Klip

czwartek, 29 listopada 2007

Rozdział II - Czynnik logika cz.5

***

Grupka podróżników dojechała do posterunku. Żołnierze zagrodzili trakt stawiając prowizoryczny szlaban, dwie strażnice, oraz proste fortyfikacje. Wingo na oko stwierdził, że stacjonował tam niemal cały regiment, rozciągnięty do granic możliwości wzdłuż rosnącego płotu, przy którym rozbito namioty. Przy wydeptanym szlaku robotnicy rozpalali ogniska. Byli żołnierzami, choć wyglądali jak pospolici fortowi pracownicy. Nic dziwnego, zdjęli kirysy i zbroje by łatwiej machać łopatami, siekierami i młotkami, przy tym nie napocić i nie namęczyć się zbytnio. Zbliżała się dla nich pora obiadowa. Gdzie indziej patroszono trzodę zwiezioną z okolicznych magazynów, gdy żołnierze szykowali kotły, menażki oraz ruszty, czy szorowali patelnie.

Gdzie niegdzie wisiało pranie rozciągnięte na sznurach między namiotami. Żołnierze w pełnym rynsztunku stali z kuszami przy płocie sięgającym połowy ich piersi. Nie był na tyle wysoki, by zabezpieczyć przed szarżą konnicy czy przeskoczeniem, ale był dostatecznie gruby by dostarczyć ochrony kusznikom, oraz halabardnikom. Wingo podejrzewał, że po drugiej stronie murku znajduje się głębszy rów czy przeszkoda złożona z wbitych na sztorc, prostych żelaznych, bądź drewnianych bolców, a najprawdopodobniej jedno i drugie. Żaden chłop w skórkowych butach nie odważy się ruszyć na takie zasieki, na których może podziurawić sobie stopy, a jeżeli zatrzyma się przed kolcami, to i tak będzie w zasięgu halabard.

Sindeya z uniesioną głową podjechała do jednej ze strażnic, w której czekał oficer opierający dłoń na rękojeści miecza.

-Proszę nas przepuścić. – Zatrzymała konia przed szlabanem, unosząc dłoń w rękawiczce z jarzącym się pierścieniem.

Strażnik zdębiał i już miał kazać otwierać przejazd, lecz zebrał się w sobie i przełknął ślinę.

-Przykro mi, jaśnie pani. Mam rozkaz. Bez przepustki nie można.

Zmarszczyła brwi.

-Wzrok ci odebrało, żołnierzu? – Błysnęła mu w oczy pierścieniem. – Natychmiast mnie przepuść.

-Jaśnie pani zdaje się być nie paladynem, ale pod ich protektoratem. Chciałem panią przepuścić, ale moim zadaniem jest panią chronić, nie mogę przeto posłać tam, gdzie pani grozi utrata życia.

-Jeżeli mnie nie przepuścisz i nie dotrę gdzie zmierzam na czas, to gwarantuję ci, że krzywd zaznam co nie miara. – Odgarnęła włosy z twarzy ukazując smukłe podłużne uszy. – Jestem tu z wizytą dyplomatyczną, chyba nie macie zamiaru powstrzymywać mej misji?

Teraz żołnierz zrozumiał, że ta piękna kobieta faktycznie może być pewnego rodzaju ambasadorem, to by tłumaczyło jej dziwną świtę. Ta w czarnym kombinezonie pewnie stanowi ochronę, a mnich i krasnolud zapewne służą za przewodników.

-Przykro mi, ale tym bardziej nie mogę pani przepuścić. – Wykonał nieznaczny ukłon, zagradzając jej drogę i przywołując kilku żołnierzy biwakujących kawałek dalej. – Winien pani jestem zapewnić opiekę i nie wolno mi na panią unieść ręki, ale w jurysdykcji wojska i obowiązkach wobec kościoła leży słuchać rozkazów paladynów, a nie osób objętych ich protektoratem. Jeszcze raz rzeknę, że niezwykle mi przykro. Jeśli pani chce, mogę zaoferować jakąś pomoc, być może wymienić konie, albo jednego podarować, bo widzę, że dwójka pani kompanów musi się upychać.

Wingo w odpowiedzi na tą propozycję pomachał głową z zadowoleniem.

Oficer dał rozkaz, a żołnierze przyprowadzili osiodłanego wierzchowca, choć Sindeya wcale się na to nie zgodziła. Szczerze mówiąc było jej wszystko jedno, co innego ją trapiło.

-Wiesz kto to Otton von Messergeist?

-Tak, wiem pani, dlatego tym bardziej nie mogę cię przepuścić i z własnej winy narazić na niebezpieczeństwo. Wiem o kim mówisz, darzę wielebnego Ottona szacunkiem i jeśli to on otoczył cię protekcją, pani, to wiem co spotkałoby mnie i moich ludzi, gdyby tu dotarł szukając winnych twej ewentualnej krzywdy.

-Czy jest tu jakaś inna droga na wschód? – Spytała wzdychając z rezygnacją.

-Tak, pani. Za dwa dni przybije tu prom przepływający jezioro... Jeśli zechciałaby pani zaczekać...

Nera złapała ją za ramię niezwykle mocno, chcąc przypomnieć czyim jest więźniem.

-Niestety to nie wchodzi w grę... Proszę poczekać – syknęła kobieta w futrze i jasnej sukni odciągana na bok.

Zsiedli z koni, odjechawszy od strzeżonego przejścia, by naradzić się.

Skryli się w cieniu, za drzewem.

Nera proponowała by wziąć ludzi z zaskoczenia, skoro nie mogą Sindeyi zranić, to gdyby przecież przeskoczyli nad szlabanem i pognali przed siebie, nikt by do nich z kusz nie szył. Wingo i Baflin przyznali, że to pomysł dobry, ale jakby nie patrzeć, ściągnął na siebie uwagę, być może i bandytów czy powstańców. Poza tym nie mają pewności, czy zostaną przepuszczeni przez straże z drugiej strony zamkniętej strefy...

-Przecież mnie przepuszczą... – Uśmiechnęła się jasnowłosa.

-Ale nas nie muszą – odparł Wingo. – Zawsze mogą sobie pomyśleć, że została pani porwana, a my próbujemy się przekraść wykorzystując kogoś z paladyńskim protektoratem. Mogą nas zatrzymać i najzwyczajniej w świecie rozstrzelać.

-Prawda – wtrąciła wojowniczka. – Za dnia nie dam rady aż tylu na raz.

-To wasz problem. – Złotowłosa wzruszyła ramionami.

-Nie, Delconda, to właśnie ty masz problem i to ze mną, a ja z tobą.

-No i... ? – Uśmiechnęła się szyderczo. – Jesteśmy przez to kwita? Ach nie... Poczekaj! Ty mi przecież nadal jesteś winna życie. – Robiła niewinne minki ironizując. – Patrz... Prawie zapomniałam.

Wtem zarówno Wingo i Baflin wzdrygnęli się, gdy groźna kobieta w czarnym skórzanym uniformie, jedną dłonią mocno chwyciła ramię towarzyszki trzymając ją w pionie, drugą zaś zacisnęła w pięść i mocno grzmotnęła ją w brzuch. Zrobiła to tak szybko, że nikt nie zdążył zauważyć czegokolwiek podejrzanego.

Kapłanka straciła dech i otworzyła szeroko oczy. Pięść zgniotła jej żołądek. Uderzenie było tak mocne, że wywołały weń odruch wymiotny. Na szczęście nie jedli śniadania. Na czerwieniącej się twarzy pojawiły się krople potu. Zakaszlała z bólu z trudem łapiąc dech. Nera wyprostowała ją, gdy z ust kapłanki wyciekła struna śliny. Nie mogła oddychać!

Winga i Baflina zamurowało. W jednej chwili oniemieli z wrażenia. Cały manewr wojowniczki nie wyglądał na cios, a odegrany spektakl przypominał raczej scenkę, w której to „pani ambasador” źle się poczuła, a jej ochroniarz-wojowniczka podtrzymała ją, zapobiegając upadkowi.

Nera nachyliła się nad jej uchem

-Jeśli chcesz to sprawię, że będziesz żałować dnia, w którym mnie ocaliłaś. – szepnęła całując jej ucho.

Poklepała uprzejmie po zaczerwienionym policzku uśmiechając się doń po przyjacielsku.

Dopiero teraz odetchnęła przezwyciężając skurcz i odrętwienie. Strasznie się trzęsła, było jej niedobrze, a powietrze wdychała głębokimi haustami, bardzo głośno.

-Mam nadzieję, że lepiej się czujesz, pani ambasador? – Spytała wojowniczka lekko przekrzywiając głowę.

Strasznie ją zemdlił ten cios... Ciągle zbierało się jej na wymioty i za każdym razem nie mogła nic zwrócić. Nie mogła też nic powiedzieć, jakby zesztywniało jej gardło. Potrząsnęła porozumiewawczo głową, dając znak, że wszystko jest jasne i rozumie przekaz. Ma się zamknąć... i tak zrobi, jeden cios to i tak stanowczo za dużo.

-Zapłacisz za to... – jęknęła. – Dojedźmy tylko do Lissen...

-Wpieprzyć ci jeszcze raz?

Sindeya nie odpowiedziała... Zamknęła oczy i opuściła głowę, naprężając z bólu mięśnie twarzy.

Nera wyciągnęła bawełnianą chustkę i wytarła dygocące wargi kapłanki ze zbierających się kropel śliny.

-No już, ogarnij się... – Ustawiła ją do pionu. – Grzeczna dziewczynka.

Jakiś żołnierz chciał podejść i pomóc wysłanniczce długouchej nacji, widząc, że odczuła mdłości, lecz jej „ochroniarz” wyratowała ją zawczasu.

Zebrali konie i cofnęli się odrobinę, zdając sobie sprawę, że są zbyt blisko, wzbudzając podejrzenia.

-Pssst! – Świsnął głos zza pobliskiej sterty siana, zwracając na siebie uwagę krasnoluda.

Ten truchtem podbiegł by zobaczyć kto nawołuje. Reszta dołączyła do niego powoli, zdając się niczego nie słyszeć.

Za wysokim kopcem, na drewnianej skrzyni po kartoflach siedział przystojny szlachetka skrywając twarz w cieniu. Wysokie buty, skórzane czarne rękawiczki, czarne spodnie, oraz rozsupłana elegancka czarna koszula... Musiało mu być gorąco. Nera nie widząc jego twarzy domyśliła się kto to... Gdzieś już widziała tego typa, a przynajmniej to mówiła jego broń. Srebrna szpada...

-Witam, zacne państwo. – Powstał wykonując głęboki skłon i zrywając z głowy kapelusz, którym omiótł ziemię. – Jestem Giovanni...

-Gacciano? – Wtrącił Wingo, przypominając sobie tajemniczego szlachcica z Rashfield.

-Ach widzę, że ma sława mknie szybciej niż konni jeźdźcy...

Wyprostował się powoli i spojrzał na wojowniczkę wzdrygając się z lekka. Nie zauważył jej w całym skłonie jaki wykonał. Obok niej natomiast, ciesząca wzrok piękność. Widziała go tylko kilka chwil, a już jest rumiana na twarzy. Nie czekając na przyzwolenie, jął ją oglądać, przyglądając się linią talii i nie tylko, a za razem wyceniając naszyjniki, kolczyki i pier...

-Miły bóg! – Jęknął jak oparzony. – To... – wycelował w czerwony pierścień na jej dłoni.

-Ja, panie kawaler. Mom kajn pojęcie co to, ale zdążył żeh skminić, że cosikej ważnego.

-Rozumiem, i rozumiem, że źle się państwo czujecie.

-Ja się czuję świetnie – sapnął chłopina ukryty za Baflinem.

-Miałem na myśli – kawaler pogładził bródkę - że jesteście państwo zawiedzeni. Nie chciano was przepuścić?

-Tak. – Nera westchnęła wzruszając ramionami. – Mam nadzieję, że nie zawracasz nam głów bo chcesz pogadać?

-Oj, nie, nie... Swoją drogą nie czuję urazy za wczorajsze. – Uśmiechnął się i pokłonił przed wojowniczką.

Ona to zignorowała.

-Do rzeczy.

-Ach tak... nie wiem kto obsadził tu tego oficyjera, ale świetnie postąpił. Nie jest to człek obdarzon dużą wyobraźnią, by móc mu skutecznie pogrozić, ale nie jest i głupi, by dać się nabrać na sztuczki i by nie znać swego obowiązku... Sami rozumiecie, niebezpieczny typ.

Czwórka podróżników spojrzała nań w ten charakterystyczny sposób, w jaki patrzy się na starszego pana na wsi, pytając o drogę, podczas gdy ten zaczyna wspominać jakąś wojnę namiętnie o niej opowiadając.

-Wiem gdzie można znaleźć bezpieczne przejście, drodzy państwo. – Dał im oczekiwaną odpowiedź.

-Doprawdy? – Kobieta w czerni uniosła jedną brew. – To czemu tu czekasz, zamiast przedostać się na drugą stronę?

-Bo gdym wczoraj uciekał przed motłochem, tutaj w okolicy padł mi koń... No może nie tyle padł, co stanął i już. Próbowałem prać go po łbie, ale widać miał stracha przed nadmiernym oddaleniem się. Zsiadłem z cholernika, patrzę, a tu blokadę rozstawiają. No i tak czekam i czekam, a państwo zdajecie się mieć konia w zapasie.

-A skąd mam wiedzieć, że nie chcesz nam go gwizdnąć?

Giovanni uśmiechnął się do podejrzliwej Nery, podkręcając spiczasty, długi wąs.

-A chcecie przejechać?

***

Wiwaty na cześć księcia sypały się ze wszech stron gdy ten, oparłszy na ramieniu kuszę, stąpał triumfalnie przez zgromadzenie gości, a za nim służba, na skromnym wózku, wiozła martwego niedźwiedzia z bełtem wbitym prosto między oczy bestii. Kobiety trzymały się z dala, poniekąd stroniąc od makabrycznego widoku martwego zwierza, poniekąd dla tego, że pchający się podziwiać zdobycz mężowie, wypychali je z grona najbliższej widowni.

-A niech mnie! – Warknął jeden z arystokratów przyglądając się bełtowi w czerepie stworzenia. – Wspaniały strzał!

W całym zamieszaniu Kordian gdzieś znikł... I dobrze, książę nie miał ochoty prawić morałów komuś takiemu jak on. Są ważniejsze sprawy, którymi należy się zająć.

Zostawił zdobycz dla oczu gości, by ci mogli nacieszyć się wyczynem następcy tronu. On zaś udał się na kolejne łowy, szukać prawdziwej zdobyczy.

Błądził w kółko zaglądając na każda altankę, gdy arystokracja i szlachectwo poczęło dyskutować w swoim gronie. Nie znalazł Izabeli...

Szlag! Machnął pięścią w powietrzu, znów gdzieś się rozwiała.

Ni stąd ni zowąd dopadł go Hanse ciężko dysząc. Chwycił księcia za ramię.

-Paniczu... – Sapnął nabierając powietrza. – Musimy wracać na komnaty, potrzebujesz straży.

-Dobrze, że cię widzę Hanse...

-Jaśnie panie – ściszył głos - na moich oczach ktoś dokonał zamachu... Ktoś wiedział o bełcie, wiedział gdzie będę, wiedział, o całym fortelu. Ktoś na waszą wysokość dokonał zamachu.

-Jak to?

-Kiedy oddałem strzał, nagle z krzewów wyleciało srebrne ostrze i rozbiło bełt. Nie wiem jak to możliwe, ale mamy w okolicy szpiega, który o wszystkim wie!

-Dziwne... – Franciszek potarł się po brodzie. – Przecież, gdyby ktoś chciał dokonać na mnie zamachu, to już dawno bym nie żył.

-Być może tu chodzi o pozorowany wypadek.

-Hanse... Tylko gdyby ktoś chciał upozorować wypadek, sam by to zrobił. Po co miałby pchać palce w mój plan, w dodatku chwiejny i na prędko ułożony... To za razem nieprofesjonalne, ryzykowne, jak i teoretycznie skuteczne.

Franciszek zauważył Izabelę stojącą na skraju lasu wpatrującą się w szeroki pas zieleni, odległe ogrody i wyrastający zeń pokaźny pałac.

-Potem o tym porozmawiamy...

Ruszył szybko w jej kierunku, zapominając o sprawie zamachu.

-Paniczu! – Krzyknął za nim weteran.

Zaczął go gonić, lecz gdy Franciszek zbliżył się do młodej markizy, doszedł do wniosku, że wtargnięcie w ich towarzystwo byłoby grubiaństwem. Stanął przy jednym z drzew obserwując ich bacznym okiem.

-Izabelo... – Skłonił się przed nią. – Składam w twoje ręce dzisiejszy...

-Dziękuję, ale nic mi po tak wielkim stworzeniu, zatrzymaj go sobie. – Odpowiedziała.

Odmówiła prezentu? Przez umysł księcia przebiegła myśl, że być może obyczaje obu cesarstw rozwijały się różnymi torami i ewoluowały w różnym tempie. Ale, żeby odmówić?

-Coś się stało?

-Ależ skąd, Franciszku. – Wzruszyła ramionami odgarniając pasemko kasztanowych włosów z twarzy. – Tylko, że skóra niedźwiedzia jest mi zupełnie nieprzydatna. Nie gustuję w zabitych stworzeniach, a pewna jestem, że niedźwiedź idealnie przyozdobiłby komnaty myśliwskie w twoim pałacu. Rozumiem, że w waszych stronach grzeczność nakazuje damie przyjąć prezent. W moich stronach grzeczność nakazuje spytać się uprzednio damy, czy owego prezentu chce.

Poczuł się niezręcznie ocierając czoło.

-Wybacz...

-Ależ ja nie prawię ci wyrzutów Franciszku! – Rzekła szczerze, podchodząc do księcia. – Stwierdzam fakt, byś nie przyniósł mi któregoś dnia zdechłego lisa ze strzałą w uchu.

Zaśmiała się rozpuszczając niepewną atmosferę.

-Dobrze, rozumiem. – Uśmiechnął się prostując sylwetkę. – Czego zatem byś sobie życzyła, Izabelo?

-Mniej rozłąk, więcej rozmów... Więcej uśmiechów i humoru w zachowaniu mego gospodarza – wykonała lekki skłon w jego stronę - mniej przepraszania, bo nie ma za co.

-Intrygująca z ciebie kobieta, Izabelo.

-A z ciebie, Franciszku, mężczyzna niezwykle... – Zastanowiła się – bogaty.

Oboje popatrzyli sobie w oczy, zanim parsknęli życzliwym śmiechem.

-Lubię to twoje zachowanie.

-Takie zadziorne?

-Raczej... odważnie-aroganckie.

-Większość arystokratek wokół ciebie nie cechuje podobne usposobienie, nieprawdaż?

-To też zapewne dedukcja?

-Powiedzmy, wielki dżokeju, że zauważyłam jakim wzrokiem na mnie patrzysz i co najważniejsze, w oczy, nie w dekolt.

Franciszek z wrażenia odrobinę zdębiał. Faktycznie, miała rację. W zasadzie odkąd pamięta, odkąd zaczął z nią rozmawiać, cały czas spoglądał na jej twarz, jak zaczarowany.

-Czy pan Hanse, się nas wstydzi? – Spytała spoglądając na żołnierza ukrytego za pniem.

-Nie, on lubi przytulać się do pni drzew... Pewnie przypominają mu jego małżonkę.

-Taka twarda?

-Raczej taka szeroka...

Ponownie wybuchli śmiechem.

-Książę, to niegrzeczne tak o kimś mówić... – Stwierdziła Izabela cichutko chichocząc. – Gdyby nas słyszał, pewnie by się pogniewał.

-To sługa, dostaje pieniądze za to by robić co do niego należy, bez względu na to czy się mu ubliża, czy nie.

-No, cóż... Ja w mojej sytuacji wolę polegać na sługach, którym nie ubliżam, a którym ufam. Gdyby jeszcze ktoś na mnie zamach planował, co mi wtedy po takim słudze, który może czuć do mnie uraz? Może i na mnie unieść nóż, wbić w plecy, a z zamachowcami podzielić się łupem.

Franciszek zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem.

-Skąd pani wiesz o zamachu?

Izabela spojrzała nań, nie rozumiejąc o czym mowa.

-Słucham, Franciszku?

-Powiedziałaś „zamach”. Skąd o nim wiesz?

-Ktoś dokonał zamachu? – Oczy szeroko się jej otworzyły. Była szczerze zdumiona, jego słowami. – Kiedy? Co się stało, książę?

Znowu palnął głupotę... Był przewrażliwiony całą sprawą. Ona tylko coś zasugerowała, to zbieg okoliczności, a on wszędzie widział, nawet w niej, jakiegoś konspiratora, wplatając w teorię spiskową. Bzdura! Po co w ogóle o tym myślał?! To pewnie ten Steiner... Dlatego czmychnął, bał się wykrycia! A może Izabela miała słuszność?

Spojrzał na Hasea... Że też był taki głupi! Srebrny sztylet pojawiający się z nikąd i niszczący lodowy bełt? Przecież to bajka! Na pewno zmówił się ze Steinerem, a ten nieźle mu zapłacił. Wypuścił niedźwiedzia, a pocisk zapewne potłukł z premedytacją... To ma sens! Zawsze miał przy sobie broń, a przecież ogniwo dźwiękowe w maszynie ukrytej w szopie przy pokazowym parkurze, było przecięte mieczem. Któż inny mógłby wiedzieć, którą z rur przeciąć, by zniszczyć mechanizm? Na winę Hansea nie było żadnych dowodów tak na dobrą sprawę, ale to tylko przemawiałoby na jego korzyść gdyby planował zamach. Franciszek miał właśnie całkiem zwięzłą teorię i to dzięki Izabeli. Póki co zachowa to dla siebie, a Hansea lepiej trzymać z dala.

-Nie, Izabelo, głupie skojarzenie... – Sklecił wymówkę na poczekaniu. – Ojciec ma tą paranoję na punkcie swojego życia i myślałem, że zaszczycił cię jedną ze swoich teorii... Poza tym... Ach, przepraszam jestem zmęczony i zdenerwowany dzisiejszymi emocjami, zapewne nasunęło mi się kolejne dziwne skojarzenie.

-No dobrze, Franciszku... – Mruknęła przyglądając się mu podejrzliwie. – Jeśli nie chcesz powiedzieć, nie musisz.

Nie dała się nabrać.

-To powietrze w lesie rodzi w mej głowie halucynacje... Może powinniśmy wracać. Gdybyś zechciała, możemy po posiłku wybrać się do ogrodów, tam nie będą nam przeszkadzać ani ochroniarze – ze sztucznym uśmiechem na twarzy, kiwnął w kierunku Hansea - ani tłumy gości.

-A twój przyjaciel, Edmund?

-Słucham? – Teraz on szerzej otworzył oczy czując przelotną zazdrość. – Edmund naprzykrzał ci się, Izabelo?

-Ależ skąd... To raczej ja postanowiłam się mu ponaprzykrzać i powypytywać o różne sprawy, w tym o ciebie.

-Tak? No cóż, mam nadzieję, że wyrażał się o mnie w samych superlatywach.

-W końcu to tylko twój sługa i płacisz mu za wyrażanie się o tobie w samych superlatywach, Franciszku. – Uśmiechnęła się figlarnie.

Ten jedynie westchną.

-W takim razie, skoro o nim mowa, postaram się by nam nie przeszkadzał... Oj bo jeszcze sobie pomyśli, że się nim, pani, interesujesz.

-Ja się wszystkim interesuję, Franciszku.

-Prócz łowów... – Wtrącił jej.

-Nie, nie koniecznie. Po prostu nie chcę skóry z misia, z którą nie miałabym co począć.

-Ja też cię interesuję, Izabelo Karolino?

-Książę... Powiedziałam przecież, że wszystkim się interesuję. – W kąciku jej ust zagościł nieznaczny uśmieszek. – A może chcecie, wasza wysokość, bym powiedziała to wam z osobna?

Nagle nabrała dystansu w oficjalnym tonie, zwracając się doń w osobie trzeciej, co książę odczytał jako gest odwrotu. Mimo, że stali od siebie w tej samej odległości, młoda arystokratka dała niewidoczny krok w tył.

-Nie Izabelo... Nie miej to za przejaw egoizmu, ale jak sama rzekłaś, mówisz szczerze i czuję to, dlatego wolę słyszeć prawdę o sobie wypływającą z twoich ust, niż kłamstwa z ust innych.

-Ja też bym tego chciała, Franciszku. Przestań się tak uniżenie zachowywać, a odwzajemnij mój gest i bądź szczery. Co nam po obustronnej grze pozorów?

-Słusznie... – potaknął.

-W takim razie moglibyśmy się stąd zebrać, nudzi mnie to miejsce. – Zakryła dłonią usta cicho ziewając. – Poza tym wolę rozmawiać na osobności. Gdy dookoła tyle oczu, czuję się przytłoczona.

-Dobrze zatem... Wydam stosowne rozkazy.

Przywołał do siebie Hansea machnięciem dłoni mając go cały czas na oku.

***

Posiadłość landgrafa składała się ze skromnego grodu, będącego czymś pomiędzy budowlą obronną, jaką był zamek, oraz rezydencją gościnno-administracyjną. Posiadłość ceglana i wiekowa, a mury dla mody pokryte białym tynkiem, co mimo strzeleckich okien i blank, dodawało uroku budowli. Na oko najstarszą część zamku stanowił stołp, teraz będąc wtopiony w resztę murów i sieć masywnych wież. Najprawdopodobniej tam znajdował się kasztelański skarbiec.

Kraty uniesiono, a majątek landgrafa zawsze ponoć otworem stał dla przyjezdnych. Położony nieopodal miasta, stanowił swoisty zajazd dla magnatów, czy ekskluzywnych kupców, którym pozwalano zatrzymać się w strefie gościnnej.

Numitor wraz z kompanem zostawili swoje wierzchowce i wykupili pokój na niższych kwaterach, podając się za „kartografa z dalekich krain”, oraz „przewodnika”. Jakby nie spojrzeć na Numitora, wyglądał idealnie do pełnienia każdej roli kogoś z dalekich krain. Mógłby być kupcem z dalekich krain, kartografem z dalekich krain, wojownikiem z dalekich krain, ambasadorem, tłumaczem, duchownym, odkrywcą. Był przerażający z racji swych rozmiarów i wyglądu ogólnego, a za razem niewiarygodnie miły i uprzejmy z racji łagodnej twarzy, jak i przyjaznego, głębokiego i spokojnego głosu jakim przemawiał.

Stał w drzwiach do pokoju, spoglądając z cienia krużganek na skromny dziedziniec ze studnią, na który zajeżdżały przeróżne persony. Vasyl przyglądał mu się dosyć długo, patrząc jak ogromna sylwetka stoi w bezruchu, zupełnie jak poprzedniej nocy, kiedy to starał się być „niewidzialny”... I świetnie mu to wychodziło.

Kilka godzin obserwował wjeżdżających przez nie gości.

Niedaleko od posiadłości Landgrafa, pokaźnych rozmiarów miasto, w którym królowały prawo sędziów, oraz trzymające sędziów na uwięzi majątki właścicieli zakładów rzemieślniczych czy manufaktur. Z chęcią płacili kasztelanowi podatki i równie chętnie wręczali łapówki, jeśli zauważyli w tym jakąś korzyść. To był również powód, dla którego landgraf tutejszej prowincji, nie musiał obawiać się przestępców z miasta czy miejskich karteli... Te najczęściej i tak robiły z nim interesy. Bramy posiadłości otwarte ku uciesze bogatych mieszczan nie mogących sobie wyobrazić bardziej sprzyjającego ich biznesowi landgrafa, aniżeli zacnie i miłościwie im panujący hrabia Maurycy Siemieński ze starej linii rycerskiej wsławionej w licznych bitwach z sąsiadami.

Jego dwaj bracia, Kazimierz i Stanisław, piastowali wysokie urzędy w mieście, kierując nie tylko gospodarką prowincji, ale samemu stanowiąc trzon napędowy rzemiosła tekstylnego i przetwórczego, wraz z potężnym kapitałem za plecami landgrafa. Żona Maurycego Siemieńskiego, Jadwiga, z wiekiem zmieniła się w starą, zrzędliwą i najzwyczajniej w świecie chamską babę, której mąż nie znosił i po długich przykrych wywodach, dał się przekonać do dopuszczenia jej na sztuczne stanowisko „dekoratorki” zamku. Być może dlatego ze wszystkich stron tak wieje chłodem.

-Czego konkretnie wypatrujesz? – Spytał Vasyl zmieniając szaty na podróżne, bardziej zwiewne, lżejsze i wygodniejsze.

Numitor spojrzał nań i poczekał, aż chłopak wciągnie na siebie czerwoną, workowatą koszulę. Machnął nań ręką zachęcając do podejścia, gdy Vasyl spuścił koszulę w czarne bryczesy spięte szerokim skórzanym pasem, do którego przymocował wąski koncerz oraz kilka długich i krótkich noży.

Chłopak podszedł odgarniając jasne włosy do tyłu.

-Jeśli można to tak ująć, to wypatruję ogniska zapalnego.

-Słucham? – Vasyl oparł się o futrynę wyglądając na prawie pusty dziedziniec, przez który przebiegła jakaś służka z wiadrem wody. Tu i tam stali strażnicy w zbrojach, rozmawiając ze sobą lub popalając fajki i leniwie wypełniając powierzone im obowiązki.

-Nasza „przyjaciółka” – podkreślił sarkastyczne brzmienie słowa - Sara, przejeżdżała tędy kilka dni temu.

-Co w związku z tym?

-Na dwór cesarstwa nie wpuszcza się nikogo od tak na słowo. Za pierwszym razem, gdy jakiś nowy magnat zjawia się na pałacowych salonach, tajna policja wszczyna swoje śledztwo.

-Myślałem, że tylko w Vianie istnieje inspektorat?

-Daj spokój, Vasylu – zaśmiał się olbrzym, machnąwszy ręką. – W każdym z sąsiednich krajów istnieje podobna instytucja. Inspektorat Cesarski w Vianie jest świetnym przykładem. I tu istnieje podobny organ. Jeśli na dwór cesarza wjechał ktoś nowy, to zapewne tajna policja już spuściła swoje harty ze smyczy, a te węszą bezustannie. Dotrą i tu...

-Wciąż nie wiem do czego zmierzasz.

Numitor poklepał go po ramieniu potężną dłonią w ciężkiej rękawicy.

-Zastanawiałeś się jak bardzo tutejszy landgraf jest oświecony?

-Zapewne jaśnie oświecony...

-Taaak... a przez co?

-Złoto.

-Trafne spostrzeżenie, a to daje nam powód by tutejszy władca żył do czasu aż dojdą doń cesarscy agenci i wezmą na przesłuchanie, albowiem co im ów władca powie?

Vasyl już rozumiał do czego Numitor zmierza.

-Powie to, za co zapłaciła mu Sara, racja?

Na znak oklasków, Numitor cicho i powoli zderzył ze sobą dłonie.

-Nadal czegoś nie rozumiem... – Vasyl podrapał się po policzku, czując, że najwyższy czas się ogolić. – Skąd ten pośpiech, co ma jedenasty dzień tygodnia, czemu nagle tak wystrzeliłeś, jak strzała z łuku?

-Powiedzmy, że wiem stosunkowo dużo, ale są pewne odstępstwa między planami a realiami. Ja natomiast jestem tym, który pilnuje, by właśnie te odstępstwa były jak najmniejsze.

-Ale skąd...

Numitor przerwał mu prostując sylwetkę.

-Chcesz zobaczyć ciekawy spektakl, chłopcze? – Olbrzym o długich granatowych włosach patrzył czarnymi mglistymi kulami na zdyszanego chłopa, który przed chwilą wjechał przez bramę wołając pomocy.

Vasyl także spojrzał na umorusanego, bosego mężczyznę w prostych portkach i lnianej koszuli, który przyjechał do zamku na pociągowej chabecie. Wąsal padł przed osłupiałym strażnikiem na kolana. Do niego podbiegł drugi strażnik i już chciał spuścić chłopu łomot, za to że wtargnął na bogatą posiadłość.

To prawda, nie trzeba żadnych oficjalnych przepustek by wjechać na dwór. Natomiast każdy kto jest w stanie zapłacić półtora florena za dzień gościny, jest mile widziany.

Chłop nie wyglądał na takiego, który miał przy sobie choć obłupanego szylinga.

-Wytęż słuch, Vasylu. – Rozkazał towarzysz w czerni, wskazując palcem na toczącą się na dziecińcu szarpaninę.

-Ale panowie! – Krzyczał chłop. – Jaśnie hrabiemu krzywda grozi! Napaść chcą! Napaść! Dzisiej go chcą... Puszczaj! – Wierzgał nogami, gdy strażnicy wlekli go za ramiona.

-Milcz chamie! – Jeden ze strażników zdjął z głowy hełm i walnął nim chłopa w brzuch.

Numitor przypatrywał się wszystkiemu z uśmiechem na twarzy. Wycelował palcem w puste wyjście z korytarza, co zwróciło uwagę Vasyla.

Nagle wybiegła zeń kobieta w bordowej prostej sukni. Była młoda, a w pełną loków fryzurę powplatała błękitne wstążki.

Vasyl oniemiał wbijając zagadkowe spojrzenie w towarzysza. Skąd on o tym wszystkim wie?!

-Zostawcie go! Natychmiast! – Skarciła żołnierzy, a ci puścili chłopa, w mgnieniu oka odstępując o krok i głęboko się kłaniając.

Wąsal padł przed nią na kolana i zwijając w dłoniach słomkowy kapelusz zaczął bić głębsze pokłony, niemal dotykając czołem bruku.

-Och! Młoda panienka... Najpiękniej jak mogę, dziękuję!

-Cóż się stało? – Mruknął Numitor.

-Cóż się stało? – Spytała szlachcianka.

-Waszem ojcowi szykują w zbrodni udział rychły, miłościwa panienko. – Powiedziała mroczna postać.

-Waszem ojcowi szykują w zbrodni udział rychły, miłościwa panienko. – Odpowiedział chłop.

Vasylowi zdawało się, że to absolutnie niemożliwe. Zdawało mu się, że Numitor dyktuje im słowa, a oni je wypowiadają, jak sufler aktorom w teatrze. Skąd on je zna?! Skąd zna słowa, skąd wie co się wydarzy? Szeroko rozdziawił usta.

-Jak to możliwe? – Spytał Numitora, lecz ten uciszył go, kładąc palec na swoich wargach, a następnie wycelował ponownie w toczącą się na dole dysputę.

-O czym to mówisz... – Szepnął towarzysz Vasyla.

-O czym to mówisz?! – Zdenerwowała się młoda kobieta, wspierając pod boki.

Numitor uznał, że już wystarczy popisów i nie powinien przeszkadzać. Pozwolił dialogowi toczyć się samemu.

Vasyl zdawał się być zupełnie zdezorientowany.

-Chłopi na wieść o poborze, najęli zabójców...

-Nonsens! Nie mieliby pieniędzy, a nikt nie waży się na mego ojca podnieść ręki.

-Ależ, kilka wsi oddało ostatnie grosze, panienko! A zabójcy już tu przyjechali! Są z dalekich stron! Wyczuli okazję bo w Vianie...

-Wiem co się dzieje w Vianie. – Westchnęła grożąc chłopu palcem. – Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz?

-Bo można to sprawdzić, panienko... Już tu przyjechali! Są na dworze...

Na chwilę zamarła w bezruchu nie wiedząc co odpowiedzieć.

-Jak to?!

-Ja, panienko – znów uderzył czołem w bruk – umiem czytać... Pomagałem w kościele za młodych lat i zajrzałem w ich plany na zgromadzeniu. Wymieniali informacje na piśmie między sobą kiedy jakie ważniejsze były, a i twarze ich poznam! Za służbę się przebrali i zastawiają sieci! Chcieli szybko wykonać robotę, odebrać nagrodę i czmychnąć tego samego dnia, co by nie wzbudzić podejrzeń i z razu dalej w drogę!

Córka landgrafa przyglądała się wąsalowi w ciszy, tupiąc cicho trzewikiem.

-Co zatem proponujesz?

-Niech jaśnie panienka zbierze służbę na placu strzeżonym przez straże. Ja bym ich poznał, a jeśli to nie starczy... – rozejrzał się dookoła. – Na lewej łopatce każdy z nich ma wypalone znamię... A znamię to, dwie skrzyżowane błyskawice przedstawia!

Vasyl spojrzał pytająco na Numitora.

-To prawda? – Spytał chłopak.

-Gdybyś stał w tych drzwiach tak długo jak ja Vasylu, też byś ich zauważył. Wjechali na koniach, które widzieliśmy przy jednej z tych chatek.

-Wciąż nie rozumiem skąd ten nagły zryw? Przypomniało ci się zbyt późno, czy co?

Numitor skrzyżował ręce, opierając ramię o futrynę.

-Wiem co tu się stanie... – zaczął udzielać wymijającej odpowiedzi.

-To skąd ten pośpiech?

-Bo tam powinna być czwórka koni, nie trójka. Ten chłop nie rozpozna najważniejszego z morderców, bo nie było go w tamtej przeklętej szopie.

-Ale skąd to wiesz?

-Dowiesz się w swoim czasie... Nie niecierpliw się Vasylu, możesz mi zaufać, nie musisz, ale możesz... Ja muszę cię przygotować do roli, którą winien jesteś wypełnić na przestrzeni dziejów. Na wszystko będzie czas i wszystko zrozumiesz w stosownej chwili... Póki co obserwuj.

Vasyl, a w zasadzie Justus, bo to właśnie ta część osobowości dochodziła do władzy nad umysłem chłopaka, potakiwał decydując się na współpracę. Powracały wspomnienia świata bez waśni, wojen, świata gdzie Sara Vian, była wspaniałą młodą władczynią kochającą lud i prawo, a sąsiedzi żyli ze sobą w zgodzie, gdzie miał swoją Beatrice, z którą dzielił wolne chwile, gdzie nie znał sztuk krzywdzenia ludzi i czuł do tego typu praktyk wstręt. Zaczął tęsknić za sobą, za swoim dawnym życiem.

-Nie pleć bzdur! – Wydarła się dziewczyna. – Pewnie wyczekujesz zapłaty, tak? Pewnie sam brałeś udział w tym spisku, a teraz ze strachu przed konsekwencjami przybywasz na dwór, by mój ojciec ciebie jednego oszczędził, a może chcesz powiedzieć, że się mylę?

-Panienko! – Chłop przeraził się, na klęczkach podchodząc do niej, wyciągając błagalnie rękę, drugą zaś przygniatając kapelusz do serca. – Niech Pan w zaświatach mnie pokarze jeśli kłamię! – Prawie łkał. – Ale ja prawdę mówię!

-Wyrzućcie go. – Rozkazała, a strażnicy pochwycili biedaka. – Śmieszny jesteś, jeśliś sądził, że odeślę cię z pieniędzmi. Bajkami dzieci swe możesz straszyć, lub naciągać marnych kupców.

Numitor natychmiastowo złapał Vasyla za ramię obserwując co się dzieje. Obejrzał chłopaka patrząc na jego ubiór.

-Potrzebuję twej pomocy. – Jego twarz wyglądała zupełnie jak wtedy przy leśnej chatce, gdy zobaczył trzy konie, gdy coś nie zgadzało się z wersją wydarzeń znaną gigantowi. – Zrobisz jak powiem.

Vasyl kiwnął porozumiewawczo głową.

***

Kazała wywalić chłopa i dobrze. Nie ma głupich na takie historie, nie w rodzinie Siemieńskich. Ruszyła z powrotem, korytarzem, którym tu przyszła, prowadzącym pod krużgankami na wyższy dziedziniec zarezerwowany dla rycerstwa i rodziny.

Zjawił się w nim młody mężczyzna, blondyn. Miał na sobie eleganckie obcisłe spodnie, czerwoną koszulę, błyszczące, czarne skórzane buty. Jedną dłoń opierał na rękojeści miecza i beztroski zdążał przed siebie.

Ku uciesze córki landgrafa, był to mężczyzna w jej mniemaniu bardzo przystojny. Obciągnęła suknię pod pretekstem wygładzenia materiału, uwydatniając i tak notabene wydatny dekolt. Zastanowiła się, czy przypudrowała policzki i czy nie widać piegów na jej twarzy.

Vasyl był szczerze zaskoczony. Mogła mieć z siedemnaście lat, nie więcej, to stwierdził po samej twarzy. Była ładna... No może w granicach przeciętności, choć nadal ładna, a to w szeregach arystokracji rzadkość. Uśmiechnęła się do niego, gdy ten wykonał przed nią głęboki ukłon.

-Panienka wybaczy... Przepraszam, mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

-Ależ skąd. – Wlepiła weń spojrzenie miedzianych oczu. – Jeśli potrzebuje pan pomocy... A właściwie, czemu pan wychodzi przez ten korytarz? To strefa zakazana dla gości. – Spojrzała na niego podejrzliwie przekrzywiając lekko głowę na bok.

Znał to spojrzenie. Ładna, młoda dziewczyna, a wewnątrz dusza szpiega i trującej żmii. Na pewno jest wredna i natrętna, kapryśna i... rozwiązła.

W niewyjaśniony sposób, czego Vasyl nawet nie zauważył, rozwiązało się jedno sznurowadełko w jej sukni, luzując gorset. Nachyliła się trochę bardziej.

No tak... zapewne jest bezpośrednia, nie znosi sprzeciwu i nienawidzi rozczarowań.

Wyciągnął zza pleców długi sztylet i wysunął przed siebie, rękojeścią do przodu.

-Widziałem jak dwóch stajennych gnało tędy jak oparzeni... Jeden upuścił to, a że przywłaszczać cudzej własności nie wypada, chciałem oddać mu ten nóż.

Nadal wlepiała w niego tajemnicze spojrzenie, pytające i nikczemne.

Uniosła palec i zaczęła się bawić wstążką we włosach, próbując przeanalizować co ten przystojny mężczyzna powiedział.

-Skąd pewność, że to stajenni?

-Właściwie, to nie wiem... Przypuszczam. - Wzruszył ramionami zachowując się całkiem wiarygodnie. - Widziałem jak para prosto ubranych osób wybiega ze stajni i gna tym korytarzem... – Kiwnął dłonią w kierunku, z którego przybył. - Stajenni to moje pierwsze skojarzenie.

-Jeśli działa pan tak zapalczywie, szybko i dużo jak pan miele językiem, to będę zadowolona mogąc pogłębić znajomość.

Przełknął ślinę.

-Proszę wybaczyć. Zapomniałem się... – Wykonał nieznaczny ukłon, gdy odebrała sztylet. – Ulryk Brehn.

Ucałował jej dłoń.

-Emma... – Mruknęła spoglądając na klingę sztyletu.

Kątem oka zauważyła płytki grawerunek, wyglądał na pospiesznie wykonany, w zasadzie wyryty w metalu. Precyzyjny i to bardzo, acz nie wyglądał jakby był wyryty dłużej niż kilka godzin temu. Na szczęście dla Vasyla, Emma nie znała się dobrze na broni. Grawerunek przedstawiał dwie, krzyżujące się ze sobą błyskawice i to najbardziej rozgoryczyło córkę landgrafa. Westchnęła opuszczając ramiona. Teraz musi zostawić tego przystojnego młodziana i znów bronić bandyckiego tyłka swego ojca. Gdyby nie fakt, że to on funduje jej wszystkie zachcianki, dawno sama pchnęłaby go jakimś nożem.

Wróciła się na dziedziniec podciągając suknię odrobinę, by nie przeszkadzać sobie w truchcie.

-Pan wybaczy... – Rzuciła przez ramię.

Przy bramie chłop zmagał się ze strażnikami, którzy co i rusz, wyrzucali płaczącego biedaka, używając przy tym brutalnej siły. Rozdarł sobie kapelusz, potłukł twarz, rozciął brew, z której ciekła struga krwi.

-Błagam, panowie! – Jęczał, próbując się przez nich przecisnąć. – Oddajcie mi konia! Siwek!

Krzyczał. Dwaj żołnierze, zwerbowani zapewne z miejskiej bandycji mieli kupę dobrej zabawy maltretując ubogiego i bosego chłopa. Za tą starą szkapę dostaną trochę pieniędzy na targu, albo posilą się porządną porcją koniny.

-Wpuśćcie go! – Skarciła ich dziewczyna, a dwójka drabów w zbrojach mrucząc coś pod nosem, grzecznie ustąpiła miejsca.

Zmęczony i okrwawiony chłop dopadł swego, starego Siwka i pogłaskał go po szyi.

-Dobrze... Zwołam służbę. – Oświadczyła krzyżując ręce. – Wskażesz kogo masz wskazać... Lecz powiadomię ojca o twoim udziale i nawet nie myśl, że ujdzie ci to na sucho. Dopilnujemy byś ujawnił wszystkich uczestników spisku, byś podał imiona tych co zrzucili się na ten występek. Zostaniesz razem z nimi ukarany, o to sama zadbam... Biorąc pod uwagę okoliczności, odrobinę karę złagodzę... Powiedzmy – uniosła lekko głowę - dwukrotna pańszczyzna.

-Och dziękuję! – Padł jej do nóg rozpłaszczając się na bruku.

Dziewczyna cofnęła się odrobinę, czując wstręt do brudnego, poturbowanego prostaka.

Wcale nie było mu do śmiechu. Podwójna pańszczyzna to nie lada wysiłek. Ale lepiej nie odzywać się więcej, bo jeszcze pogorszy swą sytuację.

-Każcie komuś oblać go wodą, strasznie cuchnie... Wprowadźcie potem na wyższy dziedziniec. I zebrać mi tam całą służbę! Ktoś nie będzie się chciał stawić, to przywlec siła, albo... od razu stracić.

-Tak, panienko Emmo. – Skinął głową jeden ze strażników.

Wróciła spokojnym krokiem do lekko zdenerwowanego Vasyla. No dobrze, swoje zrobił i co teraz? Spojrzał na krużganki wyczekując wysokiego kształtu, spoglądającego nań z cienia, lecz Numitor znikł. Z resztą co by tu poradził? Vasyl musi sobie radzić sam. Pewnie zapytany o radę, towarzysz odpowiedziałby coś w rodzaju: „Myśl.”, „Kombinuj.”, „A jeśli mnie nie będzie w pobliżu, to co zrobisz?”

Vasyl teoretycznie wiedział jak postąpić. To znaczy wiedział jak zabić, ukryć się czy uciec. Nie miał ochoty na Emmę, a Emma, co rzucało się w oczy, miała ochotę na niego.

Tylko, który z nich jej na dobrą sprawę chciał, Vasyl, czy Justus... No właśnie. Nie Justus, którym był kilka chwil temu, ten odpłynął w ciemność, gdzieś tam się snuł, coś wołał, lecz zbyt cicho. Vasyl teraz doszedł do głosu, a mówił głośno i wyraźnie: „Bierz! Byłeś tyle dni bez kobiety.”

Podeszła do niego, chwytając go za rękę i zaborczo ciągnąc za sobą.

-Mówiłaś, pani, że to zakazana strefa, a prowadzisz mnie...

-Cicho. – Syknęła, przerywając mu.

Przeprowadziła go na drugi koniec tunelu-korytarza. Przeszli uliczką między murem, a wewnętrznymi zabudowaniami mieszkalnymi, odrobinę pod górkę.

Ciemno-rude włosy skręcone w loki, podskakiwały przy każdym kroku. Piegi, które Vasyl zdążył zauważyć na jej twarzy, były całkiem urocze, jak opiłki brązu wysypane na mąkę. Zastanawiał się ilu w ten sposób urządziła... Jej ojciec bogaty, nikt nawet nie myśli o tym, by skrzywdzić jego córkę i narazić się na najgorsze co w branży może się zdarzyć, nie tyle łomot i śmierć, ale strata najbogatszego klienta w okolicy oraz wszelkich potencjalnych klientów z nim związanych, wypad z branży i w efekcie skazanie się na chłopskie grosze, zlecenie plebejuszy. Faktycznie za zamach na hrabiego Maurycego musiała wziąć się jakaś najemna jednostka nie z tych okolic. Wieści o Vianie na pewno ściągnęły mnóstwo oddziałów najemnych w te strony i zapewne ci co wtargnęli na dwór landgrafa nosili na sobie wojskowe szlify. Kto by pomyślał, że to szczęście w nieszczęściu. Landgrafa i jego rodziny bali się atakować wszyscy w okolicy miasta rzemieślników, temu też nie było powodu by zamykać bram czy bać się napadów. Z drugiej strony, ktoś kto o tym wiedział, od razu mógł wtargnąć na dwór niezauważony. I taka kolej rzeczy nie zostawia luki na błędy, w takiej branży, w obrotach z takimi ludźmi, ważny był strach. I oto strach w prostej koszulinie, portkach, w słomkowym kapeluszu i z wąsami pod nosem przybył bojąc się kary, bojąc się hrabiego, jego przyjaciół, jego braci, jego niepodzielnej władzy, jego klientów i sługusów, strachał się na myśl o zbirach jedzących hrabiemu z ręki, kajał się przed synem hrabiego, żoną hrabiego i córką hrabiego. Wszyscy winni się przed nimi pokłonić, o ile nie chcieli dostać po pysku, albo i gorzej.

Niższa o głowę dziewczyna prowadziła Vasyla, wlekąc go za sobą. W tych stronach to chyba norma, a na pewno dla niej. Jak ojciec, wójkowie i brat, brała co chciała, kiedy chciała i jak chciała, a Vasyl nie czuł się lepiej niż kolczyk, bransoletka, czy naszyjnik... W każdym razie ładne świecidełko, które Emmę zainteresowało. Wzięła je zatem łapczywie, ponosi, ponosi, znudzi jej się i gdzieś zostawi.

Justusowi to nie pasowało...

Vasyl nie miał nic przeciwko. I tak nie zamierzał tu zostać za długo...

Emma zaciskając mocno palce na jego nadgarstku, otworzyła drzwi do kwater rodzinnych i wciągnęła go do środka. Znaleźli się w przysadzistym białym przedpokoju. Odtąd Vasyl postanowił zapamiętać każdy szczegół wnętrza budynku, by w razie czego ułatwić sobie ucieczkę lub donieść Numitorowi o jakiejś ważnej sprawie.

Przeprowadziła go przez kilka plątanin schodów, korytarzyków i komnat, rozsupłując przy tym gorset.

Vasyl nie mógł uwierzyć... rozbierała się wlekąc go zapewne do sypialni.

-Po cóż tyle chodzić, droga pani?

-Może ty, lubisz leżeć na zimnych kamieniach, stołach, czy snopach siana, ja wolę wygodne łoże. – Odpowiedziała nie odwracając się nawet na chwilę.

Jedna pętelka sznurowadła w gorsecie sprawiła jej problem, wyrwała zatem linkę mocnym szarpnięciem.

Stanęli przed wysokimi drzwiami, które Emma uchyliła.

Młodzian zajrzał do środka. Ściany komnaty były pełne bursztynowych zdobień i drogiego drewna i jak się okazało, była to sypialnia, zapewne Emmy.

W głowie świtała mu pamięć o Beatrice... Nie rzecz w tym, że nie powinien zaspokajać potrzeb, czy być wstrzemięźliwym, rzecz w tym, że może coś zepsuć, stracić kontrole. Plan Numitora miał w sobie ważne ogniwo, a tym ogniwem miały być wydarzenia w tym miejscu. Już dwa razy doszło do czegoś, co gigant nazwał „odstępstwami”. Co jeśli nagnie plan i przerwie strunę? Co jeśli przez to nigdy nie zobaczy Beatrice?

-Może nie powinniśmy? – Odezwał się Justus.

Wymierzyła mu siarczysty policzek. Włożyła w cios tyle siły, że chłopak prawie stracił przytomność. Na Adrena! Złapał się za zdrętwiałą część twarzy prostując i wpatrując w rozgniewaną Emmę. Stała tupiąc trzewikiem. Suknia była w każdej chwili gotowa z niej spaść. Piąstki oparte na biodrach. Jedna z jej dłoni zaszła purpurą, lecz na zimnej twarzy nie widać było ani odrobiny odczuwanego bólu. Gdyby włożyła w to więcej mocy, pewnie pogruchotałaby sobie palce... Niesamowite.

-Zamierzasz powiedzieć coś jeszcze? – Spytała przez zęby.

-Nie. – Odpowiedział krótko.

Justus brzydził się popędliwymi osobami. W Beatrice uwielbiał mądrość, wyrachowanie, ideały, dystans.

Zaraz... co w niej uwielbiał? Jakaś Beatrice... jakaś kobieta, gdzieś w pamięci, ta podobna do Laury...

Uniósł głowę.

Wskazała ręką na otwartą komnatę. Kiwnęła głową w tamtym kierunku, nakazując mu bezsłownie, by się pospieszył i wszedł do środka.

Bierz...

Vasyl uśmiechnął się, po czym ściągając z siebie koszulę. Spokojnie przestąpił próg sypialni.

Emma już miała zrzucić z ramion odzienie, gdy zauważyła na plecach mężczyzny plątaniny blizn.

-Kim jesteś? – Stanęła w drzwiach.

Niejaki Ulryk obrócił się powoli. Wyglądał zupełnie inaczej, niż jeszcze kilka sekund temu. Na jego twarzy gościł diaboliczny uśmiech. Spoglądał na jej skonsternowaną twarz, zza ostrych łuków brwiowych, pochylając nisko głowę. Zrzucił koszulę. Mimo faktu, że to kolejny mężczyzna, który nawet nie pomyślałby o zrobieniu jej krzywdy z racji na władzę ojca, po plecach Emmy przeszedł dreszcz... Zapomniała w całym pośpiechu, że ten mężczyzna jest uzbrojony.

On jednak odpiął pas i wyciągnął ze szlufek, rzucając gdzieś w kąt razem z przypiętym do pasa mieczem.

-A czy to ważne?

-Odpowiadaj na pytanie.

-Nie... Najpierw zrzuć ten ciuch.

Stała w bezruchu kilka chwil. Nagle na jej twarz wypłynął skromny uśmieszek, przestąpiła próg i zamknęła za sobą drzwi do komnaty.

Zrzuciła suknię z ramion...

***

Numitor stał na dachu wysokiej wieży. Dach z twardych dachówek winien i tak załamać się pod ciężarem olbrzymiego, mrocznego organizmu. Ten natomiast stał, jedną dłonią trzymając się strzelistej iglicy. Spoglądał na całą posiadłość landgrafa, na kilka kondygnacji zamkowych, upchniętych w tej skromnej budowli. Trzy małe dziedzińce, gdzie to wiele osób upchnąć się nie da, ale zawsze jakiś tam ład jest utrzymany. Na najwyższy dziedziniec zganiano służbę. Straże z kuszami zamknęły kordon ustawiając się na krużgankach okrążających placyk. Służby póki co było mało, cały czas dorzucali nowych, ledwo napotkanych w komnatach czy pomieszczeniach gospodarczych.

Numitor stał na dachu stołpu. Za plecami miał słońce, więc nikt nań z dziedzińca nie spoglądał, nie chcąc ryzykować oślepnięcia. To jednak nie pomarańczowa kula przyczyniała się do jego niewidzialności. Zastosował swój zabieg. Nic w tym specjalnego, po prostu stał... W inny sposób niż zwykły człowiek.

Stał na szczycie wieży, nieruchomy, pewny siebie.

Nie... to nie człowiek.

Stanowił jedną masę, jedną substancję z murami, dachówkami i drewnem, których dotykały jego buty. Był jak ta wieża i nawet gdyby ktoś go dostrzegł, mniemałby, że Numitor od zawsze stanowił jedność z budowlą... Ktoś taki byłby przekonany, że to kolejna część układanki. Część, którą widywał setki razy.

Człowieka tam nie ma.

Jest „to co zwykle”.

Jego długi płaszcz niemal do kostek, powiewał muskany chłodnym wiatrem, to samo włosy. Czarne jak smoła kule obserwowały każdy szczegół zgromadzenia. Z racji braku źrenic, braku czegokolwiek co przywodziłoby na myśl oczy, kule w oczodołach Numitora wydawały się być nieruchome, choć tak na prawdę przerzucał wzrok z osoby na osobę, zbierając potrzebne informacje w kilka krótkich sekund, próbując rozpoznać twarze lub je zapamiętać.

Przymknął oczy, gdy usłyszał znajomy głos chłopaka bardzo wrażliwym zmysłem słuchu. Obrócił powoli głowę spoglądając na zasłonięte kotarami okna. Słyszał ich przez ścianę...

Uśmiechnął się do siebie powracając do obserwowania służby zbieranej na placyku przed nim.

Może Vasyl wreszcie się odpręży i przestanie marudzić.

***

-Franciszku? – Spytała Izabela prostując się i siadając na szezlongu. – Coś się stało?

Przesiadywali w ogrodzie, nieopodal komnat księcia, tuż przy fontannie. Młody książę toczył z nią ciekawą dysputę i zabawiał ją w miarę możliwości ciekawymi anegdotami, historiami, opowieściami o sobie, a Izabela odwzajemniała się tym samym. Co jakiś czas jednak, następca tronu stawał doń tyłem wlepiając spojrzenie w daleki wschód, gdzie niebo powoli zachodziło granatową barwą. Wsuwał wtedy dłonie w kieszenie, wzdychał i cichł na chwilę.

-Kazałem aresztować Hansea... Nie wiem, czy cię to interesuje Izabelo, jednakże chciałaś bym był z tobą szczery.

-Aresztować?

-Tak... Pewnie zmówił się z tym Steinerem i chcieli mi dopiec.

-Ale, czy to rozsądne Franciszku, aresztować swojego ochroniarza?

Książę znów westchnął podkręcając wąsik.

-To nie jest „mój” ochroniarz, raczej ochroniarz na usługach ojca... Poza tym, mam jeszcze Edmunda.

-To ten miły chłopak potrafi śmigać mieczem?

Nazwała go miłym chłopakiem?

-Tak, i to bardzo dobrze. Mój ojciec nie dopuściłby go na stanowisko mojego adiutanta, gdyby nie miał bystrego umysłu, ostrego słuchu, wzroku oraz refleksu w bicepsie. A tak w ogóle... Czemu on cię tak interesuje, Izabelo?

-Zaczepił mnie kilka razy, czysto służbowo. Chętniej do mnie podchodzi by spytać się czy nie potrzebuję jakiejś pomocy, trunku, czy wskazówki. – Uśmiechnęła się i zaśmiała cicho. – To tylko sługa, ale i bardzo przystojny chłopak, co więcej potrafi mnie rozbawić. I nie jest tak sztywny w moim towarzystwie jak ty, Franciszku.

Twarz księcia znieruchomiała, pod skórą zaś mięśnie chciały sypać iskrami. Franciszek perfekcyjnie panował nad sobą. Wziął głęboki wdech.

-Doprawdy? Nigdy nie widziałem by się zachowywał w ten sposób w stosunku do szlachetnie urodzonej.

-Może to dlatego, że jeszcze nie spotkał takiej, która wpadłaby mu w oko. A w ogóle to chyba za słabo się mu przyglądasz.

Izabela dawała mu wyraźne sugestie i trudno się z nimi nie zgodzić. Nie dziwota, że wpadła Edmundowi w oko. Chyba nie ma takiego męża i kawalera w tym pałacu, niezależnie od wieku, który w Izabeli Karolinie nie widziałby atrakcyjnej kobiety.

-A może to tobie, Izabelo, wpadł w oko mój sługa?

-Gwarantuję ci Franciszku – odpowiedziała uśmiechając się doń bez chwili namysłu - że ktoś taki jak Edmund jest w moim oku co najwyżej ciekawą istotą, o której warto mieć jakieś zdanie, nie zaś obiektem bezpośredniego zainteresowania... bardziej fizycznego, jeśli do tego zmierzasz.

Książę słuchał jej wywodu unosząc lekko brew i odwzajemniając uśmiech.

-A co najważniejsze - kontynuowała - twój sługa nie posiada czegoś co najbardziej w człowieku mnie pociąga.

-Cóż to takiego?

-Możliwości... – Zmrużyła odrobinę oczy podpierając głowę ręką.

-Możliwości?

-Tak. To jak daleko ktoś potrafi zajść, to jakie granice potrafi przekroczyć, to jakich sposobów się przy tym chwyta, to co wie i co chce wiedzieć. To mnie w osobach pociąga, to do czego są zdolne. Edmund jest mężczyzną, który na twarzy wymalowane ma początek i kres swych oczekiwań oraz pragnień czyli codzienność. Jest tylko i tylko będzie... jak słusznie to nazwałeś... sługą.

-Potrafisz to wywróżyć z twarzy?

-Tak. Są różne twarze. Jedne obrazują obojętność, zrezygnowanie i przymus, to najczęściej te chłopskie. Inne z grubsza obrazują sytość, to te najczęstsze, które pojawiają się gdy człowiekowi jest dobrze, jest najedzony, wyspany i wypoczęty, a całe życie poświęca na zachowanie tego stanu. Takim człowiekiem jest Edmund i nie różni się od reszty karierowiczów, którym nie przyświeca inny cel niż teraźniejsza egzystencja. Ten rodzaj twarzy należy do większości ludzi od mieszczan, przez arystokrację, a coraz częściej i władców. Trzecim rodzajem, są twarze rozmarzone, wizjonerskie. Widać na nich punkt, od którego zaczęli poszukiwania, lecz nigdy nie widać dokąd dążą. Chcą osiągnąć coś wielkiego, są pełne mistycznych zagadek, pytań, nigdy zaś odpowiedzi. To rodzaj twarzy, który mnie pociąga, bowiem niesie ze sobą ogromne możliwości, a możliwościami są właśnie te ścieżki bez odpowiedzi, których końca nie widać. Nigdy nie wiadomo co czeka u kresu... Jeśli jakiś mężczyzna nie spełnia tego warunku, nie ma u mnie szans.

-Chyba, że ojciec wydałby cię zawczasu.

Zaśmiała się zakrywając usta dłonią.

-Wtedy byłabym okropną żoną.

-Oj, wierzę ci na słowo, Izabelo... – Podrapał się palcem po skroni. – A ja?

-Słucham, Franciszku?

-A moja twarz? Do której z tych najbardziej pasuje?

Izabela oparła się wygodnie zamykając oczy i chwytając między palce liść kolorowej byliny rosnącej w doniczce obok jej siedziska. Bawiła się listkiem zastanawiając nad odpowiedzią.

Franciszek patrząc na jej oblicze zrozumiał to co chciała mu przekazać i wiedział, który rodzaj twarzy w niej widzi... Wizjonerka. Nie mógł wyczytać z niej odpowiedzi, nie miał pojęcia jak odpowie, jedyne czego był pewien to, że Izabela go zaskoczy. Kiedy chciała, robiła to z łatwością.

-Tobie dałabym czwarty rodzaj twarzy. – Obróciła głowę na poduszce spoglądając mu w oczy. – Taki... wesoły, pocieszny szaleniec.

-Szaleniec? – Spytał odrobinę zawiedziony, choć spodziewał się, że Izabela jak zwykle ma gotowe bardzo sprytne sprostowanie.

-Tak... Jesteś szalony. – Zaśmiała się. – Szaleniec to często wizjoner, który nie wie gdzie zmierza. Nie wiadomo do czego się posunie, czym się posłuży, lecz wiadomo, że zrobi coś czego nawet sam nie przewiduje. Jesteś przy tym wesoły, a z obranych ścieżek wyciągasz pozytywne nauczki... Jesteś optymistą.

-Czy mam rozumieć, że to dobrze? To znaczy, jestem w „twoim typie”?

-Powiem nawet więcej... Wizjonerów też jest na pęczki, nie za wielu w stosunku do innych, ale sporo. I powiem ci szczerze, Franciszku... Oni to w gruncie rzeczy straszni nudziarze. Są ciekawi, racja, ale na dłuższą metę, wydają się być... „drętwi”. Wolę gdy wizjonerzy się uśmiechają, cieszą. Ty co prawda jeszcze nie wiesz dokąd zmierzasz, masz tą pustkę wypisaną na czole, ale przynajmniej jesteś wesoły i mnie rozbawiasz.

-Miło mi to słyszeć... Choć wcale nie czuję się jak szaleniec.

-Nie musisz się czuć... W każdym razie ważne, że ja nie widzę w tym wady.

Zastanowił się i usiadł naprzeciw niej.

-Wiesz, Izabelo? Gdyby jakiś baron, jak słusznie określiłaś, karierowicz nazwał mnie szaleńcem, zapewne dostałby w twarz, bo wziąłbym to za pospolitą obelgę, ale w twoich ustach słowa nabierają zupełnie innego znaczenia. – Zaśmiał się łapiąc symbolicznie za głowę, chcąc sparodiować przejęcie. – Nie sądziłem, że będę kiedykolwiek dumny z faktu, że ktoś nazwał mnie szaleńcem.

-Może wypiłeś zbyt dużo wina przy obiedzie?

-Ha! Tak, to musi być to! – Podśmiewał się. – Jakeż mą głową targnął duch wina!

-Duch wina?

-Nie znasz tego trunku, Izabelo? – Spytał Franciszek szczerze zaskoczony.

-Nie, nigdy o czymś takim nie słyszałam, nawet nie wiedziałam, że to trunek... – Odpowiedziała szczerze, nie mając pojęcia o istnieniu takowego likworu. - Dobry chociaż?

-Oj, Izabelo, najpierw powiedz mi szczerze iloma kielichami wina się upijasz?

-Książę, nie wypada o takie rzeczy pytać.

-Szczerość, Izabelo, szczerość... Co nam po grach pozorów?

-Zapamiętałeś! – Zaśmiała się mile zaskoczona, wspominając wcześniejszą rozmowę.

-Do rzeczy zatem. Ile w takim razie potrafisz przechylić kielichów, by w sam raz upoić dobrodziejstwami napoju? – Spytał bardziej umiejętnie rozbawiając partnerkę dialogu zmyślnie ułożonym zdaniem.

Podjęła zamysł.

-Cztery w pełni starczą by bez przesady docenić tą wartość.

-W takim razie wystarczą dwie łyżeczki ducha wina, by sprostać tej sumie.

-Dwie? – Otworzyła szeroko oczy.

-Och tak, jest to napój tak mocny, że zwala z nóg w kilka chwil, a w gardle piecze jak wrząca woda.

Dziewczyna pokręciła głową jakby czuła do czegoś wstręt.

-Nie wiem czy mam ochotę na coś takiego – odpowiedziała wyobrażając sobie jakie uczucie towarzyszy przełykaniu wrzątku.

-Ależ nie, Izabelo, to całkiem ciekawe. Brzmi groźnie, to fakt, ale nie jest takie straszne jak się może wydawać.

-Z czego taki dziwny trunek w waszych stronach otrzymują?

-W zasadzie, z każdego wina można uzyskać ducha. Należy wygotować to co słodkie, miąższ, nadmiar wody. Ja dokładnie się nie znam, choć wiem, że chłopi robią taki napój z ziemniaków, czy żyta.

-Ah, trzeba było od razu napomnieć, że to chłopski trunek. Cóż, z całą niechęcią jaką żywię do tych co napadli na mój rodzimy Overon, muszę przyznać, że żołądki mają żelazne. Któż by pomyślał... napój ze zboża. Przecież to w ziarnach nie ma ani krzty soków.

-Niektórzy wielcy czarodzieje – zaśmiał się – uważają to za kwintesencję magii. Wyobraź sobie, że chłopi wiedzą jak takie cudo wykrzesać z ziaren, a mistrzowie arkanów dwoją się i troją, a ducha wina wyskubać z tej żółtej drobinki nie potrafią.

-Zaciekawiłeś mnie doprawdy... może i bym się skusiła, na... – Westchnęła. – No powiedzmy na łyżeczkę.

Franciszek uśmiechając się tajemniczo wstał i przeszedł przez oszklone wysokie odrzwia do swojej komnaty. Izabela śledziła go wzrokiem, gdy zanurkował pod swoje łoże z baldachimem. Wyszedł po krótkiej chwili odrobinkę zakurzony, a widok lśniącej, czerwono-złotej kamizelki na ciemnozielonej koszuli poznaczonej gdzie popadnie szarymi pasami i cętkami, wprawiła młodą arystokratkę w jeszcze lepszy humor.

Wrócił do ogrodu otrzepując się z kurzu. W dłoni trzymał małą manierkę obciągniętą skórą brunatnej barwy.

-Chyba służba niezbyt solennie wykonuje swoje obowiązki w tych stronach? – Spytała ironicznie, komentując tym samym jego wygląd.

-Nie o to chodzi. - Wyjął z włosów mały kłaczek brudu. – Zabroniłem im tam sprzątać, bo... – Podał jej manierkę. – Bo przechowuję tam skromne „pamiątki”. Ojciec nigdy nie zagląda pod łóżko, bo nie chce mu się schylać, a poza tym mniema, że służba dobrze wykonuje swoje obowiązki.

Odebrała pojemniczek z chlupoczącą zawartością.

-A gdzie ty zdobywasz takie rzeczy, książę?

-Tą porcyjkę kupił mi Edmund, gdzieś w mieście. Jak ktoś chce to znajdzie odpowiedniego karczmarza.

-No, no. – Uniosła brew. – Znów ten Edmund, jakiż on poręczny i wszechstronny.

-Izabelo...

-Przepraszam, nie mogę się powstrzymać.

Odkręciła powoli nakrętkę, a w jej wrażliwy zmysł powonienia uderzył taran mocy. Natychmiastowo oddała mu pojemnik, dłonią zakrywając twarz.

-Dobrze się czujesz?

-Na litość Pana... – przetarła oczy. – Nie, chyba jednak podziękuję.

-Jak chcesz...

Dotknął gwint ustami i chcąc pokazać swe „możliwości”, zaimponować Izabeli, wziął dwa pełne łyki.

Patrzyła się nań jakby zaraz miał umrzeć, wyczekiwała momentu, w którym straci panowanie nad sobą i padnie nieprzytomny. On jednak stał twardo na ziemi, wzruszając ramionami.

-Nie jesteś pijany?

-Nie, ja już jestem z tym zaznajomiony. Poza tym, to działa z czasem.

Ujął nakrętkę i nalał doń odrobinkę przezroczystego płynu. Podał jej skromną porcyjkę.

-Proszę.

Odrobinę się wzbraniała, ale w końcu podjęła nakrętkę wpatrując się w oleistą ciecz.

-Przełknij szybko, nie trzymaj na języku. – Poradził, a ona jak grzeczna uczennica pokiwała głową.

Dziwne, Izabela miała wiele do powiedzenia na każdy temat i w kilku sprawach to ona dawała lekcję Franciszkowi, on natomiast, uczył jej picia alkoholu.

Szybko przechyliła nakrętkę.

Przełknęła.

Otworzyła szeroko oczy, garbiąc się i kaszląc!

Szybko usiadł obok niej i poklepał ją delikatnie po plecach.

-O boże... – Krztusiła się.

Chwycił szklanice ustawioną na murku obok, podjął zeń również dzban z wodą i lodem. Napełnił szklankę do połowy i podał jej.

Izabela szybko popiła i z ulgą odetchnęła.

-I jak?

Popatrzyła nań z lekkim wyrzutem. Wystarczyła odrobina wody, by poczuć się lepiej, więc nie było się na kogo obrażać.

Miała coś powiedzieć, lecz nagle poczuła w żołądku bardzo przyjemne ciepło. Promieniowało na wszystkie strony wraz z upajającym, przyjemnym odrętwieniem.

Spojrzeli sobie w oczy i oboje zdali sobie sprawę, że znajdują się bardzo blisko siebie. Franciszek nie chcąc jej urazić cofną dłoń z jej pleców.

Ona nie protestowała, choć zapewne też czuła się nieswojo.

Ktoś otworzył drzwi do komnaty księcia i wpadł do środka, a Franciszek szybko powstał, by zobaczyć twarz intruza i na wszelki wypadek nie rodzić podejrzeń.

To Edmund... No na szczęście nie ojciec.

Sługa wyszedł na taras gdzie zobaczył Izabelę i na chwilę zwolnił.

Ona zaś powstała.

-Przepraszam Franciszku, robi się trochę... gorąco... pójdę lepiej.

-Ależ nie musisz...

-Nie, wybacz, mam kilka spraw, którymi powinnam się zająć. – Przerwała księciu.

Wyminęła Edmunda, który podejrzliwie się jej przyglądał.

Przyjaciel zbliżył się do księcia w momencie, w którym Izabela wyszła z komnaty.

-No i coś ty zrobił?! – Spytał Franciszek z wyrzutem.

-O co ci chodzi, książę? Codziennie zjawiam się zdać ci raport.

-To od dzisiaj zwalniam cię z tego obowiązku.

Edmund przechylił głowę na bok przyglądając się podejrzliwie następcy tronu.

-Co ja takiego zrobiłem?

Franciszek Leopold chwycił go gniewnie za kołnierz.

-Zdać raport, tak? Wiem, że chciałeś ją zobaczyć, z resztą przyszedłeś później niż zwykle.

-O czym ty mówisz, Franciszku?! Kogo niby chciałem zobaczyć? A spóźniłem się, bo nie mogłem znaleźć Hansea.

-Ach tak? Kogo? Kogo?! Nie udawaj durnia! Słyszałem, że kleisz się do Izabeli, że nachodzisz ją na korytarzach... zapomnij o niej.

-O co mnie podejrzewasz?! Przecież wiesz, że nigdy...

-No właśnie nie wiem, Edmundzie... Nie wiem do czego jesteś zdolny.

Chłopak odrobinę spanikował. Pociągnął nosem czując dziwny zapach.

-Franciszku, ty piłeś, prawda?

-A może, i co w związku z tym?

Edmund wyrwał się mu z uchwytu i stanął o dwa kroki od niego.

-Coś się dzieje, książę, może nie powinieneś się tak garnąć do tej kobiety. Jest tu krótko, ale już w jej towarzystwie zachowujesz się inaczej. Coś z nią jest nie tak, ona coś ukrywa, powinieneś na nią uważać.

-Czyli jednak się do niej kleisz – zaśmiał się podkręcając wąsik. – Mam się od niej trzymać z dala, tak? Byś ty mógł podejść bliżej? Genialna rada.

Edmund nie chciał tego kontynuować, nie było sensu. Franciszek znów sobie coś ubzdurał.

-Jesteś tylko sługą! – Krzyknął, gdy Edmund przechodził z ogrodu do książęcej komnaty. – Dla ciebie tylko „teraz” się liczy!

Obrócił się spoglądając na księcia pytająco.

Chciał coś powiedzieć, coś dodać od siebie.

-A Hansea... – podjął na nowo książę. – Hansea kazałem aresztować.

-Co?! Franciszku! Za co?!

-Za niewykonywanie swoich obowiązków... – Odwrócił się i podreptał kilka kroków w stronę manierki leżącej na szezlongu. – Konkretnie, za nie wywiązywanie się z obowiązków w należyty sposób – podkreślił dwa ostatnie słowa.

-Nie wierzę własnym uszom!

-To lepiej uwierz, bo obowiązkiem twoich uszu jest wierzyć słowu cesarza. Chyba, że chcesz by twe uszy wpędziły cię do aresztu gdzie brak dyscypliny w postępowaniu przedyskutujesz z Hansem?

Edmunda zalała krew. Zacisnął mocno pięści. Pokłonił się nisko.

-Tak, wasza wysokość. – Odwrócił na pięcie i ruszył ku wyjściu.

***

Izabela z uśmiechem wymalowanym na twarzy odeszła spod drzwi wysłuchawszy rozmowy księcia i jego adiutanta. Przeszła kilka kroków i skręciła za pierwszy róg, gdy Edmund wypadł z komnaty urażony, maszerując w swoją stronę. Gdy tylko znikł z pola widzenia, wyszła zza ściany bawiąc się beztrosko małym pierścionkiem na palcu lewej dłoni i spoglądając przez dłuższą chwilę w kierunku, w którym się udał.

Była zadowolona z minionego dnia...

***

Brak komentarzy: