Klip

piątek, 24 sierpnia 2007

Rozdział II - Czynnik logika cz.2

***

W oszklonej z jednej strony sali obleczonej złotem zanurzonej w jeziorku świecowych płomyczków, przy masywnym biurku, na wygodnym fotelu siedział stary siwy władca, przeczesując co jakiś czas gęste bokobrody. Zmęczonymi dłońmi w stanie roztrzęsienia przerzucał karty i przekładał zwoje dostarczone mu przez stojącego obok współpracownika. Cesarz oparł się wygodniej krzywiąc lekko minę.

Mężczyzna obok wyraźnie od niego młodszy z lekką siwizną na brodzie obserwował go uważnie stojąc dumnie z założonymi rękami. Miał na sobie zielono-czerwony oficerski płaszcz, a do tego granatowe bryczesy trzymające się lekko wydętego brzucha dzięki plątaninie szelek. Na piersi kilka złotych medali w kształcie sześcioramiennych gwiazd z wprawionymi klejnotami. Za pas zatknięta marszałkowska buława, pod pachą czarna oficerska czapka dwurożna.

-Wiktorze... – Jęknął cesarz łapiąc się za serce. Ścierał się z bólem, a ten wracał co dzień trawić pierś niczym zimny sztych wrogiego oręża.

-Tak, Ferdynandzie?

-W herbarzu wszystko się zgadza... Jesteś pewien, że to nie oszustka? Choć osobiście heraldyką Viańską nigdy nie dane było mi się pałać, to tytuł, herb, pieczęci, listy fraktorskie... Wszystko nie świeżym podbiciem fałszerza pachnie, a prawdą.

-Prawda, Ferdynandzie, ale dziwi mnie to, że nikt nie widział jej na oko. Żaden obraz, żaden szkic nawet, a wszak markiza w kraju sąsiednim to niczym księżniczka i by linie malarzom nie zwiędły z latami szkice poczynają od wieków wczesnych.

Cesarz z trudem złapał dech.

-Herb jest... Listy są... Pieczęcie i sztable namiestnicze także, więc na cóż boleści mi sprawiasz kontrowersjami? To arystokratyczna krew w jej żyłach płynie, a jeśli oszustka, to jak wytłumaczysz, że zdołała osiemdziesiąt lat przed swoim narodzeniem spisać „sztuczne” dokumenta? Popatrz na pergamin, patrz na impregnata, nic nie świeże, a inkaust głęboko osadzony.

-Wszystek dowodów, Ferdynandzie, zdaje się świadczyć o niej jak o aniele z Adreńskich pól szczęścia, tylko że... takie istoty nie zjawiają się ot, nagle. A dokumenta świadczą, że to nasza najgorętsza popleczniczka broniąca racji Ostrindzkiego dworu na linii od brzegów morza Karabali, po Kagańskie roztoki. Doświadczenie z wielu pól każe mi świadczyć, że świat od rodzenia takich aniołów stroni...

-Milcz! – Cesarz grzmotnął pięścią w stół zginając się z bólu wpół.

Wtem marszałek dopadł go oglądając uważnie. Cesarz zrobił się czerwony na twarzy, nie mógł oddychać, a pierś przeszył okrutnie bolesny skurcz jaki zwinął jego stare ciało w komicznie zniekształconą kaleką formę.

-Czemuż to w trudny czasz... – Wsysał ciężko powietrze. – Nawet przyjaciół... widzi się... za wrogów...

Marszałek widząc zły stan cesarza podbiegł szybko do drzwi i niemalże je wywarzając otworzył z hukiem

-Celulika! – Krzyknął. – Służba, do mnie!

Z korytarza zerwało się kilkoro mężczyzn spiesząc co sił w nogach.

***

-Cóż, moi mili panowie, załatwiłem sprawę za was... Aż dziw, że tak was bojaźń przed chłopstwem gniecie.

Przystojny mężczyzna, fircyk-szlachetka siedział razem z oficerami cesarskiej armii przy jednym stole. Sala niemal opustoszała, bo chłopi w porywie emocji wybili z gospody spiesząc za jednym z oficerów do kwater okolicznej straży gdzie rezydował pułkownik. A ci w gospodzie rozmawiali sobie cicho między sobą, uśmieszki prawiąc.

-W ostatniej wsi chcieli nas ozłocić byśmy tylko ich synów nie wzięli, w innej pogonić z widłami... Ostrożność trzeba zachować.

Przystojny szlachcic podkręcił wąs i chwyciwszy kubek z miodem, uniósł naczynie w powietrze.

-W wasze ręce. – Mruknął wychylając trunek.

-Ehhh... Giovanni... – Sapnął oficer. - I tym razem wywiniesz się od służby, ale pamiętaj, że kiedyś szczęście ci się skończy, w rękach zmarniejesz, a wtedy już my cię w koszary zaprowadzimy.

-Drodzy oficyjerowie. – Zaśmiał się głośno. – Jeśli szczęście mi się skończy, to będziecie mnie od kołyski, a nie od wolności odciągać, czy w przypadku najlepszym, z grobu wywlekać.

Dwóch mężczyzn w żołnierskim rynsztunku popatrzyło po sobie, po czym uśmiechnęli się nieznacznie.

-Wiesz Gaciano, że kolejnym razem ci nie odpuścimy?

-Niech się pańska głowa, mości oficyjerze, ostudzi drobinę... Bo kto wam tak tłumy poderwie ochoczo do werbunku jak nie ja? A jeśli tak już zakładami się mamy ciągać i za słowa targać... To zapłata się należy.

Oficerowie armii cesarskiej znów spojrzeli po sobie. Jeden z dłuższą gęstszą brodą popatrzył na mężczyznę w czerni jak na przyjaciela.

-Zapłać mu... - Chrząknął do młodszego kolegi, który pospiesznie położył na stole dwa szylingi.

Kawaler w czerni już miał je zwinąć zamaszystym ruchem, gdy nagle zakryła je dłoń starszego oficera.

-Zrobimy tak, panie szlachcic. Albo bierzesz teraz dwa, albo... – Wskazał palcem na bladoskórą wysoką kobietę w czarnym kombinezonie siedzącą po przeciwnej stronie sali. – Albo cztery. Rozumiesz, Giovanni?

Ten obrócił się rzucając krótkie spojrzenie kobiecie, która wraz z dwoma kompanami skończyła właśnie posiłek rozmawiając przy kuflu piwa. Trochę dziwna fryzura... Długie ucho?

-To elf... – Syknął patrząc gniewnie na oficerów. – Ona jest elfem, wiecie co grozi za pomaganie im?

-A co, wybierasz się do Deirunu, by twą cnotę badano? W takim razie dołożę, jeszcze dwa szylingi. Łącznie już masz sześć.

-Oczywiście, że nie... Poza tym popatrzcie co ona ma na głowie... poproszę coś bardziej kobiecego...

-Damy ci dziesięć szylingów...

-Za dziesięć, to się mogę brać za baronową Weissbergu...

-Szesnaście?

-Szesnaście, to ja mospanie w dzień przy księciu dziedzicu zarabiam.

-Niech ci będzie! – Warknął głośno rozgniewany oficer waląc pięścią w stół. – Dwadzieścia jeden szylingów... To cały floren i ani srebrnika więcej już nie zaproponuję.

Oficer wyjął na stół złotą monetę.

-Zgoda. – Odrzekł spokojnie kawaler imieniem Giovanni łapiąc pieniądz w garść. – Całkiem ładniutka... Wręcz egzotyczna.

Wtem do żołnierzy dotarło, że zostali wrobieni… Obwieścił to smutek napływający na ich twarze, a zrodzony faktem utraty całego złotego florena.

-Wiesz Giovanni – zaśmiał się starszy – czart dla ciebie powróz święci.

Przystojny kawaler parsknął z pogardą, wstając od stołu.

Odchrząknął unosząc dumnie głowę i dziarsko przestępując z nogi na nogę jak prawdziwy arystokrata podszedł do stolika, gdzie chłopak wyglądający na mnicha oraz jego towarzyszka przyglądali się krasnoludowi, który z każdą sekundą pochłaniał kolejne krangrywy ćwiartki pieczonego barana. Zastanawiali się pewnie, jak można tak jeść? On nie odgryzał mięsa, on je wsysał jak makaron.

-To fizycznie i metafizycznie wykluczone... – Mruknął Wingo. – Nie daj boże taki głód...

-Baflin... – Syknęła Nera. – Nie jedz tego, to kość... – Spojrzała na rudzielca. – On słyszy co się do niego mówi podczas jedzenia?

-Oczywiście, że słyszy... Ale mniemasz, że coś innego go obchodzi poza mięsem?

Długoucha wojowniczka dopiła zawartość kufla ścierając pianę z ust dłonią.

Kawalerowi, który do niej zmierzał zdawała się być odrobinę nieokrzesana. No, ale czego nie zrobi się za jeden floren? Trochę dużo w niej atletycznej formy... Z rzadka widywał wprawne w wojnie damy, a jeśli tak to dożywały kilku lat, najczęściej do kolejnego starcia. Ta była inna... Widział już przedstawicieli mrocznych plemion i to nie raz, ale żeby wojowniczka? Czyż oni kobiet nie szanują? Grubiańskie ludy, grubiańskie obyczaje.

Podszedł do niej i zerwawszy z głowy kapelusz zgiął się w pół, zamiatając rondem nakrycia głowy po drewnianej podłodze.

-Panna wybaczy, lecz nie zdążyłem się przedstawić.

Zdziwiona zwróciła na niego uwagę. Wlepiła w szlachcica spojrzenie zimnych seledynowych oczu. A ten czego chce? Pieniędzy? Noża w gardle?

-Jestem Giovanni Gaciano, herbu...

-Spadaj.

Co? Kawaler uniósł głowę napotykając groźną twarz.

-Słucham?

-Mam powiedzieć tak, żeby cię obrazić?

-Ależ taki piękny czarny tulipan kiedy żywi się gniewem to jedynie sobie szkodzi...

Jej dłoń świsnęła koło uprzęży na ramieniu. Nawet nie zauważył jak ostrze noża znalazło się między jego nogami dźgając lekko przyrodzenie.

-Piękny czarny tulipan nie lubi chwastów – odpowiedziała srogo. – Jak się nawiną, to je wyrywa.

Złapała kołnierz jego koszuli przyciągając głowę szlachcica bliżej siebie.

-Masz mnie za głuchą? – Szepnęła mu do ucha. – Nie lubię, gdy ktoś sobie stroi ze mnie żarty, a szczególnie jeśli idzie o moją fryzurę.

-Słyszałaś?

-A czy twoim zdaniem długie uszy to tylko zajazd dla kolczyków?

Wtem szlachetka chwiejąc się na palcach runął na stół jak ostatni niedołęga. Chyba Nera przesadziła, ale nie pociągnęła go tak mocno... Co to za fajdłapa?

Mężczyzna powstał trzymając się za nos. Zawodził, skamlał, zataczając się jak gdyby jaki mocarz runął pięścią w jego twarz.

-Byliście z nią w zmowie! – Oskarżył oficerów wskazując na elfią wojowniczkę palcem. – Chcieliście mnie oszukać!

Oficerowie popatrzyli po sobie. O czym on bredził, nie było żadnych knowań... Kim jest ta kobieta?

-Zatrzymuję florena! Najęliście ją!

-Co?! – Ryknął jeden z nich. - Coś ty sobie ubzdurał?!

-Sama mi to powiedziała!

Wtem żołnierze popatrzyli pytająco na bladoskórą, która znalazła się w podobnym szoku, patrząc to na oficerów, to na kawalera, który nie wiedzieć czemu znalazł się bardzo blisko drzwi wyjściowych z gospody.

-Ja nic takiego nie mówiłam. – Rzekła zdenerwowana zaistniałą sytuacją.

Nagle szlachcic wykonał błyskawiczny zwrot na pięcie, po czym naparł na drzwi otwierając je. Zamierzał wyjść, ale drogę zagrodziło mu trzech chłopów z drewnianymi pałkami.

Cofnął się nagle, gdy gniewni pańszczyźniacy wstąpili do izby patrząc na szlachcica, jakby mieli do niego szalenie ważną sprawę... A przynajmniej nie cierpiącą zwłoki… w sensie dosłownym.

-Panie Gacciano! – Zaczął jeden z wąsali. – Takeśmy pomyśleli, że możem jaśnie pana spotkać w tychże stronicach.

-Właśnie... Prawdy to panie szlachcic zaświadczysz? Żeś mojej Frusi ożenek obiecał?

-Gdzie twojej wywłoce! Moja to Jagutka trzeci boży kwartał wzdycha to tego bękarciego szabrownika, co ma herb w dwa pasy skosem wprawion!

-Jakem twoją Jagutkę widział, to nie godne by szlachcic na nią spoglądał, chabeta kędzierzawa! Mojej to córuchnie obiecywał, nie waszym!

Chłopi zaczęli się miedzy sobą kłócić obrzucając wyzwiskami, wpierw popychając, a następnie przeszedłszy do użycia pałek - regularnie tłuc. W ruch poszły pięści, kolana, żółte zębiska.

A Baflin jadł...

Zerwał się wtedy towarzysz gospodarza podchodząc do Giovanniego od strony pleców chcąc ogłuszyć go kuflem. On już mu pokaże, to on go przed ołtarz zawlecze! Zobaczymy jak będziesz gadał przed księdzem, z widłowym zębem przytkniętym do żebra.

Wziął zamach, gdy nagle mężczyzna w czarnym stroju wykonał chwiejny zwrot przypominając sobie, o podbiegających oficerach, którzy chcieli koniecznie odzyskać pieniądz. Wystraszony łapiąc się za kapelusz popchnął podchodzącego chłopa na biegnących żołnierzy przewracając całą trójkę.

Z obrzydzeniem spojrzał na rękawicę, którą dotknął chamstwa... Fe!

Za jego plecami trwała bójka. Gdy tylko oficerowie zebrali się z podłogi, wskoczył szybko na stół gotując się do wyskoczenia przez okno.

Z uśmieszkiem podkręcając wąs skłonił się w pożegnalnej pozie.

-Pamiętajcie te chwile, albowiem Giovanni Gacciano ponownie uchodzi z waszych rąk! – Zaśmiał się wykonując zwrot.

Wtem oberwał drewnianym kubkiem prosto w łepetynę tracąc przytomność i zwalając się z ławy.

-Ciszej! – Warknął Baflin do opadającego na ziemię. – Tu się je, a gwarno jak pierun!

Nera i Wingo zdumieni przypatrywali się Baflinowi jak ten rzuciwszy precyzyjnie naczyniem spokojnie powraca do dalszej konsumpcji. Wojowniczka całkiem na poważnie postanowiła sobie zapamiętać na przyszłość, że jedzącym krasnoludom nie należy przeszkadzać.

***

Numitor wraz z Vasylem zatrzymali się w niewielkim mieście zwanym Cimbrustadt, gdzie młodego mnicha zaniepokoiła znaczna ruchliwość wojsk. Maszerowali równym ciężkim krokiem, na zachód, strzec granice. Wojska maszerowały bez chwili wytchnienia, a wstęga zbrojnych upchniętych w równe kolumny zdawała się nie mieć krańców.

Vasyl siedział przy oknie, w pokoju wynajętym od gospodarza kamienicy. Siedział obserwując ciemniejące niebo, którego pomarańczowa barwa ustępowała powoli upojnej ultramarynie ciągnącej ze wschodu wraz z żołnierzami.

Szli i szli, kolumna za kolumną, od stolicy. Niesamowite ile wojska zmierza nad granicę. Numitor może mieć rację. Pułków tyle, że na solidną kampanię starczy. Młody blondyn chciał je policzyć, lecz przemaszerowało ich tyle, że stracił rachubę. Chorągiew za chorągwią, but za butem. Ich marsz z początku był uciążliwy dla ucha, lecz teraz stał się przyjemny i usypiający niczym deszcz prószący w dach kroplami, co wprowadza domowników w senny trans.

Ale gdzie konnica? Sami piechurzy, na ogół piechota regularna w beżowo-zielonkawych strojach z prostymi kirysami i krótkim orężem lub, jeśli wystawiającego pułk szlachcica było na to stać, to i z halabardami. Na niemal każdej z głów brązowy skórzany kapelusz z piórkiem... Trochę mniej kuszników i łuczników ciągnęło za piechurami co podpowiedziało Vasylowi jakiego przeznaczenia są to siły. Podobnymi siłami tłumi się bunty, ale po co na taką skalę? Jakieś pozory, Cesarzu? A może niecna zagrywka z twojej strony się szykuje?

Przypomniał sobie wersety z dawnych ksiąg, kronik, które opisywały wyprawy króla Exartesa Yamroona. Wielkiego wojownika, który dwa tysiące lat temu nadciągną z armią zbrojnych na odsiecz Zaudranowi kiedy to z południa, jak fala krwi głodnych ogarów, wlała się w ludzkie terytoria Nefrytowa Orda niemożliwa do ogarnięcia ludzkim okiem. Dwanaście tysięcy męczenników oddało się zgubnej walce, gdy inni uciekali. Na piersi i tarczach zbierając szarżujące stada półludzi-półzwierząt wytrwali dziesięć długich dni.

A na krwawe pola maszerowali przez miasta patrzące na groźnych wojów strachliwymi oczyma. Łoskot ich stóp o twardy bruk, szczękanie oręża i wyrobiony rygor, to słowa jakie zapisał sobie w pamięci gdy czytał zeznania bardów, czy kronikarzy, którym w zaszczycie przypadło ich przemarsz obserwować. Dokładnie jak ci pod oknem. Ci obserwowani przez mieszczan, ich kobiety, dzieci z niepokojem, strachem i podziwem w oczach. Nie był to zwykły przemarsz... Aż czuć, że szykuje się coś wielkiego. Oni wiedzą, że nie idą strzec granic. Idą kuć losy swoje, swych miast, swych krain, swego cesarstwa. To grubymi nićmi szyte... szaty dla bohaterów. Czyżby chcieli wywalczyć sobie ziemie jak Exartes dla swych żołnierzy? Czyżby nowy Yagan?

-Coś cię trapi? – Spytała postać siedząca w kącie pokoju.

Vasyl obrócił głowę w stronę tajemniczego towarzysza. Widział jedynie parę nóg odzianych w czerń, które wypływały z cienia.

-Czemu ciągle...

-Czy tak trudno zauważyć, że nie lubię światła? – Ubiegł go potężny mężczyzna.

-Wybacz.

-Ależ nie musisz prosić o wybaczenie. Nauczyłem się rozumieć ignorancję, choć przyznam, że nadal mnie zadziwia. A teraz, czy chciałbyś się dowiedzieć czegoś więcej?

Vasyl zastanowił się wiedząc, że para ogromnych oczu obserwuje każdy jego gest. Gdy Numitor skrywał się w ciemności, młodzieńca owa świadomość przyprawiała o dreszcze. Wiedział, że obserwuje go bardzo uważnie, każde mrugnięcie oka, każdy, nawet najmniejszy skurcz na twarzy, czy drgnięcie brwi, z precyzją oblicza częstotliwość oddechów. Numitor siedział tam w niemal całkowitym bezruchu, jak zastygła figura, odzywając się co jakiś czas, by albo czegoś się dowiedzieć, lub o czymś go poinformować. Tylko po co? Po co on to wszystko mówi?! To jakiś test, nauka, może chce go do czegoś przygotować, coś mu uświadomić? Co?! Co do cholery?! Nie ma w tym sensu, nie ma w tym składu, jest wszak wiele innych wojowników, którzy mogliby wykonać to do czego Numitor ich popchnie i to nawet bez tłumaczenia wszystkiego. Czemu wziął właśnie jego? Czy tu chodzi o przepowiednię? On chce ją poznać? A może próbuje mu przekazać w każdej informacji jakąś część układanki, jakieś dane ukryte między wierszami, których przez głupotę nie dostrzega? Co chcesz osiągnąć, Numitorze?

Zastanowił się czy jest sens o to pytać... Czy Numitor przed chwilą nie przewidział owego pytania i zaraz nie wypowie tym mrożącym krew w żyłach tonem: „To nieistotne.”?

Przez chwilę przemknęła mu przez głowę myśl, że to jest jego prawdziwe oblicze. Ta ciemność, za którą się skrywa zdawała się być jego twarzą, a uprzejmość wymalowana na „obrazie” jaki wynurza z cienia, by obdarzyć rozmówcę szczerym uśmiechem, jedynie ogłupiającym opium. Zadałby mu tyle pytań, gdyby nie bał się tak bardzo tych dwóch słów, które Numitor wypowiadał specjalnym głosem. Dwa straszne słowa, od jakich Vasylowi niemalże serce drętwiało i zamierało trafione piorunem szoku... Dwa słowa: „to”, „nieistotne”.

Brzmiały jak symfonia wolno wygrywana na najniższych strunach całej sekcji kontrabasowej, jak huk towarzyszący pękającej krze lodu, jak skamlenia zakneblowanego cherubina, któremu żywcem wyrywają skrzydła. Przerażające...

-Co właściwie zamierzasz zrobić, Numitorze? Trochę niepokojące, że dopiero teraz o to pytam, ale byłem zbyt nierozgarnięty przez ostatnie dni.

Cisza... Przerośnięty mężczyzna w czarnym kombinezonie przyglądał się Vasylowi z ciemności.

-Mam co do ciebie plany, młodzieńcze.

-A konkretnie?

-Próbuję cię czegoś nauczyć Vasylu. Słuchaj uważnie moich słów, a wyciągniesz bardzo ważną lekcję, która być może nam obu uratuje życie.

-Słucham twoich...

-Nie. Słuchasz wypowiedzi, a ja każę ci słuchać słów.

Słuchać słów? Jak to słów? O co mu chodzi?

-Mógłbyś wyjaśnić? – Spytał nieco zdezorientowany blondyn.

Wtem z ciemności wyłonił się palec ogromnej dłoni odzianej w czarną rękawicę grożąc młodemu mężczyźnie.

-Zadaj pytanie Vasylu i słuchaj mych słów...

Dobrze, zagra w jego grę. Zastanowił się nad czymś, zmrużył brwi potarł się po brodzie... Numitor już pewnie wie jakie pytanie zada... Jak on to robi?

-Co właściwie mamy robić, gdy dostaniemy Sarę?

-Ona nie ma najmniejszego znaczenia i nie jest dla nas w najmniejszym stopniu ważna. Jej zamiary powiodą się lub doprowadzą ją do zguby. Księga, którą posiada, gwarantuje jej możliwość zmiany planów, a jeśli my jej ową możliwość odbierzemy, to sami będziemy mogli doprowadzić do zmiany planów na naszą korzyść. Czegoś takiego można dokonać wtedy i tylko wtedy, gdy podróżników jest dwóch. Rozumiesz, Vasylu? Dlatego potrzebny jesteś ty, ostatni chrononauta na jej dworze, ostatni w ogóle.

Wsłuchiwał się w każde jego słowo, tak jak nakazał i ze zdumieniem rozszerzył oczy. On nie używał akcentów! Jego mowa nie miała absolutnie, żadnego akcentu, poza tym, stawianym na łącznikach. Nie drżał, nie wahał się z wypowiedzeniem żadnego ze słów, odstępy między nimi były niemal idealnie równe. W całej wypowiedzi nasilił jedynie „i”, „lub”, „to” i odrobinę głośniej wypowiedział „wtedy i tylko wtedy”. Dziwne, ale gdyby się zastanowić, po wysłuchaniu słów Numitora, trudno było w ogóle podjąć z nim jakąkolwiek dyskusję. Zdania wpadały do umysłu, przemieniając się w oczywiste logiczne rozumowanie. Tak prawdziwe i niesprzeczne, że mimo nieznajomości przesłanek, ich prawdziwość zdawała się czymś bezdyskusyjnym.

-A skąd mam wiedzieć, że mnie nie zabijesz po tym wszystkim? – Spytał podejrzliwie, powracając do treści wypowiedzi. Z zadowoleniem zdał sobie sprawę, że zaczyna rozumieć co Numitor chce przekazać. Zaczynał kroczyć jego ścieżką. Chciał się pochwalić swoim odkryciem odnośnie akcentu mężczyzny siedzącego w mroku, lecz ten z pewnością o tym już wiedział.

-O to nie musisz się martwić, Vasylu. Załóżmy, że uda nam się dokonać zmian na tyle poważnych, by zapobiec wojnie. Ty powrócisz do swojego życia, ja do swojego i nawet się nie spotkamy.

-To dlatego nie chcesz mi zdradzić niczego o swojej przeszłości?

Cisza... Masywna sylwetka w cieniu odrobinę się poruszyła.

Ogromne dłonie zaklaskały.

-Brawo... –Zaśmiał się gigantyczny człek. - Jeśli wszystko się uda, to żadne z nas nie będzie nic o sobie pamiętać. Jeśli się nie uda, to oboje zginiemy wraz z milionami niewinnych. Z dwojga możliwych dróg, ani jedna nie prezentuje się na tyle obiecująco, by implikować konieczną znajomość mego życiorysu. Co za tym idzie pozostawię ów dane utajone, albowiem mogłyby w tobie wzbudzić podejrzenia i nieufność w stosunku do mojej osoby.

-Nieufność? Jak zatem teraz mam ci ufać?

-Chyba nie mówiłbym ci tego, gdybym zamierzał w jakimkolwiek procencie działać przeciw tobie. Robiłbym wszystko by twe zaufanie zdobyć, a nie z premedytacją wyjawiał szczegóły mogące mą pozycję podważyć.

Vasyl zamyślił się wlepiając w kąt pokoju spojrzenie.

-Skąd mam mieć pewność, czy nie mówisz tego specjalnie, by odwracając kota ogonem zdobyć moje zaufanie?

Mroczna sylwetka zaśmiała się cicho, klaszcząc z zadowolenia.

-Nie masz takiej pewności Vasylu, ale cieszę się, że do tego zmierzasz.

-Sprawdzasz mnie? – Spytał zirytowany.

Cisza... Numitor nie odpowiedział na to pytanie.

Chwilę, ostatnie zdanie wypowiedział z ledwo dostrzegalnym akcentem. Oczywiście, że go sprawdza. Prawie tego nie zauważył, o mały włos przegapiłby ważne treści.

-Widzisz, Vasylu... – Odezwał się w końcu. – Najpierw słuchaj słów, potem czytaj treści, na końcu czuj emocje. Nigdy odwrotnie.

-Ale co znaczą te słowa... Raz wypowiadasz je bezuczuciowo, niedawno jak normalny człowiek, innym razem poważnie i surowo.

-Na to przyjdzie czas, młodzieńcze. Gdybym teraz powiedział ci, co można z takich słów wyciągnąć, niczego byś się nie nauczył, a ja wprowadziłbym jedynie mętlik. Najpierw naucz się obojętności wobec nich. Naucz się je słyszeć, czytać i czuć, a gdy uznam, że wystarczająco dobrze posługujesz się słuchem i rozumem, dam ci kolejne wskazówki.

Vasyl odwrócił głowę wlepiając wzrok w ciemniejące niebo. Słońce znikło za horyzontem, a miasto popadło w objęcia nocy. Wraz z pojawiającymi się na niebie gwiazdami, w starej metropolii rozbłysnęły lampy, latarnie i pochodnie, błyszcząc jak odbite na tafli wody świetlne punkciki – bracia niebiańskich iskier.

Marsz armii trwał bezustannie, nieprzerwanie, bez wytchnienia.

Ileż to zawiści Zaudran czuł do młodego Vianu... upadłego Vianu... wkrótce nowej potęgi, jeśli Sara dopnie swego.

Czyżby?

Dwa tysiące lat temu, gdy potężny szlachetny Zaudran roztaczał swe granice od pustyni po pustynię, od lasów Dolfe po majestatyczne górskie łańcuchy, od mórz po sąsiednie mocarstwa, był synonimem państwa niemal idealnego... Aż do rozgrywki wtoczyła się, jak zwykle, największa ludzka słabostka – pieniądz. Pieniądz, jego siostra władza i chyba największa zaraza, ostatnia z rodziny, duma.

Kasaim był pierwszy. Robotnicy, górnicy, magowie, faktorianci, wielcy panowie feudalni upomnieli się o swe prawa, o dumę, którą skradli z latami książęta dynastii Vian. Viańczycy zaś otępieni zyskiem, oszołomieni dobrobytem i bogactwami, oraz żyznymi ziemiami jakie popadły w ich lenno, postanowili , że najmą na tyle silną armię, by wznieść własne cesarstwo, a może nawet upomnieć się o tron starego państwa! Historycy ozdobili legendy w piękną ideologię, wyzwalania się spod ciemiężycieli dynastii Offenbachów w imię walki o wolność, walki o równość, o sprawiedliwość. Oczywiście Vian postanowił w swej pysze sięgnąć po pomoc zakonów paladyńskich, w zamian za skromny kawałek lądu. Kardynał umorzył szybko konflikt zostawiając biedaków na lodzie.

Vasylowi cała historia zdawała się łudząco podobna do wewnętrznego osiągnięcia Sary. Wszyscy na wszystkich, każdy każdego! Chłop na mieszczanina, mieszczanin na szlachcica, ten na magnata, który ubija pracujące dla niższych warstw chłopstwo. Machina wzbierającej nienawiści karmiona pieniądzem, wodzona władzą, a oślepiona przez dumę.

Pięknie cesarzowo... Ale czy zasłużyłaś na śmierć skoro on i tak chce zmienić twój los? Czy satysfakcję da zaciśnięcie dłoni na twej smukłej szyjce, skoro i tak będziesz stąpać po innym świecie? A może zasługujesz na litość, bo rwiesz się jednoczyć glebę krwią na chwałę czegoś co i tak się rozpadnie? Sto, dwieście, trzysta lat... może tysiąc... Ile przetrwa kruchy reżim? Jak długo przeżyją nakreślone patykiem na piachu granice? Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda cesarzowo? Znasz sposób na wprowadzenie wiecznego porządku... Na pewno coś zaplanowałaś.

-Chyba za daleko wybiegam myślami - mruknął - położę się lepiej.

-Wypocznij, jutro z rana jedziemy dalej.

-A ty?

-Ja, póki co, nie potrzebuję snu.

***

-A to państwa pokój. – Uśmiechnął się gospodarz zapraszając Winga i Nerę do wysprzątanego pomieszczenia.

Baflin dostał własny „apartament”, z odpowiednio mniejszym łóżkiem, o wiele bardziej skromny. Krasnoludowi takie niedogodności nie przeszkadzały, a drzwi za którymi się zamknął, były chyba jedynymi w gospodzie na tyle grubymi płytami drewna opasanymi stalowymi klamrami, by wytłumić uciążliwe chrapanie krępego woja. W dodatku dobre maniery krasnoludów, jeśli takowe istniały, kończyły się tam gdzie zaczynał sen, co za tym idzie przebywanie z nimi w nocy w tym samym pomieszczeniu, wiązało się z bytowaniem w pewnego rodzaju „wątłym otoczeniu aromatycznym”.

Nera zajrzała do pokoju. Prezentował się całkiem nieźle. Dwa łóżka pod przeciwnymi ścianami, dwie duże szafy, stół i dwa taborety schowane pod nim, do tego dwa wiadra wody oraz dużych rozmiarów miednica. Spojrzała na czerwieniącego się na twarzy Winga. Chciała go nawet poprosić, żeby razem z Baflinem spał tu, a ona samotnie, na podłodze w innej salce wypocznie bez problemu. Jakoś nie specjalnie przywykła do myśli o wolnym człowieku śpiącym z nią pod jednym dachem.

Pogroziła mu palcem chcąc coś powiedzieć, lecz sama nie wiedziała jak swe myśli ubrać w słowa.

-Tylko nie myśl sobie... – Mruknęła tracąc wątek. – No wiesz...

Wingo błysną grzecznie żółtym nalotem na zębach. Chciał zaprezentować się jako ktoś, kto perfekcyjnie zrozumiał podprogowy przekaz zawarty w intencji, a wyszedł na stuprocentowego zboczeńca o psychopatycznym uśmiechu pełnym krzywych zębów.

Przestąpili próg wkraczając do pokoju. Nera obróciła się do gospodarza i zanim kazała mu odejść, wcisnęła w jego pulchne chłopskie łapsko kilka szylingów. Wiedziała, że to wystarczająco dużo pieniądza by utrzymać oberżę przez najbliższy tydzień, a taki hojny dar na pewno zostanie zapamiętany. Kto wie, może zawita tu niedługo, a na wypadek gdyby musiała zachować dyskrecję, ponowne błyśnięcie drogocennym kruszcem w oczy gospodarza może uratować jej życie.

Dostała krótkie przeszkolenie o tutejszej ekonomii od obu kompanów. Baflin wytłumaczył jej niemal wszystko o wycenianiu dóbr stosując podstawowe przykłady. Poczynając od bochenka chleba wartego jeden pens, potem przechodząc na cenę kiepskiego obuwia, worka pszenicy, owcy, wierzchowca, kończąc na cenach surowców budowlanych, biżuterii, broni, odzienia, trunków. Krasnolud z biznesem był zaznajomiony na tyle dobrze, że w kilka minut pozwolił wojowniczce zrozumieć świat wolnego rynku. Wingo dodał jedynie jak posługując się matematyką, można orżnąć sprzedawcę na dwadzieścia do trzydziestu procent wartości wyrobów.

Nigdy nie interesowała się pieniędzmi. Armia gwarantuje utrzymanie, wyszkolenie, broń i wszystko co potrzeba. Quereal dał jej dom, ale nigdy o nic więcej nie prosiła. Wszystko na czym faktycznie jej zależało to miecz, zbroja, prowiant i woda w bukłaku... do tego święty spokój.

Wingo niemrawo usiadł na łóżku rozpaliwszy uprzednio świeczkę ustawioną na stoliku. Spojrzał na Nerę stojącą naprzeciw lustra. Oglądała się w nim długo zanim głośno westchnęła. Nalała sobie wody do miednicy i usiadła przy stole kładąc misę obok świecy. Wyciągnęła jeden z ostrych jak brzytwa noży i umoczywszy klingę w wodzie jęła golić odrosty na głowie.

Palcami jednej dłoni naciągała skórę, gdy druga dłoń zaciśnięta na rękojeści noża, szybkimi płynnymi ruchami omiatała skronie. Młody „mag” przyglądał się całemu spektaklowi z wielkim zainteresowaniem.

-Czy golisz głowę dla Elebriana? – Spytał ciekaw obyczajów mrocznych elfów. – To jakiś rytuał?

Nera popatrzyła nań z lekkim politowaniem.

-Nie... – Odpowiedziała wznawiając czynność.

-To coś oznacza? Ta fryzura to jakby ranga, tak?

-Nie...

-Chyba nie powiesz, że golisz się w ten sposób z kaprysu?

Przymrużyła lekko oczy po czym, po krótkim zastanowieniu się wzruszyła ramionami.

-Taka moda. – Odpowiedziała.

I tak w istocie było. Długoucha nie rozumiała skąd to zainteresowanie jej włosami. W Krin’luvonie, jej rodzinnym podziemnym mieście, była to jedna z najprostszych fryzur. Ludzie podchodzili do niej jak do jakiegoś dziwactwa, a to przecież tylko włosy.

-Uważasz chłopcze, że wszystko musi mieć jakieś mistyczne znaczenie?

Odstawiła misę po czym położyła się na własnym łóżku podpierając głowę dłońmi.

-Nie... Ale w księgach czytałem wiele o elfach i w ogóle...

-Księgi... – Zaśmiała się. – Ciekawe kto je spisał?

Wingo skrobał palcem po czole.

-No, na przykład Henryk Gulghost opisał was świetnie w „Krainach od granic Miast Pańskich po lądy Złotych Rzek”, czytałem wiele razy o tym jak przemierzacie jaskinie na linach, frunąc nad ostrymi jak wilcze kły stalagmitami. Poświęcił wam cały rozdział! Czytałem o waszych państwowych...

-A jak twoim zdaniem mógł nas opisać, skoro nigdy nie był w naszych stronach?

-A skąd wiesz, że nie był?

-Bo wszyscy ludzie w naszych stronach są albo zniewoleni, albo zabijani i wierz mi, o ile ten Gulghost nie władał jakimś ważnym księstwem, nie przeżyłby nawet dnia w naszym towarzystwie... pisarz.

Miała rację i wiedział do czego zmierzała. Cóż, pan Henryk nie był może naocznym światkiem, ale cała masa elfich sprawozdawców w Dolfe opowiedziała mu o tym i owym, gdy tylko grzecznie poprosił. A oni na pewno coś musieli wiedzieć.

-Ale elfy z Dolfe...

-Rabowaliśmy, niszczyliśmy, paliliśmy ich domostwa, wioski i świątynie od niepamiętnych czasów. Porywaliśmy ich dzieci, co jakiś czas profilaktycznie wycinając w pień kilka miast. Oni do tego stopnia nie cierpią mego rodzaju, że powiedzą wszystko byleby ukazać nas w jak najgorszym świetle... I nie sądź, że pakt pokojowy cokolwiek zmienił.

Wingo rozdziawił usta patrząc jak wojowniczka ze spokojem obraca się na bok, twarzą do ściany.

-Co robiliście?

-Śpij chłopcze...

-Porywaliście dzieci?!

-Taki, tam rytuał... – Machnęła dłonią. - Połóż się, bo głowa mnie od twych wrzasków boli.

Wingo wolał nie ryzykować. To prawda, że do większości opisów z „Krain od granic Miast Pańskich po lądy Złotych Rzek” autor zamieścił wiele sprostowań i interpretacji, gdyż jako solenny kardynalski kronikarz Henryk Gulghost musiał przebadać wszystkie legendy jakich się nasłuchał i odkurzyć je z naleciałości elfiego folkloru. Zaiste znalazł wiele niepochlebnych relacji z elfich praktyk, a szczególnie mrocznego pokolenia, które nie mogło się poszczycić mianem przyjaznej nacji. Do całości autor zamieścił komentarz, który Wingo doskonale pamiętał: „Mimo naturalnej uprzejmości i łagodności złotowłosej rasy, przy dawaniu świadectwa o dawnych braciach, jacy na ciemną ścieżkę zboczyli, wyczuwam w nich gniew, a w reakcjach i gestach napływ srogości wywołanej nienawiścią.”

Może lepiej zrobi jak się położy. W nim nie ma póki co nienawiści, ani gniewu. Gdyby jednak je wykrzesał i wyeksponował, kobieta w czarnym kombinezonie ogoliłaby go z nadmiaru głowy, a nie włosów. Nienawiść? To zbyt silne słowo... Bojaźń – to co innego.

***

W wystawnej sali nakryto do stołów. Wokół kręcili się dworscy dygnitarze gaworząc przy lampkach wina. Damy zaproszone z okolicznych posesji spijały szampan roznoszony przez cesarską służbę. Mężczyźni w białych obcisłych rajtuzach i zdobnych szatach przeczesywali bokobrody i wąsy, tocząc dysputy na temat gospodarki, dyplomacji, czy wymiany dóbr, kupna ziem. Kolacje na dworze cesarskim zawsze służyły lokalnemu biznesowi.

Lordowie i włodarze ziemscy chwalili się latyfundiami oraz ciekawym pałacowym życiem. Inni wykorzystywali sposobność by skomentować zły stan zdrowia cesarza, czy pochwalić się historiami z wypraw wojennych.

Złota sala przytłaczała ogromem. Przez wysokie okna w jednej ze ścian, goście widzieli ozdobioną latarniami stolicę położoną niżej, u podnóża góry, na której stał pałac.

Dziesięć żyrandoli oświetlało całą salę, a w każdym z nich blisko setka świec. Zawieszone wysoko pod sufitem, na którym roztaczały się piękne malowidła i płaskorzeźby, dostarczały wystarczająco dużo światła by goście czuli się jak za dnia. Przygrywała im orkiestra z pobliskiej filharmonii, która przygotowywała się do występu. Muzycy krzątali się na scenie wymieniając nutami i dyrektywami od mistrza batuty. Scena wbudowana w ozdobnym zagłębieniu zajmowała niewiele miejsca, a była wszak w stanie pomieścić całą orkiestrę, a w razie potrzeby mogła służyć jako miejsce wystawiania sztuk, czy kosztownych oper ku uciesze cesarza i jego rodziny. Scenę ozdabiały kolumny złota i pereł obstawione przez gwardię słodkich cherubinów. Tło dla orkiestry stanowiła czerwona lśniąca kotara, idealnie komponująca się z przepychem reszty sali.

Na suficie sceny ze świętego pisma przedstawiały zstąpienie niewinnie wyglądającego mężczyzny z chmur na suchą ziemię. W towarzystwie pięknych skrzydlatych istot kładł do kołyski parę niemowląt: chłopca i dziewczynkę. Na woalach ozdabiających kołyskę w języku staro-azariańskim, wypisane wszystkie krainy zamieszkiwane przez ludzi. Kunszt z jakim namalowano ogromny obraz, był doprawdy niepowtarzalny i ponoć malowidła w pałacu zaudrańskim sporządzał ten sam wielki malarz, który na zlecenie Wielkiego Kardynała ozdobił najpiękniejszą na świecie świątynię Pana Sądu w Teopolis.

Na kolację przybyła także urodziwa młoda arystokratka z dalekich stron, która swą historią w wielu magnatach wzbudzała podziw, wzruszenie, czy żal. Izabela Karolina w ciemnogranatowej prostej sukni, kroju niezmiernie popularnego w Vianie, przemierzała salę wypytywana i pocieszana przez arystokratów sproszonych na kolację wystawioną specjalnie z okazji jej przybycia. Wielu starszych mężczyzn z łysinką i siwizną przyglądała się jej przez monokle pocieszając i proponując odstąpienie części swych ziem na ustanowienie tak zacnej młodej pannie i pomoc w organizacji nowej posesji. Wiele dam, zważywszy na „obszerność portfela” nieznajomej, proponowało jej zapoznanie z synami, czy braćmi.

-To straszne słyszeć o twym rodzie panienko... – Starszy grubawy mężczyzna w czarnym fraku stojący tuż obok niej złapał się za serce, gdy ta i jemu opowiedziała co stało się w rodzinnych stronach. – Mam nadzieję, że los panience więcej takich wydarzeń oszczędzi, a Pan będzie łaskaw przychylniej spojrzeć w godzinie sądu.

-Dziękuję, hrabio. - Dygnęła z wymuszonym uśmiechem.

Na ucztę zaproszono niemal trzysta osób, co i tak nie stanowiło dużej liczby. Wszyscy jęli wymieniać się opiniami na temat wydarzeń w sąsiednim państwie. Do zmiany tematu chcąc nie chcąc nakłoniła ich obecność Izabeli, markizy Overonu, miasta, które razem z mieszkańcami zostało zrównane z ziemią przez opętaną szaleństwem cesarzową Sarę Vian. Cesarz nie cierpiał poruszania tematów wojennych, szczególnie przy synach. Bał się o nich i chciał we wszelki możliwy sposób wojnie zapobiec. Dwór martwił się jednak, że cesarz „walczy” z wojną ignorując ją we wszelki możliwy sposób nie akceptując, nie zauważając, nie przyjmując do świadomości. A co jeśli ta prędzej czy później wybuchnie? Jak długo ignorancja cesarza będzie poddawała ich próbie lojalności? Magnaci w ciszy dziękowali, że są w państwie osoby zajmujące się sprawami wojennymi na poważnie, lecz za plecami władcy. Jak ich zwać? Zdrajcy? Patrioci?

Wtem w sali zaroiło się od pałacowej gwardii obstawiającej masywne wrota wysadzane kamieniami szlachetnymi.

Strażnicy otworzyli główne drzwi, przez które z uśmiechem na twarzy przeszedł starszy szczupły mężczyzna z gęstymi siwymi bokobrodami. Natychmiast zrobiono mu miejsce. Panowie i damy kłaniali się nisko. Izabela rozpoznała cesarza idącego przez rozstępujący się tłum. Zanim stąpał nieco młodszy mężczyzna z lekką nadwagą. Miał na sobie elegancki galowy mundur, oraz marszałkowską buławę zatkniętą za pas. Podobnie jak cesarz i dwójka młodzieńców idących za nimi, wojskowy także nosił błękitną szarfę na piersi, co wskazywało, że jest blisko spokrewniony z linią Ostrindów.

Cesarz we własnej osobie zatrzymał się przed Izabelą Karoliną, a ta skłoniła się jak nakazywała grzeczność.

-To ja się powinienem ukłonić, młoda damo. – Zaśmiał się starszy mężczyzna lśniący medalami ozdabiającymi pierś. – Dozwól umilić ci wieczoru ciepłym przyjęciem.

-Wasza wysokość. – Uśmiechnęła się uprzejmie do starca. – Mam nadzieję, że nie będę przyczyną zbyt wielkich kłopotów, i że ciężar mych słów nie zmęczy twych uszu, ani myśli.

Otoczenie cesarza zaśmiało się razem z nim.

-Ależ rozmowa z panienką to istna przyjemność, a słysząc tak kojący głos mam nawet większą ochotę wyrzucić z dworu orkiestrę i poprosić ciebie, panienko, o raczenie nas nawet najprostszymi opowiastkami.

Ponownie kilkunastu dygnitarzy, dam i magnatów buchnęło życzliwym śmiechem spoglądając na czerwieniącego się dyrygenta, do którego owe słowa z pewnością dotarły.

-Mniemam, że z okazji mego przyjazdu nie posypią się głowy. Inaczej każdy wystawiony w prezencie bankiet, na którym się stawię, mógłby, wasza miłość, połączyć z publicznymi egzekucjami.

Cesarz zaśmiał się rubasznie pokasłując odrobinę.

-Może kiedyś o tym pomyślę, a teraz jeśli panienka pozwoli... – Odwrócił się w stronę oficera za jego plecami. – Proszę poznać mego brata, księcia Wiktora Ostrinda. Wiktorze, oto Izabela Karolina de Lacris, markiza Overonu. Nasz dzisiejszy specjalny gość.

Marszałek skłonił się z uśmiechem. Młoda dama spoglądała mu cały czas w oczy i widziała w nich podejrzliwość. Nie spuścił jej z oka nawet na chwilę podczas wykonywania skłonu. Pod maską spokoju krył się człowiek srogi i groźni, a młoda arystokratka odczuła to na skórze.

Cesarz natychmiast cofnął się o pół kroku w tył zapraszając do siebie dwójkę młodzieńców. Stanęli w rządku. Jeden z nich miał około osiemnastu, czy siedemnastu lat, drugi zaledwie dwanaście.

Izabela Karolina skłoniła się szczupłemu chłopcu o czarnych, kręconych włosach i krótkim, spiczastym wąsiku.

-Oto Franciszek Leopold, mój syn, wielki książę prowincji Kingrad, Olsteinberg, Konigskreuz oraz Teugstein.

Ten patrzył się na młodą arystokratkę jak zaczarowany. Otworzył odrobinę usta. Był od niej tylko odrobinę wyższy co pozwoliło mu wejrzeć w głębie jej oczu… oraz dekoltu. Oniemiał z wrażenia. Była cudowna i o wiele młodsza od Małgorzaty. Wspaniała, ideał.

Nastąpiła krępująca cisza, gdy młody książę, następca tronu, nie chciał się ukłonić. Patrzył się w uśmiechniętą Izabelę Karolinę jak w zaczarowany obrazek. Kilku dygnitarzy zaczęło coś szeptać i podśmiewać się komentując zachowanie Franciszka Leopolda. Wtem ręka ojca szturchnęła go w tył głowy, a ten ocknąwszy się z transu, skłonił się.

-A to mój młodszy syn, książę Eugeniusz. – Przedstawił uśmiechającego się chłopca, wyglądającego jak miniaturka swego ojca. Mały lekko pucułowaty, chłopczyk spoglądał w oczy wyższej od siebie damy, która nisko się skłoniła i podała mu rękę.

Uścisnął ją jakby byli przyjaciółmi, co niebywale mu się spodobało. Choć Cesarz nie specjalnie przywykł do tak prostych powitań, szczególnie ze strony damy, to widząc, że już zaskarbiła sobie przychylność młodszego syna swoim podejściem, zaśmiał się cicho.

-Niezmiernie mi miło. – Powiedziała rzucając okiem na Franicszka, za którym stał groźnie łypiący nań marszałek.

Chłopak oddychał szybciej, a na jego twarz wyskoczyły lekkie rumieńce. Nawet otoczona przez chmarę gości szepczących między sobą, oraz osaczona muzyką smyczkowych instrumentów słyszała bicie jego serca.

-Zapraszam zatem. – Cesarz wskazał na długie zastawione stoły, przy których czekała elegancko ubrana obsługa. – Ciebie, panno Izabelo, zapraszam do zajęcia miejsca bliżej mnie. Chciałbym z panną zamienić kilka słów.

Skinęła głową.

Goście zajmowali miejsca. Panowie odsuwali paniom krzesła, słudzy roznosili srebrne miseczki z wodą do obmycia dłoni. W całym tłumie i zgiełku do Franciszka młodego księcia podszedł przyjaciel, którego na ucztę nie zaproszono, ale za prośbą księcia przybył, by mu towarzyszyć, służyć radą i pocieszyć jakąś opowiastką, czy żartem w razie potrzeby.

-Co się stało, Franciszku? – Spytał chłopak gdy tylko wielki książę Wiktor odstąpił ich by zająć miejsce przy stole.

-Edmundzie, widziałeś ją?

-Kogo, Franciszku?

Izabela Karolina co jakiś czas spoglądała na nich uśmiechając się życzliwie i natychmiast odwracając wzrok.

-Nie żartuj sobie, Edmundzie... Ona. – Kiwnął głową w stronę najpiękniejszej damy jaką w życiu widział.

Edmund nie poznawał przyjaciela. Zazwyczaj to książę czarował damy, nie odwrotnie. Stanął przed nim mierząc go wzrokiem.

Złapał go nagle za ramię i podprowadził do stołu.

-Zasiądź na miejscu, wasza miłość, zanim te ciasne spodnie was upokorzą.

-Racja. – Opamiętał się siadając nieopodal szczytu długiego stołu, gdzie siedział sam cesarz w towarzystwie młodszego syna i cichej konkubiny.

Naprzeciw niego siedziała Izabela rzucająca mu krótkie zawstydzające spojrzenia. Płomienie świecznika stojącego na stole odbijały się w naszyjniku z pereł, który ściągał na siebie uwagę oczu młodego księcia, a tym samym ściągał uwagę na odsłonięty dekolt mocno ściśniętego gorsetu. Izabela Karolina mimo wszystko poruszała się tak delikatnie i bezproblemowo. Musiała być naturalnie szczupła – wywnioskował Franciszek wpatrzony w gładką szyję ciemnowłosej kobiety. Po prawej stronie zasiadał wyższy od niego wuj i marszałek, Wielki Książę Wiktor, zaś po drugiej stronie dalsza kuzynka, która od kilku tygodni bawi na cesarskim dworze rozglądając się za mężem.

Franciszek wątpił by Klaudia Oriente-Ostrind, przyszła hrabina miasta Dhumastadt w prowincji La Forza, znalazła kiedykolwiek amanta. Stawiała sobie dziwaczne wymagania. Ów przyszły mąż miał naturalnie być młody, przystojny, bogaty i musiał pokochać jej dwie okropne suczki, rozszczekane pudliczki Fifi i Lofi, których już niemal wszyscy nadworni słudzy mieli po dziurki w nosie. Nie dość, że te cholerne kundle jadły lepiej niż większość mieszkańców tego świata, to jeszcze gryzły wszystkich, nawet cesarza, ale i tak nikt nie miał prawa podnieść na nie ręki! Do całości należy jeszcze dodać, że kochana kuzynka Klaudia sama nie była najmłodszą damą, a i do najładniejszych nie należała. Choć skradła serc kilka, to i tak Franciszek wzdrygał się odrobinę na jej widok. W każdym razie, psy były dla niej wszystkim. Do tego stopnia je wielbiła, że kazała dla nich postawić nieopodal swojej posesji miniaturowy pałacyk z mebelkami i szytymi mini-firankami, by pieski czuły się jak na cesarskim dworze. Dalej siedział Kordian Steiner, dosyć miły młody pisarz, poeta i kronikarz, znany w Zaudranie jako wyśmienity dramaturg, oraz znawca obyczajów sąsiednich krain. Ojciec gościł go ze względu na innych, pozwalając Kordianowi tworzyć, a na bankietach, takich jak ten zabawiać nowinkami ze świata, anegdotami i przede wszystkim rozpowszechniać nowe nurty światowej mody. Mężczyzna z krótkimi czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu miał na sobie czerwono-złoty frak, spod którego na specjalnych wycięciach wypływała ciemno-zielona koszula w złote lilie. Franciszek mógł mu jedynie pogratulować gustu, lecz sam nie włożyłby tak odważnego stroju. Naprzeciw pisarza siedział sędzia, pulchny mężczyzna nominowany przez samego cesarza na stanowisko naczelnika Prokuratury Stołecznej. Był także dalekim krewnym z dogasającej linii Ritzhoffenów. Pucułowate policzki starszego mężczyzny naszły czerwienią. Dalej siedzieli jacyś mniej ważni goście, a inni członkowie rodu przy bardziej oddalonych stołach.

W międzyczasie zjawili się służący, nalewając wina do kryształowych szklanic. Mężczyźni w obcisłych białych rajtuzach, czarnych frakach, z naciągniętymi na głowy białymi perukami pełnymi rzędów loków, położyli przed każdym z gości nakryty talerz.

Cesarz powstał wznosząc kielich i uderzywszy weń łyżeczką zwrócił na siebie uwagę. Cała sala zamilkła.

Starszy mężczyzna o gęstych siwych bokobrodach chrząknął, prostując się z bólem.

-Chciałem podziękować wszystkim z was, drodzy krewni i przyjaciele, za przybycie. – Gdy to mówił, każdy z gości ujął kielich w prawą dłoń. – Zanim rozpoczniemy ucztę, chciałem przedstawić wam osobę, którą pewnie zdążyliście już poznać, ale niegrzecznością byłoby nie poczynić oficjalnych formalności. Proszę poznajcie Izabelę Karolinę de Lacris, naszą wierną i lojalną popleczniczkę w Vianie, której to rodzina zapłaciła krwią za oddawanie hołdu pełnoprawnym władcom Starego Cesarstwa. Przybyła w rodzime strony szukać schronienia, którego ja jej udzielam i pragnę, by tej zacnej młodej damy ludzka zawiść nie goniła, ani żadna przykrość nie spotkała. By chodziła powszechną łaskawością i życzliwością otoczona, o to proszę i za zdrowie, nowe życie bez przykrych wspomnień wznoszę toast. Niechaj ci, młoda pani, Pan Sądu ścieżkę osłodzi pozwalając zapomnieć o sprawach dawnych, a otworzyć nowe horyzonty winien raczyć.

Cała sala z uśmiechami na twarzach uniosła kielichy pełne czerwonego wina, aż Izabeli poczerwieniały policzki. Niezwykle intrygowała Franciszka, który patrzył na nią jak na świętą ikonę. Zdawała się być za razem skromna i taka silna. Prawdziwie cnotliwa dama, Franciszek Leopold po prostu to czuł.

Upili odrobinę wina, po czym cesarz dał znać ręką orkiestrze, by ta przystąpiła do pracy. Wpierw pisnęły delikatnie skrzypce, za nimi flety i wiolonczele.

Cesarz zasiadł na miejscu, gdy ponownie rozgorzała dyskusja na tematy wszelakie. Słudzy zdjęli pokrywy ze srebrnych talerzy odsłaniając przygotowane dania. Cztery skromne porcje różowiutkiej przepiórczej pieczeni pokryte pachnącym sosem, jak wywnioskował Franciszek składającym się z mieszanki ziół południa i trufli duszonych z cebulką. Talerz, prócz pieczeni, ozdabiała kompozycja z zielonych listków pachnącego krzewu grzmika oraz kleks daktylowego musu, gdyby któryś z gości wolał skosztować delikatnego mięsa na słodko.

Franciszek lubił te rodzinne bankiety, bo w takich momentach nie liczyły się sprawy państwa, a nawet na krewnych, za którymi nie przepadał, spoglądał w takich chwilach znacznie przychylniej. Klaudia tocząca właśnie dysputę z żoną sędziego, z denerwującej pannicy stawała się zabawną kuzyneczką. Ojciec czuł się lepiej, a wuj Wiktor rozchmurzał się, zapominając na jakiś czas o sprawach bezpieczeństwa Cesarstwa. W uszach brzmi jego ulubiona uwertura z drugiej symfonii do opery Ulryka z Roitzmitz pod tytułem „Damenachtkuß”. Dzieło muzycznej poezji opowiadało o młodym leśniczym, który uratował pewnego dnia życie pięknej szlachciance. Ta zakochała się w nim bez pamięci lecz była zmuszona utrzymywać swój związek z chłopcem w tajemnicy przed bogatym, srogim ojcem. Gdy ich romans wydał się, ojciec dziewczyny nakazał chłopaka zabić, lecz ona rzuciła się w jego obronie spłacając dług i zbierając zatrutą strzałę własną piersią. Załamany ojciec popełnił samobójstwo, a chłopak nie mogąc już się zakochać odszedł w las wieść samotne życie. Każdej nocy odwiedzało go jednak widmo dziewczyny, bez której pocałunku nie mógł spokojnie zasnąć. Gdy Franciszek pierwszy raz widział operę, zrobiła na nim ogromne wrażenie, a szczególnie piękna aktorka, która grała tytułową rolę.

Westchnął głośno zanurzając się w muzycznych wspomnieniach.

I do tego siedzący naprzeciw niego anioł, który od kilku minut nie rzuca mu ani jednego spojrzenia. Franciszka bardzo to zabolało. Poczuł nagle, że Izabela straciła zainteresowanie jego osobą. Dziwne... Nigdy wcześniej tego nie czuł, a nawet jeśli tak było, to nie przywiązywał specjalnej wagi do podobnej sytuacji... Ale teraz? Nie wiedzieć czemu przeżycie stało się bardzo bolesne. Ujął szybko sztućce i chciał jakoś zająć piękną damę rozmową, lecz brakowało mu słów. Goście zajęli się wolną konsumpcją.

Spomiędzy głosów rozmawiających gości, przebijał się głównie głos Kordiana Steinera zabawiającego otaczające go damy historiami z dworów Yaganu, gdzie bawił przed kilkoma miesiącami.

-Od samego księcia Vincenta pobierałem nauk, a mawiają, że to najprzedniejszy dżokej spośród mężów południa. – Mruczał z zadowoleniem lekko puszysty mężczyzna. – Dał mi lekcję konnej jazdy, w zamian za ułożenie krótkiego sonetu o jego osobie. To zadziwiające, że Yagańczycy bardziej chwalą sobie ducha liry w słowach, niż farby na płótnach.

-Ciekawe, panie Steiner. – Młody hrabia Keisbach siedzący kilka miejsc dalej, podrapał się po krótkiej bródce. – A sądziłem, że z nich tacy artyści... Nie trzeba wielkiej mieć o sprawie wiedzy, by docenić wyższość dobrze sporządzonego obrazu, nad słownym opisem, nieprawdaż?

-Ależ, drogi hrabio – odparł z zadowoleniem poeta – obrazy marnieją, niszczeją i płoną, a słowa o ile przenoszone w pamięci wielu wrażliwych ojców literatury, pozostają wieczne. Nadto dają nasycone świadectwo czynów, które malują człowieka lepiej niźli pędzel rzemieślnika, któremu za sporządzenie wyidealizowanego portretu, zapłacono.

Franciszek spoglądał co chwila na Izabelę nie zwracającą nań uwagi. Celował w nią okiem spomiędzy świec odgradzającego ich świecznika. Markiza Overonu z zaciekawieniem obserwowała znanego wszem i wobec poetę, popijającego wino.

Może teraz jest szansa?

Hrabia jednak nie dawał za wygraną.

-A rzeźba, panie Steiner? Nawet jeśli epidemia zmorzy ojców literatury Yagańskiej, w których prym nie śmiemy wątpić, to jednak nie przetrwa dzieło słowne, a jeśli wiersz padnie na uszy człeka niewrażliwego nie znaczyć będzie dla niego więcej niż zwykłe słowo. Za to rzeźba przemówi do każdego od plebejusza, po magnata w ten sam sposób.

-Czy zatem chciałbyś hrabio, żeby przedstawiono cię jako wieczną ikonkę dla plebejuszy? Czy może wolałbyś, żeby ludzie wrażliwi i wyedukowani cieszyli się historią twego życia, kontemplując ją przez wiele godzin z radością i przyjemnością?

Hrabia zamilkł spuszczając wzrok, a wokół Kordiana Steinera polały się fale uśmieszków i chichotów dam.

-Ależ, panie Kordianie - odezwał się grzecznie młody książę Franciszek, zwracając się do poety po imieniu. – Pismo mówi wszak, że władca ma za zadanie miłować swój lud, jak i on miłuje jego. Czy złem jest zatem by w prosty sposób dzielić się swoją osobą nawet z plebejuszami, którym tacy mężowie jak pan hrabia Keisbach poprzysiągł honorowo służyć? Skoro i tak rzeźba zostanie poddana takiej samej próbie wizerunku, pod okiem magnatów, czy chłopów, to wszak objawem czystego szacunku jest z niższym stanem dzielić się własnym majestatem. Zapisywanie się w kartach historii z rezerwacją dla wybranych to arogancja, czyż nie?

Większość osób przy stole spojrzało na Franciszka, w tym Izabela. I o to mu chodziło.

-Jeśli miałbym wybierać – kontynuował – jako dziedzic tronu, w jaki sposób mianoby mnie uwiecznić wybrałbym, tak jak hrabia, formę posągu. By o mych uczynkach pamiętały serca, które mogłyby zobaczyć mą twarz i sylwetkę. Jako przyszły protektor Cesarstwa, chciałbym by nie wspominali mnie jedynie poeci, ale żeby i niższe warstwy mogły powiedzieć: „Oto nasz Cesarz”.

-Prawdę mówisz, książę. – Przyznała kuzynka Klaudia.

Marszałek uśmiechnął się kładąc dłoń na ramieniu bratanka.

-Podzielam zdanie Franciszka, jako wojskowy dobrze wiem ile może znaczyć prosta w wymowie „ikonka”, jak to pan powiedział panie Steiner… i jak wiele ognia potrafi rozbudzić w sercach.

-Wasza Wysokość wybaczy – próbował tłumaczyć się poeta czerwieniąc się lekko na twarzy – ale to nie jest prawdziwa droga do długowieczności. Słowo spisane, może przecież w przyszłości popchnąć artystów do stworzenia oper, sztuk, powieści, rzeźb i obrazów niekiedy śmielej niż pierwowzór.

Znów Izabela wlepiła wzrok w pisarza, któremu otoczenie przyznało rację. Franciszek westchnął zastanawiając się nad odpowiedzią.

-Ale czy to nie jest właśnie arogancja? Takich praktyk mogą sięgać władcy próżni. Ci którzy czują obowiązek wobec teraz żyjących poddanych mają wszak inne priorytety. W przyszłości będą inni władcy i inni poddani.

-Prawda, mości książę, ale jeśli władca nie dostanie długowiecznego przykładu wzoru postępowania? Posąg z brązu czy kamienia nie wiele mu powie jak być szlachetnym, prawym i cnotliwym panem, czyż nie?

Młoda arystokratka spoglądała to na Kordiana, to na Franciszka, którzy rywalizowali ze sobą w rozmowie, ściągając na siebie uwagę reszty biesiadników.

-Niech mnie sam Pan Sądu zgani, jeślibym miał zarzec, iż to co głosicie jest kłamstwem, panie Steiner. – Uśmiechnął się młodzieniec o krótkim czarnym wąsiku. – Ale czy wtedy mowa o realnym obrazowaniu danej persony? Jeśli idzie o przekazywanie wartości, od tego mamy baśnie, legendy i folklor. Chcesz panie robić z władców odzianych w piękne słowa ideały skoro takimi nie są?

-Nie, mój książę, jedynie ci, którzy na to zasłużyli, winni być wymienieni jako cnotliwi i godni rozsławienia.

-A skąd zwykły poeta ma wiedzieć o wszech czynach władców, których wiele grzechów przez lata nie jest nawet znana ich potomnym, co dopiero kronikarzom? Ubieranie podmiotów w ideały jest oznaką próżności, a to nie jest cnota o ile mi wiadomo.

-Czyny i cele winny mówić za siebie, mój książę.

-W takim razie lepiej wystawić posąg i pozwolić by czyny i cele mówiły za siebie, a poddani patrząc na wizerunek władcy sami odziali go w cnoty i legendy jeśli ten na to zasłużył. To jest od niepamiętnych czasów kolej rzeczy o jakiej uczą w akademiach sztuk wyzwolonych. Ludowi zostawmy przenoszenie treści w folklorze, bo wszak to najbardziej obiektywna kronika ze wszystkich… Zatem, cóż… Wierszowe ujęcie władcy jest niepotrzebne.

-Trudno wchodzić z tobą w dysputę – wtrącił z uśmiechem Cesarz – i nie stracić wątku, Franciszku.

Cały stół zaszedł nagle cichym śmiechem, nawet Izabela Karolina popatrzyła na młodzieńca z przymrużeniem oka, co niebywale go zdenerwowało. Jak ojciec mógł obrócić to w żart?! Skompromituje go jeszcze!

-Ależ ojcze, wystarczy nie słuchać tak głośno muzyki całymi dniami. – Odpowiedział syn Cesarza, a cała sala na powrót zaszła cichym chichotem.

Wszyscy wiedzieli, że Ferdynand Józef od blisko roku przesiaduje niemalże co drugi dzień na koncertach rozkoszując się muzyką różnego formatu. Cesarz nie mógł się pogniewać na taką życzliwą uwagę ze strony syna. Cóż, świetnie sobie radził jako mówca, być może wyciągnął jakieś lekcje z tego całego czarowania kobiet.

-Ale przyznam panu rację w pewnej kwestii – podjął na nowo Franciszek, zwracając się do znanego poety – czasami takie natchnione liryką dzieła się przydają. Przede wszystkim dużo mówią o człowieku.

-Oczywiście, mój książę. Potrafią opisać historię od...

-Pan wybaczy, że przerwę, panie Steiner – wtrącił młodzieniec połknąwszy uprzednio kawałek pieczeni – ale do innych wniosków zmierzam... Kiedy ktoś wielkie fundusze kładzie w poetyckie zapiski, a nie upamiętnia się na ani jednym obrazie, dedukcja podpowiada, że jest osobą próżną.

-Masz wasza wysokość kogoś konkretnego na myśli? – Spytał sędzia przecierając monokl.

Franciszek pokiwał głową.

-Czyż to nie ciekawe, że Sarze Vian nie sporządzono ani jednego portretu? – Ujął kielich i upił zeń wina. – Pewnie musi być doprawdy szpetna skoro tak kryje się przed oczyma mistrzów farb i płótna.

Kilka osób głośno się zaśmiało.

-Prawda, książę – z uśmiechem na twarzy odezwała się anielskim głosem kobieta siedząca naprzeciw niego. – Być może stąd jej rozgoryczenie...

Wreszcie zwróciła się bezpośrednio do niego. Franciszkowi serce zabiło szybciej i niemal czuł je w przełyku.

-Na szczęście nie udało się jej odebrać tak cudownego klejnotu jaki mamy zaszczyt podziwiać przy tym stole – wtrącił cesarz.

W uszy młodego księcia, który rozglądał się po sali wpadły dźwięki fletów. Orkiestra zaczynała grać najsmutniejszą część symfonii opowiadającą o żałobie leśniczego nad zabitą dziewczyną. Zaraz za cichnącymi fletami zabrzmiały altówki, niosąc przez salę nuty pełne żalu.

-Proszę wybaczyć, wasza wysokość – uniosła się córka baronowej Elpss, Wiktoria von Arbin, zasiadająca przy sąsiednim stole. – Spędzam tu już drugi tydzień, co niezmiernie mnie cieszy, ale mimo unikania tematu wszyscy zdajemy sobie sprawę, że na zachodzie zła sytuacja. Martwię się o ziemie moje i mej rodziny, dlatego kieruję do ciebie pytanie, mój cesarzu, czy zostały poczynione kroki by zażegnać niebezpieczeństw?

Młoda arystokratka von Arbin powstała, trzymając w dłoni kielich z winem. Była dosyć urodziwa, choć Franciszek wiedział, że pod warstwami makijażu może wyglądać zupełnie inaczej. Jej cera była niemal biała, aż sztywna, a droga peruka kryła to co mogło zostać z jej włosów. Miała na sobie niemodną w tych stronach, ale cenioną w prowincji Elpss, suknię. Strasznie rozdętą i rozepchaną kołtunami materiałów.

Cesarz chrząkną łapiąc się za głowę. Ból w piersi ojca powracał, co niezmiernie martwiło Franciszka. Uważał, że powinien gdzieś wyjechać, w jakieś łagodniejsze strony i wypoczywać. Powietrze w stolicy było znacznie cięższe i nie służyło zdrowiu cesarza.

-Ta młoda dama – wznowiła przyszła baronowa wskazując kielichem na Izabelę Karolinę – jest tego idealnym przykładem. Pragnę by mnie taki los nie spotkał.

-Prawdę pani rzecze. – Powstał zaproszony na ucztę prymas, metropolita stołeczny chwytając ciężki pastorał, dzięki któremu łatwiej znosił ciężar swego brzucha. – Rada biskupia w Kollen donosi o niezwykłej aktywności grabieżców! Nasz kościół ubożeje skoro musimy zatrudniać za zbieraną dziesięcinę najemne odwody. Wasza miłość w obowiązku ma, by wszem bazylikom protekcję zapewnić. Jeśli to za dużo na możliwości cesarstwa, będę zmuszon powiadomić Kardynała, a on nie będzie aż tak pobłażliwy.

Franciszek patrzył jak na czerwieniejącej twarzy ojca malują się coraz to gorsze grymasy bólu. Wtem młody książę powstał i kłaniając się zebranym uciszył ich gestem dłoni.

-Mili panie i panowie, pomoc została rozesłana, proszę się nie obawiać, żaden bunt nam nie grozi. Prawda, pani Izabelo Karolino? Widziała pani kolumny maszerujące na zachód? – Mrugnął do niej okiem, ale ona jak najbardziej poważnie wstała i wszystko potwierdziła.

-To prawda drodzy państwo. Tak długo jak przejeżdżałam przez te krainy, widziałam setki żołnierzy idących bronić granic.

-Wiktorze? – Jęknął cesarz łapiąc brata za dłoń.

Wyglądał bardzo źle, cały drżał, wargi mu posiniały, serce przebijał gwóźdź bólu. Marszałek nachylił się nad nim

-Co to ma znaczyć... Wiktorze? Szastasz wojskiem... bez... mojego pozwolenia... Odpowiadaj!

-Ferdynandzie – syknął oficer kładąc rękę na plecach cesarza – posłałem tylko oddziały na straż, by ubezpieczali nas...

-Nie chcę żadnej wojny!

-Spokojnie, nie denerwuj się, to źle służy twemu zdrowiu. – Podsunął mu kielich z winem. – Napij się, źle wyglądasz.

Konkubina cesarza natychmiast rzuciła się mu z pomocą, lecz złapawszy kilka głębszych haustów powietrza starszemu mężczyźnie z razu się poprawiło. Goście widzieli całe zajście, lecz obserwowali cierpienie władcy kątem oka nie chcąc wyrazić żadnej przykrej opinii na temat jego złego stanu zdrowia.

Franciszek zdał sobie sprawę, że chyba nadszedł czas na baczniejsze przyjrzenie się sprawom państwowym i na odstawienie arystokratek z codziennego menu. Wuj wysyła wojska, a on, następca tronu nic o tym nie wie?

To była chwilowa myśl, przybyła z nikąd, z ciemnych czeluści świadomości sprowadzając niepokój i wylewając na plecy potok zimnych dreszczy. Nagle, w jednej chwili jego fundament, przekonanie, że pałacowe życie może toczyć się spokojnie, bez udziału Franciszka, legł. Nic wielkiego, ot taka sobie myśl, którą można by nazwać „przeczuciem”, ale w umyśle młodego księcia zderzyły się szybko trzy ważne i proste informacje będące jednocześnie pytaniami.

Dlaczego wuj nie poinformował księcia o swoim posunięciu? Przecież wie, że Franciszek Leopold ukryłby każdą sprawę przed ojcem, by ten tylko ozdrowiał, a i wujka obdarowywał zaufaniem. Druga sprawa, dosyć ważna, to fakt , że niezwykle mało wieści przychodzi z zachodu. Z początku Franciszek sądził, że to przez bunt szpiedzy mają utrudnioną pracę, no ale wieści o napadniętych kościołach na granicy? Czemu nie przychodziły do Franciszka? To prawda, że i tak większość czytał pobieżnie, niemniej jednak takie nowiny trudno przeoczyć. Z wujkiem zawarli zgodę, że wpierw to on, Marszałek, będzie czytać donosy i raporty, a potem młody następca tronu i zdecydują jakie treści może poznać oko starego cesarza, a jakie nie.

Te myśli przeszyły go nagle, ni stąd ni zowąd, zupełnie przypadkowo, jak mucha, która przy jeździe konnej niefortunnie wpadnie do oka... Choć wielka przestrzeń dookoła, choć powietrze czyste wznosi się w niebiosa i po wszech kresy horyzontów owad znajdzie się na kolizyjnym kursie akurat z okiem... I to była trzecia myśl, która w efekcie kulminując nad pozostałymi przestraszyła Franciszka najbardziej. Ta myśl o łucie szczęścia ugodziła go w serce, ponieważ zdał sobie sprawę z zachodzącej sytuacji przypadkiem, tylko dlatego, że był w odpowiednim czasie, w odpowiedniej sytuacji i ktoś poruszył odpowiedni wątek... Gdyby poszedł za potrzebą i wrócił po kilku minutach, dyskusja ominęłaby go szerokim łukiem nie sprowadzając ani odrobiny zwątpienia do umysły nie znającego trosk.

Spojrzał na marszałka podejrzliwie, lecz zaraz złagodniał. Wiktor, dobry wuj Wiktor... Lekko okrągły, zawsze życzliwy, służący pomocą, radą i wsparciem. Cokolwiek postanowił ten lojalny sługa cesarstwa, na pewno oparł swe decyzje na wojskowym doświadczeniu, lub trosce o kondycję brata. Nie powinien się niczego obawiać... Młody książę nie znał się za dobrze na wojennej sztuce, a marszałek zapewne chciał w tych trudnych czasach ustrzec dwór przed ścianami słyszącymi i widzącymi zbyt wiele... Bo ileż to „ściany” przez lata wyniosły plotek i ważnych informacji z pałacowych komnat?

Franciszek rozejrzał się po zebranych zauważając, że cichą atmosferę zaczęły przeszywać jakieś syknięcia i komentarze. Przyglądali się to cesarzowi, to „następcy tronu”... Młody książę wiedział, że nie stracą ani jednej okazji, by obelżywym epitetem obrzucić władcę i jego syna, przenosząc żale z szepcących warg do uszu swych rozmówców. Jak jad węża wpuszczali między siebie plotki, klecąc je na poczekaniu, łaknąc taniej sensacji.

A może to tego bał się Franciszek? Tego, że tak naprawdę podejrzewał o niecne zamiary jedyną opokę prócz ojca. Bo kogóż miał w państwie? Kogo w pałacu? Brat? Za młody... Małgorzata? Zubożała hrabina... Edmund? To przyjaciel, lecz niestety, tylko przyjaciel, a w zasadzie opłacany przyjaciel-sługa. Co z takiego za pożytek? Został jeszcze wuj Wiktor, jedyny poza cesarzem członek rodziny jaki został na tym dworze, jedyny na tyle silny by utrzymać w ryzach łapska biurokracji, która bez chwili wytchnienia garnie się na dwór by zagrabić w niecny sposób co się da. Wuj ma doświadczenie jak przewidywać czyjeś zamiary, ma doświadczenie w poskramianiu „bestii”, wie jak radzić sobie z magnatami i niesfornymi politykami, czy zagraniczną dyplomacją... Trzeba było się wcześniej zainteresować państwem, a nie uganiać za guwernantkami...

Franciszek zdał sobie sprawę, że stoi na grząskim gruncie, a uświadomiła go o tym wrogość spojrzeń magnatów i możnych otaczających go ze wszech stron. Gdyby był kimś kogo mogli się bać, do kogo mogliby czuć respekt i szacunek, ich spojrzenia byłyby uprzejme, miłe, pełne pokory... Oni się go w ogóle nie bali! Cóż to za wzgarda w oczach! Patrzą nań jak na pospolitego smarkacza! Nie był w armii, nie był w akademiach dyplomacji, ni sztuk wyzwolonych, nie posiada żadnych osiągnięć, z których mógłby być znany. Świetnie strzela, świetnie jeździ konno, ale cóż więcej?

Nie szanowali go, nie widzieli w nim następcy tronu... Z każdą sekundą sytuacja się pogarszała, a cesarza znów trawiły bóle. Panował nad sobą choć czuł grobową atmosferę na sali. Stary władca jął się również niepokoić.

Franciszek odszukał wzrokiem Edmunda stojącego pod ścianą. Kiwną głową oczekując, że ten zareaguje.

Przyjaciel rozejrzał się dookoła siebie, lecz nie zrozumiał o co chodzi.

Młody książę zniecierpliwiony kiwną jeszcze raz głową w kierunku sceny i wpatrzonej w arystokrację orkiestry, która widocznie zamiast grać postanowiła sobie obejrzeć nadworny spektakl z udziałem najwyższych władz państwa.

Edmund skinął porozumiewawczo po czym wystrzelił w kierunku zapatrzonego dyrygenta. Chłopak złapał go za rękaw. Szarpną wodzem muzyków, wyrywając maestro z zamyślenia. Wyszeptał coś do ucha mistrza batuty, po czym ten z razu, czerwieniąc się ze strachu, jął przywoływać orkiestrę do porządku.

Kilka chwil później rozległ się charakterystyczny stukot drewnianej pałeczki, a muzycy wznowili repertuar wyrywając gości z zamyślenia.

***

Brak komentarzy: