka chwil temu.

Niepotrzebnie odrzucił ciało, jest odkryty, nie wykona uniku...

Mógł jedynie patrzeć w te okropne obwisłe wargi, przekrwione oczy i odrętwiałe policzki... I oczywiście rękę, która zaraz wypuści błyszczący sztylet z polerowanej stali. Śmierć, która ze świstem przetnie powietrze i wedrze siłą w pierś sztych o długości palca.

Ręka mnicha nagle zatrzymała się, a ten zaryczał z bólu. Za nim stał bibliotekarz z kapturem naciągniętym na głowę. Sam dzierżył długi zakrzywiony nóż bojowy, którego zakrwawiony koniec sterczał z przebitej ręki mnicha. Z połci szarego materiału wynurzyła się druga dłoń obracając z gracją podobny nóż między palcami i wprowadzając ostrze gładko między szyjne kręgi ofiary w czasie nie dłuższym niż zasklepienie powiek.

Brat nadzorca schował błyskawicznie noże w rękawy. Machnięciem dłoni zgarnął upadający sztylet mnicha-zabójcy i w tej samej chwili posłał go w oblicze obolałego strażnika wyjącego z bólu.

Żołnierz padł ugodzony w czoło...

Justus patrzył się na bibliotekarza, który z nadludzką sprawnością „zarżnął” dwie osoby czterema sprawnymi ruchami. Czuł strach spoglądając na starszego opiekuna skryptorium kryjącego twarz pod zasłoną kapturowego cienia. Koniuszkiem skromnego lnianego buta trącił halabardę zrywając ją do pionu i łapiąc w żelazny uścisk. Przybrał bojową postawę.

-Co z tobą młodzieńcze? – Spytał się bibliotekarz uprzejmym głosem starszego człowieka. – Chyba rzeczywiście chłodna pałacowa cela nie służy twemu zdrowiu...

On go zna? Kim jest ten mężczyzna w habicie? Czego on chce?

Nadzorca podszedł do blondyna w podobnym ubiorze. Zgarnął spod jego stóp trupa strażnika ugodzonego w szyję i zaczął go wlec w stronę wyjścia. Wszystkiemu przyglądał się Justus zaciskający palce na drzewcu halabardy. Ciężko sapał, a oczy niemal wyschły od ciągłego rozwarcia powiek.

Bibliotekarz przewrócił trupa na brzuch upewniwszy się, że zostawił dostatecznie widoczny ślad krwi na kamiennej posadzce. Ułożył go głową w stronę wyjścia z hali. Złapał dłoń zabitego i przytknął do rany na szyi, drugą zaś wyprostował. Gdy Justus rozejrzał się po otoczeniu zdał sobie sprawę ze sprytu starca.

-Będziemy musieli uciekać już teraz młodzieńcze... Mam nadzieję, że dadzą się nabrać na tą mistyfikację, a my kupimy sobie dzień, może dwa dni czasu.

Świetnie to ujął. Strażnicy przybyli po szpiega, ten ich zamordował samemu ginąc w walce. Podejrzanie by to wyglądało gdyby nikt nie przeżył... Walkę wytrwał jeden ze strażników, jednakże zmarł śmiertelnie ugodzony w krtań, gdy próbował doczołgać się do drzwi.

W tym momencie zauważył skuloną pod jedną z ław, roztrzęsioną Laurę. Obserwowała go wielkimi oczyma obficie roniąc łzy na gładkie policzki.

-Zabij ją Vasyl, żadnych światków. – Warknął groźnie starszy bibliotekarz.

Nie słuchał... Nie chciał słyszeć tych słów! Zabić Beatrice?! Nigdy nie podniósł na nią ręki, nigdy!

- Vasyl! – Ponowił mężczyzna w habicie. – Vasyl Heugen, natychmiast wykonasz rozkaz!

Były to ostatnie słowa jakie usłyszał zanim wzrok zaszedł mu mgłą. Vasyl Heugen? Kto to taki?

Zdawał sobie sprawę z faktu, że bibliotekarz cedził przez zęby jakieś słowa, lecz nie słuchał... A może nie słyszał? Nie chciał ich słyszeć? Do jego uszu docierały ledwo słyszalne huki, mlaśnięcia i bulgoty, jakby ktoś oblał jego głowę „rozgotowanymi” dźwiękami.

Usłyszał płacz i oprzytomniał, jakby odgonił obcą osobę od sterów własnego ciała.

-Świetnie młodzieńcze, nie wiem skąd u ciebie te opory, ale może coś jeszcze z ciebie będzie.

Twarz blondyna zbladła na chwilę zanim zalał go lodowaty pot.

Laura krztusiła się krwią trzymając delikatnymi dłońmi drewniany drąg i próbując go desperacko odepchnąć. Ostry szpikulec halabardy tkwił w jej brzuchu. Dziewczyna panikowała miotając głową na prawo i lewo, nie chcąc umierać, a jednak wiedząc, że koniec się zbliża.

Chłopak spojrzał na swoje dłonie zaciśnięte na drugim końcu oręża. Puścił nagle przerażony, a dziewczyna naprzemian zawodząc z bólu i łkając wypchnęła z trzewi stal. Napierając na ranę rozdygotanymi i odrętwiałymi paluszkami lewej ręki, jęła pełzać po podłodze.

Justus, któremu łzy spłynęły po twarzy dopadł jej nagle próbując pomóc.

-Lauro, przepraszam! Nie chciałem! Kurwa mać, nie chciałem!

Dziewczyna brodząca we własnej krwi pisnęła gdy ten dotknął jej ramion. Ostatkiem sił ściągnęła z nadgarstka złotą ślubną bransoletę i odepchnęła ją od siebie.

Chciał ja obrócić na plecy, ale ta wyrwała się kopiąc na oślep i szlochając. Zwymiotowała krwią jaka przepełniła żołądek. Wydała z siebie jeszcze kilka głośnych jęknięć.

-Zabiłeś mnie... – Szepnęła cicho...

Przestała się poruszać.

To nie Beatrice! Oprzytomniej Justusie, ale już! Nie zabiłeś jej, to zupełnie inna kobieta! To sen! Jakiś okropny, pieprzony koszmar!

-Zbierajmy się Vasyl, nie chcemy żeby ktoś zawitał w te progi zbyt rychło.

-Jaki Vasyl?! – Chłopak z obłędem w oczach zerwał się na równe nogi. Poderwał halabardę leżącą tuż obok i wymierzył w bibliotekarza powoli zdejmującego kaptur. – Czego ty ode mnie chcesz?! Kim jesteś?!

Starszy siwy mężczyzna o przyjaznym spojrzeniu złożył dłonie w modlitewnym geście i kiwnął kilka razy głową z politowaniem.

-Ro moran tulpe, moje dziecko... – Westchnął starzec. – Ro moran tulpe...

Podszedł szybko do Justusa, gdy ten zalany wściekłością wymierzał cios.

Starszy zakonnik wyciągnął nóż i obrócił go kilka razy w dłoni unikając za razem błyskawicznego ciosu młodego blondyna.

Justus zobaczył jeszcze trzonek noża zbliżający się w kierunku jego twarzy po czym stracił przytomność.

***

Mroczny las, a po środku skrzyżowanie czterech traktów położone w lekkim zagłębieniu. Solidne, gładkie drogi odróżniały się kolorem od okolicznej roślinności, o wiele bardziej soczystej i żywej niż w pozostałych częściach lasu. Gdzie niegdzie przemknęło kilka świetlików powołując do życia mętną ciemnofioletową łunę.

Drogą z zachodu niosło się szuranie skórzanych butów. Ktoś dreptał wolnym krokiem. Ciche jęki niosły się echem przez leśną gęstwinę wytłumianym przez kolosalne pnie wiekowych drzew.

Z mroku wyłoniło się jedenastu długowłosych mężczyzn o spiczastych uszach. Złociste pukle przetłuszczone i oblepione zaschniętym błockiem, podobnie brudne jak umorusane skórzane zbroje barwy jasnego brązu.

Dwóch znużonych łuczników maszerowało na przedpolu. Łuki trzymali opuszczone, w kołczanach nie wiele zostało, a sami wyglądali jakby nie jedli i pili od kilku dni. Podkrążone przekrwione oczy, twarze poznaczone czerwonymi piekącymi wykwitami, liczne opatrunki na rękach obdartych z zakrwawionych rękawów, lub na podrapanych nogach. Jeden z łuczników trzymał głowę spuszczoną w dół i używał łuku raczej jako laski do wspierania się podczas podróży.

Jego „czujny” towarzysz rzucał obojętne spojrzenia na okolicę, choć sam nie wiedział czego wypatrywać. U jego pasa wisiała pusta pochwa po mieczu, która smętnie dyndając obijała się o udo właściciela.

Za nimi maszerowało ośmiu elfich żołnierzy. Porzucili gdzieś swą broń...

Szli gęsiego, powoli, jeden za drugim. Twarz każdego z nich przesłaniał brudny bandaż naciągnięty na oczy. Trzymali się za ramiona, kolega za kolegą, brat za bratem, by nie zgubić drogi. Ledwo mieli siłę podnosić nogi, większość głośno szurała skórzanymi butami po polerowanych kamiennych taflach. Jęczeli i stękali opuszczając nisko głowy.

Za rzędem niewidomych żołnierzy człapał jeszcze jeden. Nie miał broni, za to owinięty w szmaty jakoś nadążał za resztą wspierając się na kiju. Nie miał lewej stopy...

-Stać! – Grupę przechodzącą przez skrzyżowanie postawiła do pionu sroga komenda jaka uderzyła w nich znienacka.

Mężczyźni zatrzymali się bez zbędnego ponawiania.

-Kto idzie? – Czyjś silny głos dobiegał zewsząd, trudny do zidentyfikowania.

Pierwszy z elfich wojowników rozejrzał się po okolicy, lecz niczego nie zauważył prócz gęstych zarośli i masywnych strzelistych pni, których korony odcinały las od światła zarówno słonecznego jak i księżycowego.

Drżąca szczupła dłoń sięgnęła do kołczana i z trudem wyjęła zeń strzałę. Mężczyzna powoli nasadził ją na łuk kilka razy nie trafiając na cięciwę. Już miał napiąć cienką linkę, gdy nagle strzała wypadła mu z rąk upadając na ziemię.

-Kto idzie?! – Ponowił tajemniczy głos.

Długouchy łapiąc się za głowę klękną, z trudem zbierając strzałę z ziemi.

-Pokaż się... to powiem... – Wystękał chrypliwym głosem.

Na chwilę zapadła cisza przerwana jedynie przez ciche stuknięcie dzięcioła, a przynajmniej tak się wydawało zebranym na skrzyżowaniu.

Po krótkiej chwili na skałce nieopodal pojawiły się trzy odziane w mrok zakapturzone istoty mierzące z łuków w przechodniów. Z zarośli i krzewów wyłoniły się podobne kształty z czego każdy celował ostrym grotem w szyję mężczyzn na trakcie. Byli całkowicie otoczeni, a w dodatku z drzew, na linach zsunęły się cztery smukłe sylwetki owinięte mrocznymi pelerynami.

Przewodnik grupy widział jak co jakiś czas w mrocznej gęstwinie błysnęły seledynowe tęczówki oczu. Na twarze naciągnięte chusty, na głowy kaptury, jedynie te oczy zdradzały kim są otaczający ich wojownicy.

-Trochę się spóźniliście... – Mruknął złotowłosy o delikatnych, acz wymęczonych rysach twarzy. – Chociaż i tak niewiele byście wskórali... – Dodał cicho.

Kordon mrocznych postaci zacieśniał się, a z pomiędzy owiniętych w peleryny istot wyłoniła się jedna krocząca szybkim i pewnym krokiem.

Zatrzymała się przed elfem wyglądającym na najzdrowszego. Dołączyło doń kolejne cztery postacie stając dzielnie przy boku.

-Skąd idziecie? – Spytał stanowczy kobiecy głos.

-Z Ykkercast... – Odsapnął mężczyzna ledwo unosząc obolałą głowę. – A zmierzamy do Deirunu... I tak też wam radzę postąpić.

Elf zaczął kaszleć krztusząc się krwią. Przyklęknął, a jeden z pięciu żołnierzy w mrocznej pelerynie wystartował by mu pomóc.

Zatrzymała go dłoń dowódcy.

-Proszę wybaczyć... – Odchrząknął i wstał siłując się z chwiejnymi kolanami.

-Nera Morite, czternasty szelaton piechoty lekkiej Klanu Karmazynowej Gwiazdy, ósma chorągiew generała Golgosa Quereala. – Przedstawiła się kobieta zdejmując z głowy kapturzdjęcia, ściągając chustę oraz rozpuszczając czarne włosy.

-Jestem...

-Nie interesuje mnie imię dezertera. – Przerwała zanim elf zdążył się przedstawić. – Mówcie jak daleko stąd jest szósta armia Holgaty.

Zmęczony długowłosy parsknął cicho, prostując się z trudem. Spojrzał na kobietę równego wzrostu. Wygolone skronie, groźne brwi, zimne, seledynowe oczy, biała, niemal kredowa cera, granatowo-sine wargi. Wyglądała jak trup, czyli jak typowy przedstawiciel jej rasy. W dodatku miał wrażenie, że spiczastoucha cuchnie jaskiniowymi minerałami. Jedno ucho urwane, a ta nawet tego nie maskuje ładną fryzurą. Metalowa płytka wprawiona w żuchwę przez jakiegoś niewykwalifikowanego znachora.

Rzucił łuk przed jej nogi zamknięte w czarnym obcisłym kombinezonie z utwardzanej skóry. Wyjął zza pasa dwa jednoręcze krótkie zakrzywione miecze i także cisnął je z gniewem na gładką powierzchnię drogi wysadzanej granatowym kamieniem. Kobieta obserwowała go spode łba nie wiedząc co ten wariat chce osiągnąć. Inni owinięci w peleryny spoglądali to na siebie, to na rozzłoszczonego jasnowłosego elfa w skórzanej zbroi.

Ten odpiął szeroki żołnierski pas oraz uprząż od kołczanu, w którym zostały jeszcze dwie strzały w tym jedna złamana. Wyciągnął do przewodniczki dłoń z wiszącym na jednym palcu rynsztunkiem po czym wlepił w nią wiercące łzawe spojrzenie.

Pas z kołczanem gruchnął nagle o kamienną powierzchnię.

Dowódca splotła ręce na piersiach wynurzając je spod peleryny i ukazując tym samym silną, acz szczupła sylwetkę w czarnej skórze przyozdobionej gdzie niegdzie stalowymi klamrami oraz długi miecz w czerwonej pochwie zawieszony pod pachą. Przechyliła nieco głowę, marszcząc cienkie upiorne brwi.

Rozbrojony elf rozłożył szeroko ręce stając do niej frontem.

-My jesteśmy szóstą armią... – Zaśmiał się szyderczo. – A raczej tym co z niej zostało...

Nastąpiła chwila ciszy. Łucznicy na chwilę opuścili oręż, a seledynowe punkty bijące spod kapturów znacznie się rozszerzyły. Nawet przewodniczka słysząc te słowa powoli opuściła ręce i otworzyła lekko usta.

-Słyszeliście chłopcy... – Chrząknął elfi wojownik przez obolałą gardziel do reszty towarzyszy jęczących z bólu. – I jeszcze zostaliśmy dezerterami... My... – Parsknął, po czym kaszlnął krwią. – My, którzy stawialiśmy opór przez całe pół godziny...

-Blefujesz… – Długowłosa o wygolonych skroniach dopadła go i chwyciła za kołnierz. – Jak to możliwe, że cała armia zginęła?!

-Mgła wylała się z ziemi i... większość po prostu padła. – Odpowiedział ze spokojem w głosie poznaczony czerwonymi plamami wychudzony mężczyzna. – A ci co z niej cudem uciekli... – Wskazał na ośmiu kompanów z bandażami na oczach. – Nie nadają się do niczego...

Jeden z rządku niewidomych wojowników zemdlał upadając na ziemię i wymiotując gęstą mieszaniną krwi i żółtej mazi.

Najbliżsi koledzy po omacku jęli go szukać i jakoś pomagać.

-On już... długo... nie pociągnie. – Wysapał jeden ze „ślepców” czując charakterystyczny odór wydzieliny jaką elfi kamrat toczył z ust.

-Jeśli życie wam miłe, to idźcie do Deirunu... Tam gdzie nasi uchodźcy. Tu już nie ma o co walczyć...

Nera puściła elfa i ze zdenerwowaniem wymalowanym na twarzy przeszła wzdłuż ciągu poszkodowanych.

-Deomer! – Warknęła, a tuż obok niej zjawiła się mroczna postać dotrzymując kroku. – Sprawdź jak możesz im pomóc. Dajcie im dwa bukłaki z czystą wodą na opatrunki i do picia. Do Deirunu nie jest daleko, powinni zdążyć.

-Tak jest. – Zamaskowany, ściągnął z głowy kaptur i chustę przesłaniającą twarz, po czym podbiegł do pierwszego długouchego z bandażem na oczach.

-Insibion!

-Tak, pani? – Tuż obok zjawił się kolejny wojownik dźwigający na plecach składaną długą kuszę.

-Weź czternastu tropicieli, niech rozstawią posterunki.

Nagle zamarła przypominając sobie o pewnej ważnej sprawie.

-Czekajcie z tym rozkazem... – Obróciła się na pięcie i szybko podeszła do jasnowłosego elfa, który najwidoczniej był przewodnikiem grupy uchodźców.

Stanęła doń twarzą w twarz, mrużąc delikatnie oczy.

-Czy dotarła do was grupa czterech regimentów generała Quereala?

Żołnierz popatrzył zdezorientowany to na swoich kamratów co jedynie ramionami wzruszali, to na mrocznych wojowników i ich głównodowodzącą wyczekującą odpowiedzi.

-A to nie wy jesteście tą grupą? – Spytał ze zdziwioną minął.

-My jesteśmy tylko jednym szelatonem. Generał Quereal miał iść – wycelowała dłonią w kierunku północnego wschodu – stamtąd.

Mężczyzna podrapał się po głowie rozdrapując kilka strupów.

-To droga przez kotlinę Nomerill... Z osadami w tamtym rejonie straciliśmy kontakt kilka dni temu... A tak długo jak idziemy z Ykkercast nie spotkaliśmy żadnych wojsk.

-Insibion! – Wywołała mężczyznę, który zjawił się u jej boku. – Weź ośmiu najszybszych biegaczy i ruszaj w stronę Nomerill. Jeśli nikogo nie znajdziecie, po dotarciu do najbliższej wioski, wracajcie ile sił w nogach. Jeśli pojawi się gdzieś mgła, skaczcie po drzewach, zrozumiano?

-Tak jest. - Odpowiedział kusznik, po czym pospieszył wykonywać rozkazy.

Wojowniczka ciężko westchnęła zastanawiając się co zrobić.

-Ślesz swych braci na pewną śmierć... – Parsknął złotowłosy przerywając ciszę. Zwrócił na siebie uwagę kobiety, która obróciła się doń eksponując oberwane ucho.

-Mgła przychodzi... Po wszystko co żywe. – Wysapał. – Mężczyźni, kobiety, dzieci, ptaki, psy, jelenie, dziki, koty... wszystko co żywe zabierają ze sobą. Jeśli tu zostaniecie zwęszą zapach waszych ciał i przyjdą się o nie upomnieć.

-Kto taki?!

-Cienie... Wielkie straszydła o ludzkich twarzach... To co żywe zdycha we mgle, a to co już martwe trafia do dziur... – Kaszlnął kilka razy. - Chodźcie z nami... Dolfe jest już zgubione, nie macie czego bronić...

-Ja mam inne obowiązki. – Odparła szybko wojowniczka spoglądając na swego podkomendnego doglądającego żołnierza byłej elfiej szóstej armii jaki leżał w kałuży swych fekaliów.

Mężczyzna powstał pakując ekwipunek do plecaka.

-Niestety, nie żyje. – Sapnął Deomer naciągając kaptur na ogoloną głowę z wąskim paskiem włosów przeciągniętym przez szereg stalowych pierścionków.

Podszedł powoli do przełożonej, a ta nadstawiła ucha.

-Ich stan się pogarsza, – szepnął cicho. – Oczy już się rozkładają, to samo organy wewnętrzne. Nic na to nie poradzę... Umrą w przeciągu najbliższych dwóch, może trzech dni. – Westchnął i opuścił nieco głowę. – Przykro mi ale, pierwszy raz widzę coś takiego, nie wiem co robić.

-Co radzisz?

-Może powinniśmy rozważyć odwrót?

-Nic z tego! – Wydarła się na podwładnego łapiąc go za fraki.

Mężczyzna wzdrygnął się odrobinę, lecz szybko ochłonął.

-Proszę wybaczyć, ale jeśli stanie się najgorsze, co z resztą przewiduję, nie będę w stanie nikomu pomóc. – Podkreślił wagę swych słów łapiąc wojowniczkę za dłoń.

Ta zamyśliła się na chwilę puszczając wiernego kamrata i marszcząc mocno brwi.

-Trudno... – Mruknęła cicho odwracając się do reszty swych ludzi.

Co teraz? Oczywiście wykona rozkaz, ale trzeba wszak pomyśleć o najbliższej przyszłości i o decyzjach jakie ją czekają. Jeśli dojdzie w wyznaczone miejsce, a generała Quereala nie spotka? Do Deirunu najbliżej, a kraj ten leży na twardych gruntach, więc i niegroźne żadne podkopy, dziury, czy mgły wyskakujące spod ziemi. Tam wiatry silne łąki i pola czeszą za dnia i nocy, więc nawet jeśli migdałowy obłok pojawi się w okolicy szybko zostanie rozmyty przez świeże morskie powietrze. Problem tylko z samymi Deiruńczykami… Ani Nera nie darzyła ich wielkim szacunkiem, a oni jej tym bardziej.

-Jestem kapral Aburdi Sentula. – Wyjęczał rozbrojony jasnowłosy, wyrywając Nerę z transu. – Obyśmy się jeszcze spotkali...

-Tak. – Zaśmiała się kobieta o białej jak kreda cerze. – Obyśmy się mogli spotkać jako wrogowie. Z chęcią ścięłabym ci uszy. Idźcie i zdrowiejcie, bo nie sztuką walka z chorowatymi.

-Bodaj cię najdziksze... boskie baty doścignęły, córko mrocznego plemienia. – Pożegnał się kapral, po czym rzucił coś do swych braci, a ci ruszyli mozolnie naprzód.

Nagle daleko z północnego wschodu, spomiędzy wiekowych pni i mętnej, granatowej ciemni doszły ich dziwaczne dźwięki w akompaniamencie krótkich, acz częstych błysków. Pierwszy raz słyszeli coś takiego. Ostre uderzenia, głośne dudnienia paraliżujące uszy. Z początku srogie i silne przechodziły w napastliwy syk niosący się jedynie w echu.

Oczy zebranych skierowały się na epicentrum całego zamieszania.

-To oni! – Warknął kapral pokonanej armii, po czym rzucił się do panicznej ucieczki.

Jego kamraci zaczęli krzyczeć i jęczeć w ich własnym języku, po czym większość rzuciła się gdzie nogi poniosą, byle przed siebie. Ci z bandażami na oczach potykali się jeden o drugiego przewracając lub gubiąc drogę.

Chwilę potem doszły ich krzyki konających. Wojowniczka rozpoznała wśród nich elfie wołania o pomoc kierowane do boga Elebriana i to było bezpośrednią przyczyną zmrożenia krwi w żyłach.

Wszyscy jej żołnierze przybrali postawy bojowe celując grotami strzał w kierunku źródła zamieszania. Nera przełknęła ślinę naciągając powoli chustę na twarz.

Teraz dopiero zauważyła, że wraz z licznymi rozbłyskami docierały doń z oddali obrazy scen walki. Granatowy mrok jaśniał na krótką chwilę ukazując owinięte pelerynami postacie niczym posągi w stałych formach. Kilka tysięcy elfich wojowników stawiało czemuś czoła. Gdy błysk się rozpływał zostawała jedynie ciemność, okropne wrzaski, oraz głośne skamlenia.

I kolejne kilka płomieni rozświetliło ciemności lasów w towarzystwie tęgich dźwiękowo grzmotów.

Z mroku wypadł Insibion bez peleryny - wierny kusznik oddziału. Pędził ile sił w nogach, cały czerwony o oczach zarośniętych plątaninami czerwonych nici. Kasłał krwią.

-Uciekajcie! – Krzyknął padając na kolana. – Uciekajcie, na gniew Elebriana!

Wtem z mroku wypadły dwa cienkie płomieniste kształty przechodząc z łatwością przez ciało elfa i tak samo szybko znikając gdzieś w przestrzeni!

Kobieta obserwująca całą scenę ledwo zauważyła jak rozpędzone obiekty przebiły Insibiona, który klęcząc spoglądał na dziury w swej piersi.

Drżącą dłonią dotknął otworu tuż pod sercem. Ubrudziwszy palce we krwi, zamknął oczy i padł nieprzytomny.

-Co rozkażesz, pani?! – Warknął podwładny stojący najbliżej.

Wojowniczka dobyła zakrzywionego wąskiego miecza. Tak też postąpiła reszta żołnierzy gotując się do boju.

Z ciemności zaczęły wypływać mozolnie siwe obłoki niosąc ze sobą zapach migdałów. Mętne brązowo-beżowe smugi snuły się niczym węże przenikając między paprociami, pełznąc tuż nad powierzchnią ściółki.

To musi być Quereal! Tam w gęstwinie to on i jego ludzie. Potrzebują pomocy!

-Co rozkażesz?!

Nie słuchała. Mrużyła gniewnie brwi, ugięła sylwetkę, zacisnęła palce twardo na rękojeści miecza. Nagle z krzykiem na ustach wystartowała jako pierwsza biegnąc na pomoc kamratom i przełożonemu. Inni podjęli jej pomysł i także ruszyli do nienawistnej szarży przebierając nogami i ciągnąc za sobą łopocące peleryny.

Krzyk przeszył las.

***

Brak komentarzy: