Klip

piątek, 24 sierpnia 2007

Rozdział I - Kontrtautologia cz.3

***

-Co z nim bracie Sebastianie?

-Dojdzie do siebie...

-Brat wybaczy, lecz bardziej interesuje mnie co z nim zrobimy?

Cisza.

-Cierpliwości. Odpowiedź winna przyjść z czasem i ku temu intencję składam by i brat raczył prosić o jak najwięcej wolnego czasu. Na tym etapie nie możemy sobie pozwolić na podejmowanie nieprzemyślanych decyzji, a jeśli brata serce gorące to niechaj długa modlitwa je ostudzi.

-Pochopnie się wypowiadam i za to odpokutuję...

-Nie trzeba tak rychło, bracie Mateuszu. – Westchnięcie. – Chciałem się podzielić z bratem pewną myślą i przeczuciem, które od kilku godzin mącą mój spokój.

-Tak?

-Brat Heugen zachowywał się zupełnie jakby nie wiedział kim jest, lub miał się za inną osobę. To od czytania tej przeklętej księgi, a przynajmniej tak uważam.

-Nie rozumiem w czym rzecz? Nadal uważam, że jest konfidentem i winniśmy go zgładzić, oczywiście za sądem i na chwałę Pana. Przywodząc go tu narażamy...

-Być może, bracie Mateuszu – przerwał starszy – ale czy nie przypomina ci się historia o pracującym w naszych szeregach Dulcynie z Erfin, który także przeczytawszy tekst z księgi przepowiedni pomylił umysły? Powinniśmy poczekać i przesłuchać Vasyla, może wcale nie zdradził.

-A co z tą dziewką, za którą wyszedł? Wszakże wielu z braci sądziło, że cesarzowa dała mu ją by ta jako stworzenie nieczyste na pokuszenie go wodziła, aż w końcu do wrót zdrady zawlokła.

Cisza.

-Tak też i ja myślałem bracie Mateuszu, ale Pan Sądu mi świadkiem, jakoby własnoręcznie pchnął ją szpicem na dziesięć cali długim.

-Zaiste pełne misteriów bywają związki mężczyzny i kobiety, a sprawa ta zawiła bardzo. Lecz może brat nie uwzględnił ewentualności wszystkich?

-Cóż więc?

-A może służka, z którą związany był, bracie Sebastianie, nic więcej jak tylko pionkiem była do poświęcenia? Pionkiem by zyskać w oczach bractwa i zejść w szeregi braci urzędujących na tych poziomach sekretnych...

-Szczerze wątpię. – Mruknął starszy mężczyzna. – Dar spostrzegawczości dobrze ci służy bracie Mateuszu, ale wiele jeszcze nocy i dni poświęć musisz na rozliczne ćwiczenia. Brat Vasyl mógł po zabiciu dziewki złożyć broń i zejść tu ze mną, poznając skomplikowaną drogę wzdłuż tuneli i labiryntów. Miast tego wolał się na mnie porwać z orężem, stracić przytomność i wylądować w celi.

-Może chciał zyskać sprzymierzeńca w tobie w pewien sposób.

-Nie widzę związku...

-Bo przemyślawszy wszystek wypadki stajesz teraz po jego stronie, bracie Sebastianie.

-Doprawdy, mocno przekłamana to teoria, bardzo ryzykowna, a i wszystko da się tak wytłumaczyć. Poza tym... Sądzisz bracie Mateuszu, że faktycznie byłby po stronie cesarzowej zabijając służkę?

-Tak sądzę.

-Nawet gdyby ją kochał?

-To raczej mało prawdopodobne, ale przecież nie wiemy co go z nią łączyło... Skryty był strasznie gdy wypytywaliśmy się go o te prawy. Gdyby ją kochał znaczy, że by nie zabił, a byłby usidlony przez kobietę służącą cesarzowej. Gdyby zabił, znaczyłoby, że nie kochał, ale z cesarzową mógł wejść w potajemną konfidencję.

-On nie zdradził nas. Bom pewien, że ją miłował. – Cichy starczy śmiech.

-Skąd brat ma pewność.

-Bo czy inaczej zabiłby swą żonę, która spodziewała się największego szczęścia?

-Jakże to?!

-Skądinąd wiem, a nie pytaj mnie bracie o źródła bo to i historia długa i nieciekawa, że służka Laura jako ciężarna chodziła od blisko jednego nowiu co i niemałą radością napawało naszego młodego przyjaciela... Mimo to zabił ją... Może by nas nie wydać, może dlatego jak twierdzę, że nie pamięta kim jest, a może tylko dlatego, że jest okropnym, pustym okrutnikiem i szpiegiem. A jeśli najgorsze, czyli z trójki ostatnie się okaże, własnoręcznie we krwi go utopię, bo wiary sam sobie nie dam, żem taką bestię pod skrzydła przygarnął.

Justus słysząc to otworzył oczy. Był zlany potem, leżał na zimnej kamiennej posadzce w ciemnej wilgotnej celi. Jedyne światło jakie wpadało do skromnego pomieszczenia wsączało się leniwie przez wąską szczelinę pod ciężkimi, drewnianymi drzwiami, za którymi dwie osoby toczyły dyskusję, której ostatnie kilka zdań przeraziło biedaka.

Był mocno związany grubą, solidną liną. Ledwo mógł się poruszać.

-Ty chędożony skurwysynu! – Wydarł się zaciskając szczęki. – To przez ciebie!

-Proszę, już się ocknął. – Odezwała się starsza osoba.

-Mam go uciszyć?

-Nie, niech sobie ulży. Wiem, że żałuje. I ja od winy nie będę uciekał, bo do śmierci jego żony w pewnym stopniu się przyczyniłem. Zostawmy go bracie Mateuszu...

Młodzieniec mógł jedynie łkać i słuchać jak starszy mężczyzna odchodzi tocząc z kompanem beztroską rozmowę. Łzy zalewały mu twarz, jak gniew, który zalewał duszę.

Szamotał się, krzyczał!

-Wracaj! Kurwa, wracaj!

Kręcił się próbując poluzować więzy, lecz jedynie pogarszał sytuację. Chcąc się oswobodzić, uderzył kilka razy głową o twardy kamień. Poczuł jak po czole spływa struga ciepłej cieczy. Nie mógł uwierzyć w to co uczynił... nie chciał wierzyć w słowa mnicha, ale te dudniły mu w głowie. Każde zdanie było głośne i nie mógł żadnego wypędzić z pamięci!

Przez całe życie nikogo nie zabił... Wiele razy chciał by ktoś pomarł i nawet się cieszył słysząc jak jego niegdysiejsi wrogowie zginęli to na wojnie, to w wypadku, ale teraz? Splunie sobie w twarz zanim w ogóle odważy się życzyć komuś śmierci. Kilka godzin temu zabił aż trzy osoby, z czego jednej nie może sobie wybaczyć.

-Rozwiążcie mnie!

Żona, ukochana, a do tego przyszła matka?

-Wypuśćcie! Natychmiast!

To nie Beatrice... To nie była ona, choć jej twarz i dotyk... Ale co musiała czuć ta kobieta? Jak głęboko ją ugodził? Z jakim uczuciem w sercu wysłał ją przed oblicze Pana Sądu?

-Panie! Panie zmiłuj się! – Łkał głośno, dławiąc się łzami. – Zmiłuj się! Miej ulitowanie nade mną!

Bił głową w podłogę próbując uciszyć myśli jakie rozwiercały go od środka.

Jak teraz spojrzy sobie w twarz? A czy będzie to jego twarz? Co jest jawą, a co snem? Co jest prawdą? Gdzie się podziało tamto spokojne, słodkie życie? Któż był rad by go zeń wyrwać w tak brutalny sposób? Czyż to możliwe, że ten świat to prawda? Czyż to możliwe, że Beatrice jaką znał była ułudą, a Laura prawdą? A co jeśli tak było? Laura dotykała go, głaskała, podała wody, a Beatrice pamięta jak we mgle, jakby z innego świata przywlókł jej obraz, a ten zamókł, nawilgł i pozostał ledwo czytelny. Laura w ciąży... Z nim...

Już nie...

Na miłość i litość boską... Czuł, że sam zasłużył na śmierć...

-Daj mi pokutę, obsyp mnie karą, nałóż ciężar hańby, ale załagodź cierpienia tych co na wieczne łąki z ręki mej trafili! Błagam! – Wznosił modlitewne prośby... – Błagam cię, Panie Sądu!

-Milcz grzeszniku! – Zagrzmiał czyjś głos dobiegając zza drzwi. – Jak śmiesz takie prośby do boga kierować?! Jeno najbardziej pobożnym tak czynić wolno!

-Daj mi pokutę! Obsyp karą! Nałóż ciężar hańby! Odejmij je ofiarom moim! – Kontynuował.

-Bluźnierco!

-Daj pokutę! Obsyp karą! Hańby nie szczędź! Ujmij im trwogi!

-Na haku skończysz bluźnierco! Bluźnierco! – Darł się ktoś z korytarza łojąc pięścią w drewniane wrota. – Po trzykroć bluźnierco!

-Wyrzuć mnie z kościoła swego! Ale spraw, by nikt z ręki mej nie cierpiał! Zdejmij mi dni z kalendarza, lub dodaj jeśli to wyrok twej kary!

-Nie jesteś godzien tej modlitwy recytować, bezbożniku!

Justus nie przerywał... Sam nie wiedział kim jest. Teraz nie to było ważne.

-I słysz mnie, Panie i podziwiaj mą pychę i niech będzie większa w mej prośbie, byś mógł upuścić na mnie całość swego gniewu!

-Nie waż się kończyć! Bo cię ubiję, bluźnierco!

-Lecz ujmij im trwogi...

-Nie waż się kończyć! – Ktoś próbował go przekrzyczeć, sprawić by młodzieniec się przeraził, by nie dokończył modlitwy przeznaczonej jedynie dla najbardziej świątobliwych.

-I przybliż mój Sąd.

Cisza.

Wszyscy zamilkli. Jasnowłosy cicho zipał. Z ust wydmuchiwał obłoczki pary. Było mu zimno i to bardzo, a przepocony habit tylko pogarszał sprawę.

Może umierać, wszystko jedno co z nim zrobią.

Zgrzyt!

Masywne zasuwy w drzwiach odsunęły się. Cichy gruchot klucza w zardzewiałym zamku. Pisnęły zawiasy.

Justus leżał na plecach i czuł jak na sklepione powieki pada mętne, złotawe światło pochodni z korytarza.

Trzy osoby w ciężkich płócienno-wełnianych szkaplerzach przekroczyły próg celi. Słyszał ciche skrzypienie skór, co wskazywało, że mężczyźni jacy teraz go otaczali nosili pod habitami bojowe zbroje.

-A jednak nie myliłem się co do natury naszego młodziana. – Mruknął z zadowoleniem starszy mnich.

-Co teraz, ojcze opacie?

-Skoro wyrzucił z siebie to co miał na sercu, to czas na przesłuchanie.

-Wychłostać go za bluźnierstwo, bracie Sebastianie?

-Nie... To co powiedział, powiedział szczerze. – Westchnął starzec. – Weźcie go do komory indoktrynacji i każcie zebrać braci śledczych.

-Tak się stanie, ojcze opacie.

-Aha i umyjcie go... Nie uchodzi na kapłańskim zgromadzeniu obcować z odorem spoconego wieprza.

Mężczyźni pochylili się nad leżącym biedakiem chcąc chwycić go za ramiona. Ten nagle zgiął się w pół i rąbnął jednego z mnichów butami w głowę.

-Czy ty się nie nauczysz, Vasylu? – Spytał starzec zanim zdzielił młodego bitewnym pastorałem.

***

Chlust!

Zalała go lodowata woda wylana prosto na twarz z głębokiej miednicy.

Ocknął się błyskawicznie. Czół chłód i spostrzegł zaraz po otwarciu zmęczonych oczu, że ma na sobie jedynie białą wymiętą koszulę i spodnie wełniane, a habit jaki dotąd nosił ktoś zeń zerwał.

Siedział na twardym, drewnianym krześle lecz niczym nieskrępowany, wbrew własnym oczekiwaniom. Powietrze w owej komnacie było chłodne i bardzo wilgotne. w dodatku sam zapach mówił mu, że znajduje się pod ziemią i to dosyć głęboko. Światła dostarczały cztery pochodnie, a z racji tego, że oświetlenie i tak było marne, mógł nie podnosząc głowy wywnioskować, że „komnata”, w której przebywał była rozmiarów znacznych.

Powoli podwinął oczy napotykając krawędź grubej długiej ławy o najciemniejszym odcieniu hebanu jaki w życiu widział. Uniósł łeb wyżej by móc podkrążonymi zmęczonymi oczyma spojrzeć na zebranych mnichów, których to siódemka siedziała przy masywnym meblu. Jednego rozpoznał. Brat bibliotekarz, pracownik skryptorium zasiadał dokładnie naprzeciw młodego blondyna. Przy ławie widocznie zebrała się jakaś starszyzna, co łatwo ocenić po siwych lub posiwiałych włosach na głowach wygolonych od góry.

Widział także i innych zakonników zebranych pod kamiennymi ścianami. Ci z kolei skrywali głowy pod kapturami, więc nie mógł żadnego z nich rozpoznać. Pierwszy raz widział to miejsce i od razu źle mu się skojarzyło. Nie wiedział czemu... po prostu skądś przypłynęły przykre uczucia... Ból, zimno, płacz... Jakby kiedyś tu był.

Niemożliwe...

-Witaj z powrotem wśród braci, młodzieńcze. – Uśmiechnął się starzec siedzący wygodnie po drugiej stronie ławy.

Dobrze, pogra w ich grę... Może się stąd wyrwie.

-Nic mi nie zrobicie?

-Nie młodzieńcze. – Starszy pan poczęstował go niezwykle uprzejmą miną. – Co jak co, ale zestawiając twoją personę z osobami, którym coś „zrobiliśmy”, to nie zostałeś nawet dotknięty.

-Czyli mogę stąd wyjść?

-Pozwolisz, że postąpię nieuprzejmie i zadam ci dwa następujące pytania miast dać bezpośrednią odpowiedź. Czy sądzisz, że ci na to pozwolimy, a nawet jeśli, to gdzie zamierzasz iść?

-Czy pozwolicie... wątpię, a zamierzam wyjść na powierzchnię.

Mężczyzna w szarym, skromnym habicie zaśmiał się życzliwie, po czym splótł ręce.

-Nie przeczę, że takiej odpowiedzi się spodziewałem. Jednakowoż dywaguję mój drogi młodzieńcze nad paradoksem „wychodzenia”, z miejsca trzymanego w sekrecie jak się pewnie domyśliłeś.

-No tak...

-To może opowiesz nam coś o sobie. – Dziesiątki oczu zebranych w jednej sekundzie skierowały się na chłopaka, co zmroziło mu krew w żyłach, do tego stopnia, że przeżył krótki szok. - Wiesz dobrze do czego zmierzam... Jak cię zwą, skąd jesteś i tym podobne.

-Zdawało mi się... Że mnie znacie...

-Oj i to bardzo dobrze cię znamy, dlatego nam o sobie opowiesz. Zacznijmy od imienia i pochodzenia.

Młody chłopak w koszuli spojrzał to na lewą ścianę obstawioną zakonnikami, to na prawą, pod którą także czekali milczący mnisi. Przełknął ślinę przerywając ciszę.

-Justus... Justus Agripin, syn Inverga i Catherine z Gloomholde...

Obserwował mnichów drżącymi oczyma, gdy ci cicho zaczęli się konsultować. On poświęcił ten czas na znalezienie jakiegoś wyjścia, drogi ucieczki. Widział, że z komnaty do innych pomieszczeń wiedzie kilka wnęk zaplombowanych masywnymi drzwiami.

Niestety! Zakonnicy pod ścianami uważnie go obserwowali. Zapamiętywali najdrobniejsze drgnięcie gałki ocznej rozdygotanego młodzieńca. Obserwowali go tak dokładnie, że miał wrażenie, iż przewidują każdy jego ruch. Być może dlatego więzy na rękach i nogach są zbędne?

-Interesujące... Justusie. – Przemówił w końcu starszy mężczyzna, do którego wszyscy zwracali się z ogromnym szacunkiem. – A jakaż to powinność wepchnęła cię na cesarski dwór? Aha, jeśli chcesz chłopcze byśmy ci pomogli, odpowiadaj szczerze.

Próbował sobie przypomnieć co miał w pamięci, jednak szczegóły coraz bardziej się rozmazywały. Intrygujące, a za razem przerażające, że wspomnienia dotąd niemal namacalne i widziane w kolorach, stawały przed oczyma wyblakłe, lub rozpuszczone, zamazane, gdzie indziej wytłumione. Jakby jego umysł wbrew woli starał się o nich zapomnieć.

-Ja... – Złapał się za głowę. – Nie wiem... Nie! Zaraz... Beatrice, ona... Była młoda i przybyła do Gloomholde jako nowa namiestniczka, albo... dyplomatka do tamtejszego... Przepraszam ale ledwo pamiętam... Ja – plątał się z trudem przypominając sobie chwile z życia. Ledwo je przywoływał, co jedynie popędzało go do wytężenia wysiłku. – Beatrice była moją kochanką i to ona wprowadziła mnie na dwór... Cesarz, potrzebował ludzi... Chrononautów, a to wysokie stanowisko, zgłosiłem się zatem, by po służbie zasługami dorównać mej... mej... – Jak ona się nazywała? – Lau... Beatrice... Nic z tego nie rozumiem, one były jak dwie krople wody, te same kobiety! Laura i moja Beatrice...

Mnisi patrzyli nań podejrzliwie po cichu wymieniając między sobą zdania.

-To się nie zgadza ojcze opacie – mruknął jeden z mnichów siedzący najbliżej przesłuchiwanego. – Objawy wszak jak u brata Dulcyna, który też opętany czytał z księgi lata temu, ale ten tutaj brat zaświadcza jakoby alias przybrany był jego prawdziwym imieniem. A i przypomnieć należy, że Dulcyna osądziliśmy jako zdrajcę i takowego bajarza tutaj widzę.

-Jaki alias?! – Krzyknął młody. – Nie mi zadawać kłam! Prawdę powiadam! Jestem Justus Agripi...

-To zaiste nurtująca mnie sprawa, bracie Etelmachu – przerwał starzec - jednak w świetle obecnych wydarzeń i znanych nam faktów wiemy, że mógł paść ofiarą konspiracji cesarzowej. Dziwi mnie jednakowoż, jak to możliwe, że i ojca, i matkę właściwych podał, a imię i nazwisko przybrał insze.

-Kiedy ja powiadam przed wami prawdę! – Zarzekał się młody spoglądając na otaczających go duchownych.

-Skoro prawdę mówisz, to czemu ledwo pamiętasz szczegóły jak i ogóły własnego życia?

-Ja... Nie wiem! Ale gdybym łgał, to wszak wymyśliłbym w szczegółach jakiś plan, jakąś historię, wymówkę, a nie przyznawał się do własnej niewiedzy!

Mnisi przytakiwali zgadzając się ze słowami chłopaka.

-Prawda to, lecz nie wystarczająca – odezwał się inny mnich z pokaźnymi, siwymi bokobrodami. – Bracie, my znamy cię jako Vasyla Heugena, syna Inverga kołodzieja i Catherine Heugen z Gloomholde. Będąc i służąc wiernie w naszych szeregach przybrałeś imię Justus Agripin, by pracować potajemnie jako skryba i dysinformator na cesarskim dworze... I chcesz nam powiedzieć, że naprawdę nazywasz się jak mówiłeś? – Skierował wzrok na starszego mężczyznę. – Wielebny ojcze, bracie Sebastianie, czyż to nie nad wyraz zgrzytliwy zbieg okoliczności?

-Brat Dulcyn to samo niemal głosił, lecz tożsamości nie zmienił. Także o omamach jakiś opowiadał, ale sobą pozostał. Czy zatem znaczy to, że zdradził, czy to że księga przeklęta, fałsz przed jego oczy wstawiła? Wiadomo czynię wszystkim mówiąc, że to drugie. Bo brat Dulcyn za chrononautę się miał, a i nie pamiętał o naszej organizacji w skryciu działającej.

-Bracia! – Krzyknął zrozpaczony przemoczony jasnowłosy. – Przysiąc mogę, że to co powiadam to prawda i niech gniew pański na mnie spadnie jeśli przeciw sercu zełżę!

-W świetle wiedzy jaką posiadamy, młodzieńcze, wiemy, że mogłeś paść ofiarą manipulacji, dlatego odpuścimy formalnych przysiąg, bośmy cię jeszcze nie poznali i nie wiemy ile twoje słowo jest warte. A to co mówisz, może jednocześnie być i prawdą i fałszem. Po to się tu zebraliśmy by ustalić taką kolej rzeczy, bo jeśli samym fałszem przemawiasz odejdziesz stąd, lecz nie nogami własnymi niesion.

Chłopak opuścił głowę, oddychał bardzo szybko i głęboko, a wargi jego drżały zimna i strachu. Mętlik miał przed oczami, chciał wymiotować, chciał spać, chciał się obudzić.

-Słabo mi... ja chcę wrócić do mojego życia, do... do... kobiety, którą kocham... słabo... mi...

-Dajcie mu wody zanim zemdleje.

Natychmiast podbiegło doń dwóch młodszych zakonników w szarych habitach, skrywających twarze w cieniach kapturów. Jeden ujął jego głowę i unosząc ją otworzył usta chłopaka siłą, podczas gdy drugi wlewał weń zimną wodę prosto z metalowej czarki. Młodzieniec żłopał łapczywie dygocząc z zimna.

-Myślicie bracia, że faktycznie doszło do tak silnej ingerencji w czasie - słyszał głosy łykając solidne porcje wody - że jego tożsamość uległa tak ciekawej zmianie?

-To całkiem prawdopodobne, ojcze opacie, ale czemuż imię jego z przybranym koliduje? Wciąż zostaje mi w głowie wrażenie, że to chwilowe opętanie i wariacja umysłowa, a nie ingerencja cesarzowej.

Cisza. Chłopak ocknął się z lekkiego szoku otwierając powoli oczy.

-Wiem, że z tych srogich terminów wywabić go może jedno. – Uśmiechnął się starszy mnich wstając z Miejsca. – I udowodnię wam jedynym skutecznym sposobem, że to co młodzieniec mówi może być i prawdą, i fałszem jak mniemamy, a w nim nie ma winy... Zdejmijcie mu koszulę i przywiążcie do krzesła.

Co? Co się dzieje?!

Dwójka zakonników jaka podawała mu wodę, chwyciła go za ramiona i zerwała z siedziska. Zaczął się szamotać, lecz ich uścisk był iście żelazny, a sam przesłuchiwany zbyt osłabiony by stawiać opór.

-Nie! Co chcecie mi zrobić?! – Krzyczał kiedy zawleczono go za krzesło.

-Chcemy ci pomóc, bracie. – Odpowiedział starszy, podchodząc doń powoli.

Zakonnicy jęli przywiązywać nadgarstki pojmanego do metalowych obręczy umieszczonych na szczycie oparcia.

Wymęczony blondyn spróbował unieść głowę i spojrzeć na zebranych. Miły starzec podwinął habit ukazując wyśmienity skórzany pancerz. Odczepił od pasa skręcony brązowy bicz, zaś ten ujęty w dłoń rozwinął się do samej podłogi.

-Nie! Mówię wam prawdę! Czego chcecie?!

Starszy mężczyzna nie odpowiadał. Stanął spokojnie za nim, przyglądając się jak młodsi zakonnicy przywiązują jego stopy do metalowych obręczy wprawionych w podłogę. Stał nachylony, okrakiem, opierając czoło na twardym oparciu krzesła. Próbował się wyrwać, ale silne więzy nie puszczały, miast tego wrzynały się w przeguby. Zakonnicy chwycili jego koszulę i ściągnęli przez głowę zostawiając ją wiszącą na rękach, jak ścierę.

Wiedział, że zaraz oberwie. Nie wiedział kiedy, ale zaraz to się stanie. Czemu?! On chce z powrotem do dawnego życia! Niech mu oddadzą dawne życie! Chce się obudzić!

Słyszał jak zwinięty wąż zatacza krąg tnąc cicho powietrze.

Trzask!

Zdarta skóra! Skręcone żłobienia i krawędzie bata wgryzły się w jego plecy rozrywając powierzchniowe warstwy mięśni.

-AAA! – Wydarł się jeżąc kark z bólu. Oczy momentalnie zaszły krwistymi niteczkami, gdy rozwarł powieki do granic możliwości.

Pieką, płoną jego plecy! Jakby go żelazem wrzącym oblano!

Trzask!

-Na Boga! – Wydarł się czując drugą salwę splecionej skóry, jaka zostawiła głęboką krwawo-galaretowatą bliznę na plecach.

Bicz mielił go żywcem...

Trzask!

-AAAaah! – Jęknął, czując jak katowskie narzędzie skrzypnęło po ogołoconym z mięsa żebrze.

Piekło! Paliło!

-Powiem co chcecie! – Zebrał się na wykrzyczenie tych słów zanim z oczu poszły strugi łez.

Trzask!

Jedno z żeber pękło! Czuł to na własnych organach. Chciał teraz stracić przytomność... Niech go katują jak ogłuszone zwierze.

Trzask!

„Piorun” przerył jego plecy rozbryzgując krew i rozdzierając miękką tkankę.

-Nie... – Zawył słysząc jak starszy mężczyzna bierze kolejny zamach.

Trzask!

Płat skóry z boku spłynął z ociekających krwią mięśni, jak kra lodu po rzece.

Próbował się zgiąć, paść na kolana, lecz nie mógł. Z każdym poruszeniem sprowadzał na siebie ból.

Trzask!

Krew chlapnęła na wszystkie strony, w tym na głowę młodzieńca spływając z włosów na twarz. Czuł kawałki swego ciała lepiące się do policzków.

Zadyszał ciężko z trudem łapiąc powietrze.

Trzask!

Znów coś pękło! Mięsień, kość, ścięgna? Nie wiedział, ale odrętwienie jakie nim targnęło prawie sparaliżowało prawą część torsu. Czuł się jakby nie miał skóry na plecach, a ktoś rzucił na miękką tkankę garść krwiożerczych larw wiercących tuneliki i jamki w jego ciele.

Trzask!

Długi bicz uderzył w okolice lędźwi zmuszając go do wykonania skłonu. Cios był tak mocny, że katowany chłopak sprężył się i nieświadomie skręcił sobie obie kostki wyciągając kości ze stawów i padając na kolana.

Oczy niemalże wywinął na drugą stronę. Trząsł się jak galareta. Fala bólu z iskrzących cierpieniem nóg zalała umysł zmuszając do kapitulacji.

Zamknął oczy świszcząc nozdrzami.

Z ust wyciekła struna śliny poprzedzając salwę wymiocin.

Ktoś złapał ledwo przytomnego za podbródek umazany nie strawionymi resztkami i uniósł głowę nieznacznie do góry tak by wszyscy mogli się przyjrzeć odrętwiałemu obliczu. Mnisi patrzyli ze spokojem i powagą na białka wywróconych oczu jakie ledwo przebijały przez szczeliny powiek.

-Vasylu – ktoś nachylił się nad uchem skatowanego młodzieńca – Vasylu Heugenie.

Chłopak usmarkawszy się uprzednio, przewrócił kilka razy językiem, wydając serię niezrozumiałych dźwięków.

-Vasylu, jak się zwiesz?

Znów wydał kilka mruknięć i burknięć. Mężczyzna go puścił, a łeb opadł wisząc w bezwładzie. Ślina spływała po twarzy sklejając włosy, do których dotarła cieknąc po czole.

-Odpowiedz!

Mruczał i chrząkał.

-Vasyl Heugen, wykonasz rozkaz! Mów!

-Aaaah! – Jęknął głośno zrywając głowę do góry, po czym zaraz opuszczając.

-Mów! Jak się nazywasz!

-Nazywasz... – Powtórzył cicho kiwając głową w zwisie.

-Jak się nazywasz?! To rozkaz! Mów!

-Ja... – kaszlnął – Justus... Agripin... syn...

-Kłamstwo! – Krzyczał starzec do ucha!

Trzask!

Zdzielił go jeszcze raz po opuchniętych, odartych ze skóry plecach.

-Justus! Agripin! – Krzyknął. – Nazywasz... Ja...

Bredził przemawiając z głębi świadomości.

-Bzdura! Vasylu, mów prawdę!

-Ja Justus... Się nazywasz...

-Kto to Vasyl Heugen?! – Spytał się mężczyzna dzieląc go pięścią po głowie.

-Ja!

-A kto ty?!

-Justus... Agripin... syn Innn...

-Na co się zaklniesz?!

Zamruczał.

-Na co się zaklniesz, że prawdę mówisz?! – Oprawca ponowił pytanie.

-Na gniew... Pana... – Zemdlał.

Nastąpiła chwila ciszy i wytchnienia. Bolała go głowa, bolały plecy, bolały nogi, oczy, gardło. Co się dzieje?

-Dobrze, młodzieńcze. – Ktoś poklepał go lekko po głowie. – Bardzo dobrze.

Mężczyzna w habicie powoli schował bicz pod szary lniany materiał.

-Odwiążcie go i zaprowadźcie do komnaty. Dajcie mu najlepszych medyków, ciepłe ubranie, strawę, wodę oraz wszystko czego będzie mu trzeba. Dopilnujcie by ozdrowiał, bo takie moje życzenie.

-Tak, ojcze opacie. – Odpowiedzieli zakonnicy stojący pod ścianami, z których kilkoro zjawiło się z noszami podczas gdy inni jęli odwiązywać biedaka, a jeszcze inni polewali jego plecy zimną wodą.

W kilka minut po szamotaninie z więzami, odnieśli go z komory indoktrynacji zostawiając starszyznę samą przy ławie.

Najwyższy rangą mnich zasiadł na swoim miejscu podejmując oparty o siedzisko pastorał i przyglądając się mu odetchnął z bólem.

-Chciałbym znać lepszy sposób by dowieść tej prawdy, ale niestety... – Westchnął jeszcze raz z wyraźnym ciężarem na sercu. – Niestety nie znam innej metody na przemówienie prawdy z głębi świadomości, niż odpędzenie fałszu bólem. A jak bracia się przekonali, młodzieniec nie kłamał.

-Lub wierzył w kłamstwo tak mocno i do tego stopnia, że miał je za prawdę.

-Lecz to tylko dowodzi tego o czym sądzimy, bracie Remigiuszu... On jest Justusem Agripinem i Vasylem Heugenem za razem. A ingerencja w czas została dokonana. Lub jeśli tak nie było, to jest niewinny, bo ktoś podstępem kłam w jego głowę włożył… Tylko jak to możliwe?

-Równania to zawiłe... – Odezwał się najmłodszy z mnichów przy stole. – Czyżby zatem ktoś podsunął Vasylowi pomysł przybrania aliasu, podobnego do jego imienia i nazwiska z alternatywnego czasu?

-Tak się zdaje, Mateuszu z Korbony...

Mnisi głowili się chcąc rozwiązać niezrozumiałą zawiłość. Czas zdawał się dla nich nie mieć znaczenia, ani tym bardziej to jakiej krzywdy doznał chłopak uznany za niewinnego.

Mętne płomienie skakały na pochodniach śląc światło na głowy w połowie wygolone, a w połowie ozdobione srebrnymi kępkami włosów.

-Ale jaki jest cel takiego postąpienia? Co za interes w pokierowaniu spraw danym tokiem i zasugerowaniu biedakowi przyjęcia imienia osoby mu bliźniaczej, jeno z innego czasu?

-Nie w porę i nie takie pytanie zadajecie, panowie... – Odezwał się silny głos z ciemności jednej wnęki w ścianie.

Zakonnicy obrócili się powoli opuszczając nieznacznie głowy.

Z ciemności wyłoniła się ogromnych rozmiarów sylwetka, której większość torsu wraz z głową, po wyprostowaniu, znikała w mroku pod sklepieniem gdzie światło z odległych pochodni nie docierało. Gigant, bo za takiego byłby ów mężczyzna wzięty, odziany był w czerń czystą i nie skażoną choć najmniejszą drobinką brudu, osadu, czy kurzu, jakby masywny, niemal sztywny płaszcz zwężający się na szczupłym pasie odlano z kwintesencji nocy. Dłonie zamknięte w elastyczne czarne rękawice zacisnęły się powoli, a każda z dwóch pięści złowróżbnej istoty była większa od głowy poszczególnego mnicha siedzącego przy ławie. Płaszcz ciągnął się niemal do samej podłogi. Kiedy mroczny wielkolud liczący sobie ponad dwa metry stąpał stawiając wolne, acz płynne kroki, twarde jak skała ciężkie buty dudniły próbując „zniszczyć” kamienne płyty podłogi. Nie widzieli twarzy istoty, choć miała ona długie do ramion ciemne włosy, których lekko pobłyskiwały gdy padł nań zabłąkany promyczek światła…

-Co zatem radzisz, panie? Jakiej informacji mamy poszukiwać?

Ogromny człek obchodził powoli komnatę krocząc w zadumie i grzmiąc ciężkim obcasem.

Część płaszcza ciągnęła się za nim, gdy ten stawiał mozolne susy długimi nogami. Pochodnie oświetlały część torsu oraz długi płaszcz ciągnący się do powierzchni posadzki. Głowa, ramiona oraz pierś nadal krążyły wysoko pod sklepieniem pozostając niewidoczne. W uprzęży na pasie, z tyłu na plecach, zawieszony kanciasty srebrny obiekt z wyraźną czarną rękojeścią.

Istota podźwignęła ogromne dłonie zanurzając je w mroku pod sklepieniem.

-Powinniście się raczej spytać – zaczął spokojnym mocnym tonem – kto mu taki pomysł podsunął i kim jest ta osoba... – Olbrzym zatrzymał się nad krzesłem gdzie umęczono młodzieńca. – Bo być może macie w szeregach szpiega...

-Mądrze ujęte, panie. – Brat Sebastian skinął głową zgadzając się z osobą stojąca przed przeciwległym krańcem ławy.

Czarna rękawica delikatnie przejechała po zroszonej krwią krawędzi krzesła. Zebrawszy na palec trochę gęstniejącej mazi oraz odłupanej biczem tkanki, łapsko poszybowało z powrotem w ciemność.

Cisza.

-To z pewnością on... – Odpowiedział silny głos. – Poznaję tą krew, tak samo przepełniona słodyczą i naiwnością. To ten sam Vasyl, ale jest w nim coś innego i wy też to widzicie.

-To prawda, panie... Czy jest możliwe to o czym mówił, a przede wszystkim czy to sprawka cesarzowej?

Cisza. Palec w czarnej rękawicy zebrał kolejną porcję krwi i zaniósł ją do ust istoty.

-Jeśli pytacie czy jest możliwa taka podmiana, to tak... Wszystko jest możliwe odpowiednio ingerując w czas. A sprawka cesarzowej? Poniekąd...

-Pan wybaczy... Ale trudno jest to nam myślami objąć.

Obie wielkie dłonie odziane w czerń rękawic wypływających z prostych długich rękawów, oparły się o krawędzie krzesła. Istota nachyliła się odrobinę, lecz była na tyle wysoka, że mimo tego nie wyłoniła głowy z ciemności.

Cisza.

-Cesarzowa ingerowała w czas, co z resztą oczywiste, ale wątpię by to jej agent nakłonił Vasyla do przybrania aliasu jakim się przed wami chwalił. Po pierwsze, gdyby to był jej agent, nie rozmawialibyśmy teraz w tych pomieszczeniach lub w ogóle, biorąc pod uwagę fakt, że taka osoba widywałaby nas tu na co dzień. A skoro wasza organizacja istnieje, znaczy, że nikt na nią nie doniósł lub jeszcze nie doniósł... Po drugie, komuś zależało na tym by Vasyl odczytał przepowiednię z księgi. Gdyby to cesarzowej zależało wytrenowałaby byle jakiego chrononautę, a nie kwapiła się o tak trudną do złożenia konspirację. – Mnisi słuchali wywodu z zapartym tchem. – Po trzecie, trudno mi uwierzyć, że ktoś tak wierny ideałom waszej organizacji nagle daje się skaptować szpiegowi największego wroga, który musiałby ujawnić prędzej czy później swoje intencje... Chyba, że w rozgrywce pojawiły się jakieś zewnętrzne czynniki, których nie wzięliśmy pod lupę lub, z których nie zdajemy sobie sprawy...

-Ale jest też...

-Jest też hipoteza – przerwał gigant w czerni – że cesarzowa chce o czymś wiedzieć i nie mogła pozwolić na to by agent pracujący dla was i być może dla jakiejś innej strony, przeczytawszy przepowiednię uciekł z nią w ciemności podziemi. Dobrze wiemy, że daną przepowiednię da się odczytać raz, a zatem ktoś wysłał Vasyla, by ten odczytał bardzo ważną treść zanim cesarzowa wyśle swojego chrononautę i tym samym nasz przyjaciel ukradłby część informacji, na której jej z pewnością zależy... Stąd wniosek, że musiała się w jakiś sposób o tym dowiedzieć i faktycznie mogła wysłać agenta, który zasugerowałby Vasylowi przybranie tożsamości osoby z czasu przed ingerencją.

-Nie rozumiem w pełni, panie... – Przerwał na chwilę brat Sebastian. - Do czego zmierzamy?

-Na wnioski nadejdzie czas... – Kontynuował „czarny płaszcz” owinięty na dobrze zbudowanej sylwetce przerośniętego człowieka. – Co jeśli Vasyl czytałby z księgi i obudził się po ingerencji, a każdy zwracałby się do niego innym imieniem, ten od razu podejrzewałby zbyt wiele. Być może by oszalał, zabił się, czy popełnił inne głupstwo. Zachowywał jednak spokój i nadal był pod kontrolą ufając, że jest sobą... Zwykłym szarym chrononautą.

-Pan wybaczy, ale to chyba za mało by nie poznać się na takich zmianach...

Istota przechyliła głowę ukrytą w mroku patrząc przez chwilę na przerażonego spojrzeniem mnicha, który zadał pytanie.

Potężna sylwetka wyprostowała się powoli.

-To prawda... Tu potrzebna jest ikona, obraz który jest bliski i znajomy z czasu przed ingerencją... Tu w grę wchodzi dziewka.

Zagrzmiały masywne buty. Wielki mroczny człek ruszył dalej obchodzić salę śledzony wzrokiem mnichów czujących ogromny respekt do przemawiającej osoby.

-Z tego jakie informacje wasza agentura o niej zdobyła, wiecie, że została przez młodą cesarzową odkupiona z niewoli na dalekim południu, podczas jednej z wizytacji korony na dworach tamtejszych magnatów. Wiemy, że przygarnęła ją pod skrzydła jako zaufaną służkę, ale to też znaczy, że w innych czasach mogła zaiste zrobić z niej jakąś dyplomatkę, która naszego młodzieńca miała zwieźć do stolicy i w dodatku, jak sam powiedział, zmotywować do zostania chrononautą, co z resztą zaczyna się całkiem logicznie układać w przejrzystą całość... Lecz mimo to Vasyl uciekł jej z rąk, połapał się we wszystkim i nie zdążyła z jego aresztowaniem. Gdyby faktycznie o całości wiedziała ingerowałaby w czasie w taki sposób, ażeby brat Vasyl nie wstąpił do waszej organizacji i nie uciekł z bratem Sebastianem prawda?

-Prawdę powiadasz, panie. – Mnisi odpowiedzieli wspólnie.

-A zatem prowadzi to nas do niebezpiecznych wniosków. Mianowicie takich, że cesarzowa nie raz dokonała ingerencji w linię czasu oraz, że jest jeszcze ktoś kto dba o to by jej ingerencje niebyły w pełni owocne... Ktoś podróżuje razem z nią, lub równolegle z nią, rozsupłując więzy intrygi jakie ona nam pęta zostawiając sobie furtkę na tyle małą by nie wzbudzić jej podejrzeń i na tyle dużą, by móc przez nią wtrącić swoje trzy grosze. W tej koncepcji pojawia się ta osoba, która jako jedyna może znać Vasyla z innego czasu i jako jedyna pamiętać go jako Justusa Agripina... I być może to ta właśnie osoba skontaktowała się z nim w tej sprawie i zmotywowała go do działań jakie podjął... – Ciężko westchnął. - I to niepokoi mnie najbardziej, panowie...

-Cóż to takiego, panie?

-A to, że w rzeczywistości może się okazać, iż wcale nie mamy kontroli nad sytuacją...

Wielka postać westchnęła i wzruszyła ramionami.

-No, ale to tylko hipoteza... – Stwierdził olbrzym lekko weselszym tonem.

-Panie! Ależ, to ma sens i wszystko świetnie tłumaczy. A zatem możemy przeprowadzić przesłuchania i wywabić na światło konfidenta.

„Pan” obdarował ich życzliwym niskim śmiechem.

-Doprawdy, nie sądźcie, że ktoś do takich czynów zdolny postąpiłby tak głupio nie zabezpieczając się przed ewentualnością śledztwa. Nawet nie wiemy, czy Vasyl go osobiście spotkał... A co się jego tyczy, chcę z nim porozmawiać jak tylko poczuje się lepiej.

-Tak się stanie... Nie każemy ci czekać.

***

Krasnolud stojący na lekkim wzniesieniu nie mógł uwierzyć własnym oczom. Upuścił sakwy jakie niósł na ramionach rozdziawiając szeroko usta.

Jego cherlawy kompan dołączył doń na wzgórzu. Doczłapał powoli wspierając się znalezionym kijem. Kiedy uniósł rudą głowę, obraz jaki zobaczył zmroził mu krew w żyłach. Choć i tak wiatr wiał mroźny, a słońce nadal nie wychodziło zza gęstych ciemnych chmur, to poczuł się dotknięty lodowatym ostrzem strachu.

-Na litość bogów... – Wymruczał krasnolud zdejmując z głowy stalowy czepiec i przyciskając go do piersi.

Ich oczom ukazał się dymiący las, z którego ciągnęły się gęste czarne smugi. Najbliższe pasmo drzew wiekowego lasu Dolfe stało w płomieniach, lecz nie to było najgorsze. Tysiące zbrojnych krzątało się tu i tam pilnując rozległych placów ogrodzonych podwójnym kolczastym drutem. Widzieli dokładnie jak równie liczne stada jasnowłosych istot piętrzyły się na rozmiękłym śmierdzącym błocie. Deiruńscy żołnierze co jakiś czas pomiatali mężczyznami, kobietami i dziećmi wlekąc ich z jednego do innego obozowiska, przeprowadzając surową segregację.

Na drewnianych podestach pospiesznie zbitych i ustawionych w pobliżu „bydlęcych zagród” stali heroldowie czytając ze zwojów rozkazy i dyrektywy. Przemawiali przez metalowe tuleje niosące ich słowa na dalsze dystanse. Przemawiali ze spokojem jak gdyby fakt, że w eleganckich strojach i kolorowych czapach stoją naprzeciw brodzących w cuchnących szlamie istot nie robił nań wrażenia.

Grozy całej scenerii nadawała kolosalnych rozmiarów twierdza graniczna rozciągająca swe grube na sześćdziesiąt metrów, przysadziste mury z licznymi punktami ogniowymi na niemalże całe pole widzenia dwóch podróżników, choć ci stali na wzniesieniu, pół kranza dalej. Ogromnych rozmiarów grafitowe skały odrapane przez głazy jakie niejednokrotnie w nie ciskano, straszyły pochodniami i lampionami zawieszonymi na krytych blankach i wieżach, które na tle niemalże czarnego od chmur nieba, zdawały się być setkami ślepi wściekłych bestii gotowych zionąć ogniem na nacierających głupców. Z wysokich pochyłych murów wyrastały ostre bastiony budowane na planie ostrego trójkąta. Same mury wiły się ostrymi krzywiznami wzmagając wartość obronną twierdzy. Pochyłości i skosy zmuszały rozpędzone na nie pociski do rykoszetowania. Nad masywnymi murami stał równie potężny kordon fortu średniego, a nad nim szczytowała cytadela dowództwa, z której baszt widok sięgał rzekomo i samej stolicy militarnego państwa Deirunu.

Przez zwodzony szeroki żelazny most wychodziły oddziały piechoty zaciężnej, obite w kolczugi i surowo wykonane płytowe zbroje. Czerwone koszule bijące jasną kolorystyką spod pancerzy oznajmiały wszem i wobec: „Oto piechota najemna Deirunu. Poddaj się, uciekaj lub zapłać więcej bo naszemu bitewnemu przemysłowi nie dorównasz.”

Oddziały skręciły w stronę pospiesznie przygotowanych obozów na jakie spoglądali nowoprzybyli z daleka podróżnicy.

Niebo przeszył zgrzytliwy piorun, rycząc złowróżbnie rozbłyskując rażącym światłem.

Trudno powiedzieć co to za pora dnia... Chmury tak ciemne, że równie dobrze mógł być to późny wieczór, wczesny świt jak i południe.

-Idymy chopie... – Chrząknął Baflin nasadzając hełm na łepetynę. – Musim zobaczyć kaj się tam dzieje...

-Wracajmy.

-Choć!

-Widzisz to co ja i chcesz się w to bagno pchać?! – Wrzasnął nań Wingo bijąc się palcem w czoło. – Na bogów! Szalony jesteś!

-Ty ślepy, czy jak?! – Oburzył się niski brodacz wspierając z gniewem pod boki. – Ja się nie godzę, niech mi powiedzą na co ich trzymają w takich warunkach! Adyć tam są dzieci! Na bogów! Jak żeh ślepy to słysz choć ich zawód!

Młody chłopak zdawał się go nie słuchać, wlepiał jedynie tępe spojrzenie w czarne kłęby dymu, co jak trąby powietrzne, tylko wiele razy większe, wgryzały się tym razem w niebo uderzając z ziemi. W jego zaszklonych oczach skakały dzikie płomienie.

Baflin plując sobie na brodę klął, gdy zbliżył się do chłopaka. Złapawszy go za wiszący rękaw pociągnął mocno za sobą. Schodząc ze zbocza naliczyli blisko dwadzieścia obozów, a kto wie ile ich kryło się wzdłuż całej granicy.

Ubitym traktem kilkadziesiąt metrów od nich biegły kolumny żołnierzy. Tu i tam jeździły wozy zwożąc robotników z pobliskich osad, jakich feudalni panowie powołali do budowy palisady. Z wozów wysiadali też kopacze, kamieniarze, kuchty i inni potrzebni do obsługi obozów dla uchodźców. To nawet lepiej, wtopią się w tłum.

Zbliżali się coraz bardziej do granicy widząc przerażający obraz. To były elfy! Ci stłamszeni na małych ogrodzonych przestrzeniach, to piękne... długouche... elfy...

Całe rodziny, poznaczeni sińcami mężczyźni, kobiety w podartych łachach, ściskane przez nich dzieci, które trzęsły się ze strachu lub porzucone przez rodziców kiwały w przód i w tył obejmując kolana. Straszny odór niósł się dookoła paraliżując nozdrza. Ściśnięci biedacy nie brnęli tylko w błocie ale i we własnych fekaliach... Niektórzy okropnie pokaleczeni, poznaczeni czerwonymi plamami jakiejś wysypki. Inni trzęśli się z zimna, głodu, czy strachu obserwując szeroko rozwartymi oczyma ruch każdego z ludzi jaki krzątał się za ogrodzeniem.

Baflin i Wingo nie mogli uwierzyć, że to się dzieje naprawdę... Minęli kolejny obóz, gdy niebo przeszyła plątanina upiornych błyskawic. Zaczęło kropić...

W powietrzu unosił się smród rozkładanych ciał. Wingo nie musiał długo szukać, by dopatrzyć się kilka napuchniętych zwłok leżących to tu, to tam. Dłonie lub głowy kilku nieboszczyków przytulały dzieci lub partnerzy nie godząc się ze śmiercią bliskich.

Drący się na całe gardło heroldzi niemal zagłuszyli płacz dzieci oraz skamlenia cierpiących, schorowanych i umierających. Głośniejsze od nich były jedynie nawoływania matek, lecz i te zagłuszyły kolumny niewzruszonego wojska jakie biegnąc dzwoniły kilogramami żelastwa. Praca cieśli, uderzenia siekier, świst pił, bicie młotków mieszały się z twardym głosem kucht, którzy pracując przy żeliwnych kotłach wrzucali doń stare warzywa, owoce i zwierzęce wnętrzności.

Gdzie indziej przygotowaną, smrodliwą maź rozlewano w drewniane koryta i wsuwano pod siatkę, a wygłodzeni biedacy rzucali się nań bijąc i kopiąc pobratymców. Ci co mieli jeszcze siłę wyciągali innych za włosy.

Dwa półtorametrowe koryta na dwieście osób? Za mało...

Sześciu żołdaków przy najbliższym obozie czegoś wyglądało, obserwując uważnie wyniszczone strachem istoty. Jeden nagle na oczach Baflina wycelował w długowłosą kobietę oblepioną błotem, która coś ściskała starając się zakryć „skarb” długimi włosami niczym peleryną.

-Tam! Tamta trzyma jedno szczenię! – Krzyknął otwierając zamkniętą na kłódkę furtkę i dobywając miecza.

Dwóch silnych żołdaków pilnowało wejścia, gdy pozostała czwórka brnęła w kierunku kobiety, solidnymi kopniakami rozpędzając tych, którzy nie umknęli im z drogi. Niejednokrotnie umyślnie nadepnęli któregoś z konających.

Kobieta zauważyła piechociarzy. Nagle z krzykiem zerwała się na równe nogi i zaczęła uciekać w kąt obozu. Mężczyźni przyspieszyli dopadając nieszczęsną po przebyciu kilku metrów. Powalił ją potężny cios płazem miecza w szyję, zmuszając do padnięcia na kolana w brudne cuchnące bajoro.

Rozległ się płacz dziecka, które w swoim języku wykrzykiwało jakieś słowa niejasne dla oprawców matki. Kilkuletnia dziewczynka odczołgała się spod przygniatanej stalowym butem rodzicielki.

-Bierz to. – Starszy stopniem wydał rozkaz jednemu z podkomendnych, który nie zwlekając chwycił małą za włosy.

Gdy za nie szarpnął dziewczynka zawyła z bólu.

-Idziemy! – Rzekł dowódca.

Skierowali się ku wyjściu z ogrodzonego drutem „więzienia” obserwowani przez inne elfy w panice ustępujące im drogi. Jeden z żołnierzy ciągnął za włosy małą spiczastouchą w obdartych brudnych łachach. Dziecko wierzgało rączkami i nóżkami chcąc się uwolnić. Z każdym krokiem i szarpnięciem silnej łapy żołnierz wyrywał z jej główki kępki włosów. Ryczała próbując schwytać jego dłoń... Była za słaba, nie mogła... To nie na jej siły...

-Amati! – Krzyknęła dziewczynka do wstającej powoli matki, gdy po odzieranej z włosów główce spłynęła struga krwi.

-Nie! – Młoda kobieta wstała rzucając się w pościg za porywaczami.

Ci opuścili ogrodzenie i zamknęli za sobą furtkę na solidną kłódkę. Wlekli małą do obozu dziecięcego położonego bliżej granicy.

Kobieta, której włosy niegdyś mogły być złote, teraz zabrudzona i cuchnąca dopadła kolczastego drutu zaciskając na nim pięści. Szarpała stalową liną nie zważając na ból jaki sprawiały wżynające się w dłonie kolce.

Płacz! Okropne piskliwe zawodzenie wylało się z jej ust!

-Oddajcie! Błagam!

Wingo widział jak Baflin ledwo utrzymywał spokój, co raz zaciskając mocno palce na drzewcu topora.

-Ginąc nie pomożemy... – Uspokajał adept szkół magicznych trzymając brodacza za ramię.

Herold przy kolejnym ogrodzonym siatką obozie uniósł do ust metalową tuleję z uchwytem i jął czytać dyrektywy naczelnych władz pobliskiej twierdzy-monastyru.

-W imieniu jaśnie oświeconego męża stanu, Ericha Reinharda Kordobana, paladyna Deiruńskiego, namiestnika prowincji Ingezburg, Gatrinplezze, Wildwood, wielkiego protektora granicy, opiekuna świętego przybytku Pana Sądu, klasztoru Openhaad, skromnej twierdzy, której majestat macie zaszczyt podziwiać, rozgłaszam wszem i wobec wiadomość, która z chwilą usłyszenia mocy prawnej nabrać winna! – Odetchnął. - Witajcie w Deirunie! Wasza obecna sytuacja, spowodowana jest ścisłą kwarantanną, oraz troską o bezpieczeństwo wasze i waszych bliskich! – Czytał dumny z wykonywanego zawodu, gdy setki przerażonych oczu obserwowały jego beztroską minę. – Zostajecie podzieleni na chorych i zdrowych, dojrzałych i szczenięta. Dostaniecie strawę i wodę do życia potrzebne! Zakazuje się wam cieleśnie spółkować, kusić słownie pobożnych obywateli Deirunu, przechowywać szczenięta bez wiedzy nadzorców! Wiemy, że nas rozumiecie! Nie wolno wam mówić, jeśli nie zostaniecie spytani! Słowa innowierców są bowiem trucizną i bez przyzwolenia wypowiadać je to zbrodnia przeciw cnocie słuchającego! Kooperujcie, a zostaniecie wypuszczeni! Osobniki chore pozostaną pod obserwacją! Taka wola, życzenie i rozkaz świątobliwego męża, paladyna Ericha Reinharda Kordobana, obrońcy Kościoła Adreńskiego!

Wingo pchał krasnoluda przed siebie prowadząc go w stronę lasów obstawionych gęsto przez oddziały zbrojnych, oraz pracujących w ukropie robotników, z których pot lał się strugami. Rozgrzewani z jednej strony przez ciężką pracę konstrukcyjną, z drugiej przez trawione żywym ogniem wiekowe pnie, sączące w niebo smolisty tłusty dym.

Poganiali ich żołnierze ciężkiej piechoty lub strzelców. Tu i tam stał jakiś rycerz dając komendy, lub decydując gdzie przydzielić daną grupę nowoprzybyłych. Mężczyźni w czarnych matowych zbrojach zwieńczonych błyszczącym srebrem zdawali się wiele wiedzieć.

Wingo prowadził Baflina, który nieco złagodniał zdając sobie sprawę przeciw jakiej potędze chciał ruszyć w porywie agresji.

Chmury nie przestały szastać piorunami, póki co ryjąc ciemne obłoki igłami jaskrawego światła. Opad powoli się wzmagał, co jedynie pogorszyło sytuację w obozach. Wymęczone istoty jęły zbierać krople w dłonie by napić się czystej wody. Dwa wiadra na dwieście osób jakie serwowali im ludzie to za mało, tym bardziej, że wiele było wrzuconych do zagród od niechcenia, niechlujnie, przewracając się i rozlewając cenną wodę, która zaraz mieszała się ze stęchłym, śmierdzącym szlamem, od którego wielu dostało odparzeń, wysypki czy innych dolegliwości. Inni strażnicy wylewali zawartość wiader na twarze umęczonych, traktując ich jak zwierzęta. Tak z resztą według religii widziano inne rasy. Człowiek stworzony by być namiestnikiem boga, człowiek by wszystkim władać... Jemu zasługi, jemu chwała. Inni? Bydło...

Dwaj podróżnicy podeszli powoli do drącego się rycerza, który nie zwracał nań uwagi. Miał jednego samca, jedną schorowaną samicę i parkę szczeniąt do rozdzielenia, a ciągle gdzieś brakowało miejsca. W końcu wypatrzył odpowiednie dla nich lokum, po czym kazał żołnierzom piechoty rozdzielić ich siłą i wtrącić do poszczególnych zagród.

-Wybacz, panie. – Zagaił z grzecznością młody adept szkół magicznych, chyląc głowę. – Zwę się Wingo Whitecliff, szukam wskazówki w podróży.

Mężczyzna o gęstych pożółkłych wąsach spojrzał nań znad krawędzi czarnej, płytowej zbroi.

-Cóż to chłopcze cię zagnało w te strony? Nie wiedziałeś, że zaraza trawi lasy? – Rycerz popatrzył na kopaczy pracujących w grząskim gruncie. – Nie! Nie tam! Sztabla w naszą stronę, dalej są głazy, nie przejdziecie!

Skorygowawszy robotników znów rzucił krótkie spojrzenie cherlawemu chłopakowi o rudych włosach przyklepanych przez ściekające po nim krople deszczu.

-Zdawało mi się, wasza miłość, że to ogień trawi lasy.

-Ogień uchroni nas przed zarazą... Tak mówi jego wielmożność, paladyn Kordoban... Choć moim zdaniem las goreje by odstraszyć ściągające w te strony stada. Bieżą tu gęstymi falami. A tym co uda się przejść przez ogień nie obróciwszy się pierwej w popiół dajemy schronienie.

Baflin chrząknął. Chuda łapa zakryła jego twarz broniąc by nie uronił ani słowa wzgardy. Wingo wiedział co czuł towarzysz, samemu będąc przedstawicielem innej rasy.

Mężczyzna odgarną z ramienia krótką skórzaną pelerynę wspierając się pod bok.

-Skąd jesteś, chłopcze?

-Przybyłem z Ivarstadtu, ze szkoły magii, pracuję jako kronikarz na zlecenie mistrza Peletryna. Wyruszyłem z misją opisania elfiej kultury, dlatego wraz z kompanem, mym obrońcą, szukam przejścia do Dolfe.

Rycerz spojrzał nań jak na przygłupa, któremu życie niemiłe.

-Chłopcze, tak rychło ci skarmić sobą robactwo?! – Oburzył się feudalny pan, sługa paladyński. – Jeśli chcesz opisać elfy, to patrz! – Machnął ręką ze wschodu na zachód ogarniając setki obozów rozmieszczonych wzdłuż granicy. – Ot jak żyją i powinni żyć heretycy!

-Kiedy ich kultura...

-Kultura?! Nie bądź śmieszny, spójrz na nich. – Rycerz zszedł ze stanowiska stając w okolicy jednego z obozów. – Czy tak wyglądają istoty cywilizowane?

Wingo nie miał czasu odpowiedzieć ponieważ z piekielnej gęstwiny wybiegły trzy ledwo dyszące istoty, które przywitał srogi oręż stojących na froncie strzelców. Wtem oficer zerwał się z miejsca i wrócił do obowiązków decydując nad losem zszokowanej rodziny, której grożono teraz bronią.

-Panowie! – Zawołał ktoś ochrypłym głosem. – Błagam, podejdźcie!

Wingo i Baflin namierzyli wzrokiem poznaczonego batem elfa, który wisiał na kolczastym ogrodzeniu wyciągając doń ręce. Podbiegli do niego co sił w nogach. Mięknący od zimnego deszczu grunt spowalniał każdy krok.

-Jestem Mordehai... Mam list do tutejszych magnatów... – Jęknął podciągając opuchniętą prawą nogę. - Strażnicy nie chcieli słuchać! Błagam, zanieście go paladynom... – Wyciągnął ze spodni pomięty zwój spięty w połowie złamanym lakiem. – Powołanie na pakt o nieagresji... Od kapłanki... – Wsparł się na zgruchotanym kolanie, by móc ich lepiej ogarnąć wzrokiem. – Ten list to nasz glejt, to nasza nadzieja... Nie dajcie nam konać w taki sposób... Błagam...

Wyciągnął rękę ze zwojem, gdy nagle Winga odepchnęła silna dłoń odziana w czarne metalowe płyty. Rozgniewany rycerz, z którym do niedawna rozmawiali, powrócił dobywając samopału zatkniętego za pas. Przytknął elfowi pistolet do głowy, odciągając kurek.

Jasnowłosy spojrzał w mrok tulei.

Huk!

Sparaliżowane ciało owiane siwym obłokiem padło z chlupotem w błocko. Brudna woda i stęchły szlam napłyną do rozwartych ust, nozdrzy oraz dziury w głowie.

Rycerz odszedł tak szybko jak się pojawił rzucając im tylko przelotne spojrzenie pełne gniewu i wzgardy.

Krasnolud rzucił się na przód ratując zwój przed rozmięknięciem, a za razem z postrachem patrząc na broń jakiej nigdy wcześniej nie widział. Cóż to za drąg zionący śmiercią?

-Żałuję... – Mruknął. – Żałuję, żeh był tak głupi, coby tu przyjść nieproszony... Tegom się po was nie spodziewał.

Baflinowi po plecach przeszedł lodowaty dreszcz. Zdał sobie sprawę jak bardzo jest osamotniony między otaczającymi go ludźmi. Bał się by i jego nie spotkał los nieszczęśników za ogrodzeniami.

Zerwał się na proste nogi i podbiegł szybko do Winga wciskając mu pomoczony zwój w dłoń.

-Masz. Cosikej mi goda, że nie najlepszy ze mnie posłaniec bedzie...

-Te! Wy tam! – Wydarł się na nich jakiś żołdak niosący dwa worki z ziemią na ramionach. – Ty i ten karzeł!

Spojrzeli się spodziewając najgorszego.

-Brać narzędzia i na wschodnią krawędź! Jakaś suka garnęła się na ogrodzenie i zerwała kilka drutów! Naprawić!

-Już spieszymy... – Warknął brodacz.

-A ty karle pyskiem nie drygaj kiedy cię o to nie proszą! – Odparł wojak, po czym ruszył dalej w swoją stronę pomagać w budowie palisady.

Na terenie wzdłuż granicy ciągły ruch. Wingo zastanawiał się jaki może być sens budowania palisady? Przecież linia lasów jest tak długa, że nie sposób całej zakryć. O nie, paladyni sprawujący dyktat nad ów ziemiami, to zbyt doświadczeni przywódcy by zostawiać sprawę w rękach przypadku. Rozejrzawszy się jeszcze raz, młodzian poją okrutny plan. Palisada nie miała odgrodzić Deirunu od lasu Dolfe, a jedynie wzrok przybywających wciąż uchodźców, od koncentracji „więzień”, pełnych konających braci, sióstr i dzieci. Na obrzeżach, tam gdzie straży było mniej, obozy dziecięce... Maleństwa piszczały i wołały każdego kogo zobaczyły pragnąc pomocy, ciepłego okrycia, pożywienia, czy rodzimego uścisku. Dosłownie jak szczeniaki zawodząc do próbujących przekraść się potajemnie uciekinierów... Cóż, za okrutnik mógł pokusić się o wykorzystanie młodych, niewinnych elfów w taki sposób? Oczywiście, jego majestat, świątobliwy obrońca wiary, paladyn Erich Reinhard Kordoban...

Z kolosalnej twierdzy Openhaad wciąż wylewały się całe pułki ciągnąc w stronę obozów w liczbach tysięcy. Większość z nich uzbrojona w długie, wpół drewniane wpół stalowe podłużne konstrukcje, której zastosowania podróżnicy mogli się jedynie domyślać. Co się stało z kuszami i łukami, z jakich Deiruńskie oddziały najemne były słynne?

-Może powinniśmy się ruszyć zanim nas zabiją? – Zasugerował adept sztuk magicznych, obserwując poznaczone bliznami twarze przebiegających tuż obok żołnierzy.

Na skroniach wielu z nich widniała siwizna, a spiczaste wąsy i skromne kozie brudki świadczyły o szlacheckim pochodzeniu oraz wielu latach wiernej posługi Deiruńskim monastyrom. Oto elita, która to twardym obitym w stal butem stąpała nie raz po truchłach różnych wrogów na przestrzeni dziejów.

Wtem w centrum koncentracji „zwierzęcych zagród”, tuż przy trakcie wiodącym w stronę granicy od wjazdowych wrót twierdzy rozpętał się zamęt.

Żołnierze, robotnicy, rycerze i okoliczni chłopi w pośpiechu czmychali przed jadącą miękką drogą kolumną „stalowych” rumaków niosących na swych grzbietach jeźdźców opancerzonych w kosztowne metale.

-Paladyn! – Krzyknął ktoś z tłumu zanim padł na kolana z grymasem szczęścia wymalowanym na twarzy, wznosząc dłonie do nieba w błagalnej pozie.

Inni spoglądając na robotnika także padli na kolana modląc się przed majestatem jaki w ogromie łaski zgodził się zaszczycić swą osobą pracujące masy, żołnierzy i jeńców.

Baflin złapał Winga za rękaw ciągnąc go w stronę konnych, którzy zatrzymali się na rozdrożu obserwując budowę obozów.

Wtem młody chłopak zdzielił krasnoluda po hełmie.

-Czyś ty zgłupiał? Wiesz kto to jest?!

-Nie i nie chce wiedzieć!

-Paladyni z czystego kaprysu mogą obrócić całe miasto w morze stosów, a mieszkańców pobliskich osad w las pali jeśli tylko uznają, że wśród nich czai się heretyk, innowierca, bezbożnik czy inna istota dybiąca na dogmaty wiary!

-Daj mu ten papier! Jeśli nie... – Przerwał brodacz łypiąc groźnie spod krawędzi stalowego czepca. – Jeśli się nie uda im pomóc, to szkoda czasu tracić, bieżym w bór i ostrzegem każdego, kto w ręce wpadnie!

-Oszalałeś?! Przez ścianę ognia chcesz się przeprawiać?!

-Byle ściana mi drogi nie zastąpi! – Krępy woj zacisnął pięści. - Ażeby i z ognia była, ale mi nie pada stać i nic nie robić jak ten pierun! Jak mogę kogoś uratować, to idę! Chcesz to zostań, ale daj mu chopie wprzód ten papier nim cię biernaczem po plecach pogłaskam!

Konni jeźdźcy zeszli powoli z postawnych rumaków zipiących od dżdżystej pogody. Kare ogiery buchając z pysków i nozdrzy białymi obłokami same były w stanie przerazić potencjalnych wrogów swą siłą i posturą. Zdawało się, że fartuchy ochronne obite żelaznymi płytami wcale na nich nie ciążyły. Gwardziści w eleganckich pełnych czarnych zbrojach sprowadzili konie na bok robiąc miejsca dla jadącej drogą persony.

O takiej ilości kosztowności, kamieni i metali szlachetnych wprawionych w masywne płyty pancerza grube na wiele kryz, adept sztuk magicznych mógł jedynie czytać lub słyszeć w legendach. Wspomagana magicznie zbroja tego młodego, idealnie zbudowanego mężczyzny o krótkich kasztanowych włosach, olśniewała przepychem, a była tak ogromna i ciężka, że postać ją nosząca wyglądała jak gigant. Cudowne ornamenty, cytaty pisma, sceny umęczenia świętych, elementy modlitw, wszystko stanowiło ozdobę kolosalnej zbroi.

-Nie wierzę... – Stęknął Wingo padając na kolana przed przejeżdżającym kolosem. – Pierwszy raz... Widzę... To naprawdę...

Z daleka przystojny mężczyzna mieniący się jak serce słońca, obsypany klejnotami o jakie trudno się wystarać najbogatszym, zsiadł z rumaka lądując twardo i ciężko na błotnistym gruncie. Na ogromnych obłych naramiennikach opinała się peleryna lśniąca najczystszym odcieniem purpury i ciągnąca się niemal do gruntu. Krawędzie połaci miękkiej kosztownej materii obszyto futrem z białych lisów. Na rozłożystych plecach okrytych szlachetną czerwienią wisiał dwuręczny młot z ołowiu uzdatnionego magią.

Ludzie w obozie niezależnie czy to żołnierze, czy robotnicy zamilkli przerywając prace. Padli na ziemię lub przyklęknęli na kolano pochylając nisko głowy. Jedynie oniemiały z wrażenia brodaty niski woj stał przez chwilę rozglądając się po okolicy zanim ukląkł by nie wzbudzać podejrzeń. Czuł się przytłoczony ogromem powagi jaki emanował z przybyłej istoty owiniętej w tarczę złota. Paladyn obrócił się ogarniając wzrokiem klęczące hektary wojowników i chłopstwa zwiezionego do robót. Ciemne, podkrążone od zmęczenie oczy o sinych, spękanych powiekach ciążyły na barkach tysięcy ludzi, co sami z resztą czuli. Czoło przeszyte kilkoma zmarszczkami zdawało się nie drżeć od dziesiątków lat. Spierzchnięte, sine wargi wyglądały jak wyrzeźbione z czarnego granitu.

Na szerokich złotych butach identyczne wzory mieczy przebijających otwarte księgi ciągnące się po górną krawędź hardych nagolenic. Uda okryte masywnymi płytami, ukazywały na przegubach fragmenty czarnej kolczugi, a pod nią dodatkowe płyty polerowanej stali. Pancerne fartuchy ze słowami modlitwy ochraniały pas stanowiąc także miejsce przytwierdzenia czarnej pochwy bogato zdobionego miecza o szerokiej klindze. Ogromny napierśnik dawał złudzenie, że osoba nosząca zbroję ma tors sześć razy tęższy niż pierś najmocniejszego męża jaki kiedykolwiek stąpał po świecie. Górną krawędź napierśnika zamykała owalna osłona, która otaczała głowę mężczyzny, jak gdyby była warownym murem. Na łączeniu ów przesłony ze złocistą płytą, po przeciwnych krańcach, niemalże na ramionach, wprawione obłe rubiny. Oba wielkie niczym końskie ślepia, przywodziły na myśl oczy piekielnego gada zaklętego w niezwykle pięknym i śmiercionośnym dziele magicznego rzemiosła. Skronie przyozdabiał laurowy wieniec odlany ze szczerego złota. Krążyły to legendy, że dzięki mocy jaką daje paladyńska zbroja można ciskać głazami, rozbijać mury, czy pięścią zatrzymywać impet rozpędzonego tarana. Ten kto ową moc dzierży może zmieniać jednym palcem losy bitew, decydować o panujących dynastiach lub napawać własną pychę...

Mężczyzna uniósł dłoń powiększoną niemal dwukrotnie przez złociste obicie, wykonując nią ledwo zauważalne machnięcie.

W jednej sekundzie tysiące pracujących zerwało się na nogi i jak rozjuszone stado ruszyło wykonywać swe obowiązki ze zdwojonym trudem, precyzją i pośpiechem.

Kolos przekroczył trakt stając na miękkiej mokrej trawie. Toczył rozmowę ze swą przyboczną gwardią na jakiś ważny temat. Rycerze potakiwali po czym pędzili wykonywać rozkazy i przekazywać komendy dalej. Sam wszedł na płaską mokrą skałę, która wybijała z ziemi tuż przy trakcie. Wyglądał przerażająco na tle mocarnej fortecy, okrytej całunem czarnego nieba zasnutego grzmiącymi co i rusz chmurami.

-Chodź! – Warknął Baflin ciągnąc rudego chłopaka nie mogącego wyjść z podziwu.

Wingo niemal stracił rozum. Sto szluk od niego stał ideał męża, wzór bogobojności, lojalności i wszelkich cnót o jakich traktuje pismo, z którego od dzieciństwa pobierał nauki.

-Chodź! – Krasnolud szarpną nim na tyle mocno, że chłopak rozbudził się odrobinę i wstał powoli.

Paladyna stojącego na czarnej skale, otoczył kordon gwardzistów pilnując by nikt mu nie przerywał. Ten natomiast uniósł wysoko ręce sprowadzając na siebie spojrzenia pracujących oraz więźniów trzymanych w bestialskich warunkach.

-Słyszcie mnie. – Zagrzmiał silny głos. – Ja, Otton von Messergeist, powołany na służbę prawu, ogłaszam wolę patriarchów!

Głos mężczyzny niósł się echem bijąc w uszy z nieba i z ziemi, z północy i południa, ze wschodu i zachodu w magiczny sposób niesion we wszech strony.

-Przybysze z północy! Inni w wierze, herezji świadkowie! Winniście kary spotkać, a z przyczyny waszego ubóstwa, ja sądu wam przybliżę. Miejsca u nas nie ma na waszą nędzę i skamlenie, a gdy pytacie czemu, ja odpowiadam „bezbożność”. Bezbożność w was! Pogańskim bożkom składać było hołdy, a bóg jest jeden! – Mierzył wzrokiem przerażonych słuchaczy. – By od bezbożności i herezji te ziemie uchronić, granicę nakazuję... ZAMKNĄĆ!

Oddziały, pułki, chorągwie jęły do siebie komendy wznosić poprzez srogie gardła oficerów. Wrzask i harmider wzbudził się większy, gdy ciężkie szczelne linie zbrojnych mężów piersiami zastawiały nadpalony pas trawy między wznoszonymi umocnieniami, a lasem trawionym gorącymi płomieniami.

Majestat w błyszczącej zbroi wykonał zwrot i zszedł z głazu, stając przy swym rumaku.

-Teraz mamy szansę!

-Balfin! Ja nie mogę...

-Idź! – Brodacz kopnął chłopaka w łydki.

Wingo podreptał na przód trzęsąc kolanami. Na widok czarnej gwardii rycerskiej ogarniała go słabość, zalewały fale zimnego potu, gardło wysychało jak pustynne piachy palone gwiazdą południa.

-Wybierzcie jedną samicę, o ładnych licach. Umyć i na komnaty... – Usłyszał złotego giganta szepczącego słowa do swych barczystych podkomendnych. – Nadto, każcie Lemanowi wziąć trzystu jegrów i z poselstwem ruszyć na wschód do Angadu. Wie co ma robić...

Adept magicznego kolegium zbliżywszy się na odpowiednią odległość, usłyszał szczęk żelaza, a chwile potem poczuł zimne sztychy trzech mieczy przystawianych mu do grdyki. Błyskawiczna reakcja gwardzistów i tak nie mogła równać się z grozą jaką wywoływało „spojrzenie” czarnych hełmów. W wąskich szparach - mrok widniał, jak gdyby solidni rycerze oczu nie mieli, a bogowie z samej nicości ich zlepili.

Wingo cofnął się o krok, padł na kolana bijąc czołem w błoto.

-O litość proszę, panie... – Jęknął przykuwając uwagę złotego tytana.

Czuł na plecach ciężar spojrzenia.

-L... L... List e... ekscelencjo... – Wydukał skruszony chłopak.

Mężczyzna uniósł dłoń, a lśniące klingi ze zwinnością poszybowały do wysadzanych klejnotami pochew.

Cherlawy młodzieniec wysunął przed siebie skromny zwój. Jedna z odzianych w stal dłoni odebrała wiadomość przekazując ją przełożonemu.

Wingo uniósł głowę obserwując jak masywne palce rozwijają skromny, pobrudzony zwitek łamiąc nadłupaną pieczęć. Paladyn jął czytać wiadomość przypatrując się literom ze spokojem i znużeniem. Podkrążone przekrwione oczy przesuwały po tekście mętnym ospałym wzrokiem.

Mężczyzna ujął kartę obiema dłońmi za górną krawędź po czym rozerwał na dwie połówki szybkim, zwinnym ruchem. Papier wpadł w błoto natychmiastowo mięknąc.

-Jesteś piśmienny, chłopcze? – Spytał tonem tak zimnym i bezuczuciowym, że skóra się Wingowi zjeżyła.

-T... Tak ekscelencjo...

-Jeśli zarobku poszukujesz, zgłoś się do nas... Potrzebujemy oczytanych do sporządzania rachunków.

Adept magicznej szkoły przełknął ślinę.

-Dziękuję, waszej jaśnie oświeconej miłości...

Przed Wingiem pojawiła się masywna złota rękawica. Chłopak drżąc ujął ją, przyglądając się wspaniałym ornamentom ozdabiającym powierzchnię pancerza niczym freski i płaskorzeźby okraszające urokiem kościelne ołtarze. Na ogromnych zaostrzonych palcach rękawicy kosztowne kamienie i sygnety z czego jeden najważniejszy. Ciężki złoty pierścień z błyszczącym rubinem, pod którym zanurzono srebrny krzyż inwokacyjny. Chybotliwymi wargami ucałował dłoń, po czym nie zwlekając odstąpił o krok i rzucił się do obsypywania majestatu głębokimi pokłonami.

Paladyn chwycił cugle swego rumaka, po czym bez trudu wsiadł na jego grzbiet. Lśniąca purpurowa peleryna okryła plecy konia.

Chłopak obrócił się w stronę kompana, gdy wojownicy wraz ze swym przywódcą odjeżdżali. Zerwał się pędem dopadając barczystego karła.

-Co teraz Baflin?!

-Nie wiem chopie... Nie wiem...

-Granica zamknięta!

-Może nasz puszczą, w końcu my wychodzim, a nie wchodzim, ja?

***

Leżał na brzuchu. Czuł się wyziębiony i pozbawiony resztek sił. Mimo, że okrywały go liczne koce, ciężko łapać dech, a mróz wdzierający się zewsząd wcale nie poprawiał sytuacji. Otworzywszy oczy spostrzegł skromną, oliwną lampę stojącą na pobliskiej komódce.

Próbował się unieść, i wtedy jego plecy przeszył przerażający ból spowodowany naciskiem sztywno związanego opatrunku na rozległych rany. Syknąwszy padł na skromne wypełnione sianem posłanie.

-Czujesz się lepiej? – Spytał miły głos starszego mężczyzny siedzącego na niskim stołku w rogu celi.

Młodzieniec wysilił oczu i rozpoznał w gościu swego niedawnego oprawcę.

-Zabij mnie... –Wymruczał siłując się z piekącymi płucami. - Jeśliś po to przyszedł... to zabij i oszczędź czasu.

-Moje serce boleje po tym co musiałem uczynić, lecz to jedyny sposób na ów chwilę by żywota ci przedłużyć... – Starszy mnich opuścił głowę. - Może kiedyś to zrozumiesz...

-Nie wiem kim jesteście i niczego od was nie chcę...

-Och bracie, ale ja wiem kim ty jesteś. Znam cię bardzo dobrze, dlatego przyszedłem tu by ci coś o tobie opowiedzieć zanim pamięć wypełnisz sobie wspomnieniami właściwymi... Tylko po to byś był gotowy.

-Nie jestem żadnym bratem, czy wy tego nie pojmujecie? – Blondyn spytał ze zrezygnowaniem.

-Problem w tym Vasylu, że „TU”, jesteś.

-Co masz na myśli?

-Padłeś ofiarą ingerencji w czasie, niestety nieodwracalnie, jak mi się z resztą zdaje.

-Nie... – Jął kiwać głową marszcząc mocno brwi. - Nie, nie... Nie!

-A jak sądzisz, dlaczego twoje wspomnienia rozmywają się, blakną i pamiętasz je coraz gorzej?

Nie odpowiadał. Wolał cisnąć czołem w posłanie i skupić się na czymkolwiek innym, tylko nie na słowach starszego mnicha.

-Ustępują miejsca tutejszym... W obecnym czasie masz, drogi Vasylu niemal dwadzieścia lat wspomnień i doświadczeń, które od chwili zamknięcia księgi napływają do twej głowy.

-Nie... to halucynacje...

-A umiejętności? Jak rozbroiłeś i pokonałeś strażników? Vasylu, jak?!

-Nie nazywaj mnie w ten sposób... – Zaciskał zęby. - Żaden Vasyl...

-To „odruchy”, jako najprostsze i najbardziej pierwotne napłynęły do twego umysłu w pierwszej kolejności.

-A skąd, ty możesz to wiedzieć?! – Wydarł się na mnicha rzucając mu wściekłe spojrzenie łzawych oczu.

Uprzejmy starszy zakonnik powstał prostując kości.

-Powiedzmy, że mamy w naszym skromnym gronie osobę w tym temacie... „oczytaną”... – Westchnął. – Nie wiem jak wyglądał świat z twej pamięci, ale ten tutaj to istnie piekło pełne gwałtowników, którzy podnoszą dłoń na suwerenność, wolną wolę, boskie cnoty, a za narzędzie służy im zdrada, wzgarda czy w końcu największa władza... pieniądz. Ty dobrze wiesz kto tym grzesznikiem jest, prawda? Zdążyłeś się chyba domyśleć? Egzekucje, straże, strach, zamordowanie łaskawie panującego nam cesarza, szybki proces domniemanego winowajcy, błyskawiczna koronacja... A do szczęścia potrzebna jej twoja osoba, biedaku...

-Sara Vian to dobra władczyni...

-Czyżby? – Mnich zbliżył się odrobinę. – A wojny, które rozpętała, zdrada własnych generałów? Nie miej złudzeń, gdyż nasza pobożna palowniczka we krwi utopiła Gloomholde i ty to pamiętasz.

Młodzieniec nakryty kocem zadrżał.

-List od matki wieszczący o straceniu twego ojca, w którym nadto błagała byś przyjechał i bronił jej włości przed chłopskim powstaniem. A gdyś dotarł, było za późno... Czyż nie to ci się śniło podczas spoczynku?

-Skąd możesz... Jak? Czytasz mi w myślach! – Jął się szarpać z własnym, obolałym ciałem. – Sprowadzasz na mnie te halucynacje! Tak! To tylko halucynacje…

-Nie młodzieńcze. Nie znam nikogo kto taką mocą włada, a to co przedstawiłem było faktycznym zdarzeniem, które otworzyło ci oczy... A może pamiętasz jak ogłoszono pobór i ojciec wywiózł cię do dziadków, byś tam przeczekał srogie czasy? To też ci się śniło...

-Jakim sposobem możesz mieć o mnie taką wiedzę?

-Sam mi to opowiadałeś młodzieńcze, gdy wstępowałeś w nasze szeregi... To nie są byle sny. Przyznasz, że są niezwykle realne, kolorowe, barwne i niemal namacalne... To są twoje wspomnienia, nie halucynacje… A wspomnienia powracają i będzie ich coraz więcej. Sytuacje, których być może „ty” nie przeżyłeś, ale przeżył ktoś będący z tobą jednością.

-Czemu mi to mówisz?

Starzec ciężko westchnął splatając dłonie.

-Boś był mi synem kiedy cię przygarnąłem i dawałem nauk. Bo stała ci się straszna krzywda, a mogła stać jeszcze większa... Bo nie chcę byś oszalał, kiedy...

-A Laura? – Spytał chłopak przerywając. – Czy ją też sobie „przypomnę”?

-Właśnie do tego zmierzam biedaku... – Pogłaskał go po głowie. – Przypomnisz i to jest najgorsze.

-Będzie boleć?

-Jeśliś ją miłował, jakeś o tym uczuciu opowiadał to... Tak. I to bardzo.

Chłopak odwrócił twarz w stronę ściany wlepiając w nią tępe spojrzenie. Trudno mu pogodzić się z koleją rzeczy o jakiej mówił mnich, ale cóż począć? Nie ma sensu popadać w szaleństwo, to wszak warunek pewny i jedyny wart przestrzegania w kryzysowej sytuacji.

-Jak to możliwe? – Mruknął. – To znaczy... Jak można wpływać na...

-O tym opowie ci ktoś inny z kim musisz porozmawiać. Jest ci winien wytłumaczenia całej sytuacji...

-Pamiętam go?

-Nie wiem... Być może.

Zapadła cisza.

-Bracie Sebastianie? – Spytał chłopak.

-Tak?

-Czy mógłbym zostać sam?

-Ależ oczywiście młodzieńcze... Pozostaje mi życzyć rychłego powrotu do zdrowia.

Nie uzyskawszy odpowiedzi mnich opuścił mroczną wilgotną celę zamykając za sobą drzwi.

Blondyn szybko przewrócił głowę na drugą stronę badając pomieszczenie. Teraz nadeszła szansa! Z ogromnym bólem drącym plecy, usiadł. Jakoś zmagając się z dreszczami cierpienia staną na nogach i powoli ruszył w stronę wyjścia, stąpając najciszej jak potrafił.

Kto by kupił taką bajkę? Komu on ją chciał wcisnąć?! To na pewno halucynacje... Musi stąd ujść, nie ma chwili do stracenia!

Zgrzyt zamka! Żelazne zapadnie pchnęły w głąb ścian stosowne blokady unieruchamiając drzwi w zawiasach.

Za późno...

***

Brak komentarzy: